Lalka 4 Scena 4
Maribel siedziała przy kominku w swojej sypialni. Był już środek nocy a mimo to nie spała. W dodatku burza cały czas nabierała na silę. Po części martwiła ją ta pogoda, przez to jej korespondencję mogą się zatrzymać, chyba że zacznie używać ptaków do wysyłania wiadomości. Jak gdyby nie było jej wystarczająco zmartwień, próbowała ułożyć elementy zagadki ostatnich otruć. Coś jej nie układało się w całość, ale nie wiedziała który element układanki jest źle dopasowany i jakiego brakuje do całości. Siedząc tak przy cieple w koszuli nocnej, kreśliła na podłodze jakieś bezsensowne linie. Tak na prawdę układała w ten sposób mapę swoich myśli, którą jedynie ona mogła zobaczyć w wyobraźni. Momentami mamrotała coś szeptem pod nosem. Najwidoczniej była w wielkiej zadumie, głęboko ukryta pod oceanem przemyśleń.
Domyślała się, że mordercą może być kobieta, choć nie mogła być tego pewna. Ostatnie sławne sprawy pokazują, że to właśnie płeć piękna częściej sięga po trucizny, niżeli mężczyźni. Tak było wygodniej i prościej. W takim razie powodów mogło być wiele. Zazdrość, dawna sprzeczka między ofiarą a morderczynią, znajomość sekretu, miłość. Mężczyzna również byłby w stanie uśmiercić te kobiety, jednak z jakich powodów? Były to jego kochanki, które spiskowały między sobą, aby wydać go przed żoną? Skandale są modne, ale dopóki czyta się je w gazetach i nie dotyczą nas samych. Wiedziała, że nie powinna skreślać mężczyzny z listy podejrzanych, ale poszła za swoją intuicją.
Kobiety są jak małe skorpiony. Swoim niewinnym rozmiarem sprawiają wrażenie niegroźnych, ale to właśnie to sprawia, że mają najsilniejszy jad zdolny zabić rosłego człowieka. Mężczyźni są zbyt dumni i agresywni, by korzystać z kolców, wolą kły i pazury, jak tygrysy. Przez to zapominają, że kobiety bywają o wiele niebezpieczniejsze, jeśli da się im do tego powód. Ojciec Maribel był tego najlepszym dowodem.
Ta myśl zniesmaczyła hrabinę. Jakim cudem znalazła się na tym temacie? Ojciec to ostatnia osoba o której potrzebowała teraz myśleć, choć okoliczności jego śmierci były adekwatne do jej rozmyślań. Podobnie jak obecne ofiary, nie zabiła go kula czy bagnet na polu wojennym a słodka, grzeszna trucizna.
Nagle na zewnątrz jej komnaty rozbrzmiał głośny, koszmarny krzyk. Wzdrygnęła się. Poznała po głosie, że był to jeden z jej służących. Podniosła się z podłogi, chwytając leżącą nieopodal laskę i ruszyła do drzwi. Desperackie jęki i szlochanie nie ustawało. Z każdym grzmotem stawało się głośniejsze niż wcześniej. Wiedziała kto to był. Tylko jedna osoba mogła się obudzić w środku nocy z krzykiem podczas burzy. Znała drogę do części mieszkalnej służby, więc nie zajęło jej to długo, by dotrzeć do przerażonego ogrodnika.
- Co hrabina tutaj robi?! - spytała napotkana po drodze Aysel. Trzymała w dłoni szklankę wody.
- Usłyszałam krzyk, a skoro nie spałam to przyszłam zobaczyć co się dzieje - odpowiedziała, nie zatrzymując się. - Zaprowadź mnie do Cody - dodała prędko. Pokojówka stanęła z hrabiną przed otwartym pokojem ogrodnika. W środku znajdowała się już reszta służby, próbująca go uspokoić, ale na darmo.
- Zostawcie mnie! Nie chcę do kierownika, nie chcę! - był w kompletnym amoku. Siedział w kącie swojego małego i pustego pokoju. Łzy spływały po jego twarzy, harkał kiedy próbował nabrać powietrza drżącym tonem. Skulony, zakleszczał palce na swoich rudych włosach, jakby miał je zaraz sobie wyrwać.
- Hrabino, proszę zostać na zewnątrz! W takim stanie Coda nie panuje nad sobą i może coś hrabinie zrobić - odezwała się Sophie, zmartwiona faktem, że jej pani podchodziła z Aysel bliżej spnikowanego sługi.
- To wy powinniście wyjść. Im nas więcej, tym większą panikę odczuwa. Poradzę sobie z Aysel, wy czekajcie na zewnątrz - powiedziała pewnym siebie tonem. Pozostała trójka wymieniła między sobą spojrzenia, ale posłusznie wyszli, pokierowani słowami kamerdynera.
Kiedy kobiety zostały same, skupiły się całkowicie na Codzie. Obie znirzyły się i przykucnęły przed rudowłosym. Hrabina próbowała uspokoić go spokojnym głosem i choć początkowo nie reagował a nawet zaklucal jej słowa swoim krzykiem, z czasem jej cierpliwość się opłaciła.
- Jesteś bezpieczny, kierownik cyrku już nigdy cię nie skrzywdzi, Coda. Nie jesteś już w cyrku. Wiesz gdzie jesteś? - spytała, kiedy jego szlochanie i płacz stopniowo ustępowały. Wreszcie jego zamglone paniką i łzami oczy rozpoznały otoczenie. Jego skromny pokój. Pokojówkę, która zawsze nakazywała zwracać się do niej z szacunkiem. Łóżko, które z lewej strony skrzypiało, ale z prawej było cudownie wygodne. Okno, przez które zawsze dostaje się tych kilka promyków, które budziły go wcześnie o poranku. I hrabina, która ponad trzy lata temu uratowała go z piekielnego cyrku i jego kierownika. Poczuł, jakby ponownie odgrywała się tamta scena.
Siedzi w kącie, spanikowany, w tanich, niegodnych oblicza arystokratki ubraniach, zalany łzami a ona, jego wybawicielka wyciąga ku niemu swoją dłoń. Z tamtego dnia brakowało już tylko znikającego w płomieniach namiotu cyrkowego za jej plecami i plamy krwi na rąbku jej sukni. Podobnie jak tamtego dnia chwycił jej dłoń i przyłożył sobie do czoła. Jej aksamitnie gładka skóra i zimne palce przynosiły mu ukojenie oraz poczucie bezpieczeństwa jak i uczucie chęci ochrony tej łaskawej, cudownej dłoni.
- Witam z powrotem, Coda - odezwała się dyskretnie. Ostrożnie przyłożyła całą dłoń do czoła ogrodnika. Był lekko rozpalony, ale do rana powinien wrócić do dobrej formy. Odgarnęła jego włosy na bok. - Napij się. Na pewno masz suche gardło po takim krzyku - na te słowa Aysel podała rudowłosemu szklankę przyniesionej wody.
- Dziękuję, hrabino. I przepraszam - odpowiedział, kiedy dłoń Maribel zniknęła z jego czoła. Pochwycił szklankę i wypił przyjemnie zwilżający przełyk płyn.
- Pamiętaj, że nie grozi ci tutaj niebezpieczeństwo jakie niósł ze sobą kierownik. Nie ma go już, podobnie jak twoich innych oprawców - tymi słowami hrabina pożegnała się z Codą. Wstali, a ogrodnik odprowadził panią wzrokiem do wyjścia. Tam czekała na nią reszta służby.
- Hrabino! - powitała ją Sophie zmartwiona.
- Coda już się uspokoił, ale nie może zostać sam. Liczę na was - to były jedyne słowa jakimi obdarzyła swoich poddanych. Aysel już była gotowa do odprowadzenia swojej hrabiny do jej komnaty, ale została zatrzymana. - Pójdę sama. Chcę, aby o poranku cała służba czuła się wypoczęta i sprawna do wypełniania obowiązków, dlatego zadbaj o Code z resztą - odparła ciemnowłosa.
- Tak jest, moja hrabino - Aysel skinęła głową, po krótkiej chwili milczenia. - W takim razie, dobranoc.
- Dobranoc wszystkim - Maribel odeszła w ciemność. Służba została sama.
- Co powinniśmy zrobić? - spytała kucharka, która pierwszy raz doświadcza takiej sytuacji.
- Jedyne, co możemy zrobić w takiej sytuacji. Przynieść sobie coś wygodnego do spania i przyjść do pokoju Cody - odpowiedziała spokojnie Aysel. Reszta znała ten scenariusz, jedynie Sophie nie rozumiała absurdu tej sytuacji. Wyjaśnienie tego, zostawiono pokojówce.
- Wybaczcie za moje zachowanie - dodał do rozmowy ogrodnik. Wychylał się, widocznie speszony swoim zachowaniem i obciążaniem współpracowników.
- Nie przejmuj się tym. Zaraz do ciebie dołączymy - zapewniła z cieniem uśmiechu jasnowłosa. Wszyscy rozeszli się do swoich pokoi po koce i poduszki.
- Myślałam, że Coda mile wspominam cyrk. Sama pani widziała jaki wesoły był w Noah Arc - oznajmiła szeptem kucharka. Pokojówka zerknęła na nią przelotnie i westchnęła.
- Coda lubi cyrki, ale ten do którego należał kiedyś nie był najprzyjemniejszym miejscem na ziemi. Czasami woli tego nie okazywać - wyjawiła jasnowłosa. Przyglądała się chwilę nastolatce. - Naprawdę nigdy wcześniej nie spytałaś o przeszłość Cody? Albo kogokolwiek ze służby? Jak narazie wszyscy prócz ciebie znamy swoje historie.
- To nie tak, że nie interesuje mnie to. Po prostu wolę nie wtykać nosa w nie swoje sprawy - wyjaśniła szybko kucharka. Rzadkość. Tacy ludzie istnieją? W całym swoim długim życiu upadła anielica nie spotkała tak dyskretnej kobiety.
- Zasługujesz na prawdę po dzisiejszym incydencie, nie uważasz? - odparła jasnowłosa. Aysel szybko wzięła swoje rzeczy z pokoju i ruszyła z Sophie do jej skromnego kącika.
- Byłabym wdzięczna za wyjaśnienie - przyznała otwarcie z uśmiechem.
- W takim razie pospieszny się i chodźmy do Cody. Jestem pewna, że ci wyjaśni wszystko - zapewniła pokojówka. Patrzyła jak kucharka bez sprzeciwu bierze potrzebne jej rzeczy. Widziała jak pragnie prawdy po wybuchu emocji u ogrodnika. Mogła zaspokoić jej ciekawość za odpowiednią cenę, kusiło ją to, by wyciągnąć jakieś korzyści dla siebie, jednak znała prawdę za tymi uczuciami. Wydarzenia z katakumb zmieniły ją. Pozwoliła sobie na krwawą masakrę pod wpływem emocji. Był to duży krok ku ciemności, ku staniu się istotą podobną do Sebastiana. Przez tą decyzję myśli kusiły ją do piekielnych czynów coraz częściej.
Cała służba spotkała się razem w pokoju Cody. Każdy znalazł dla siebie miejsce do spania a rudowłosy postanowił opowiedzieć Sophie o powodzie jego wybuchu. Tłumaczył że był to początkowo koszmar, jednak odgłosy burzy po przebudzeniu do złudzenia przypominały mu o przeszłości. Dlatego nienawidził błyskawic i grzmotów na niebie.
Rozpoczynając swoją opowieść podkreślił, że już od narodzin był sierotą. Matka, uliczna prostytutka po porodzie wyrzuciła dziecko na brudną kostkę chodnika. Została przyłapana na czynie przez płacz niemowlęcia. Jako niemowlę Coda trafił do przepełnionego, biednego i śmierdzącego sierocińca a matkę za tak bestialski czyn powieszono. W sierocińcu, z tego co opowiadała mu jedna z opiekunek, dzieci próbowały go przydusić kiedy płakał z głodu. Niemniej udało mu się przeżyć i rosnąć w miarę upływających lat.
W wieku siedmiu lat, Coda wrócił na ulicę. Sierociniec spłoną w pożarze, niewiele ludzi przeżyło, zostając w środku płonącej rudery. Wtedy gdy stał przed płonącym sierocińcem odnalazł w ogniu niszczycielską moc. Wcześniej nie doświadczył tej potegi... Żebrał i kradł by przeżyć, nierzadko ranił bądź zabijał. Był pozbawiony litości czy radości. Pamiętał o ogniu cały czas.
To, co wydarzyło się po nieco ponad roku na ulicy przyniosło mu wreszcie namiastkę szczęścia. Jako dziewięciolatek został zauważony przez grupę cyrkowców podczas próby zrabowania ich jedzenia. Walczył i wyrywał się lecz został schwytany. Jego instynkt przetrwania krzyczał, by po prostu wyszedł z tej opresji cało. Sześćdziesięcioletni właściciel cyrku osobiście wydał na nim wyrok. Jeśli odda skradzione jedzenie i odpracuje to, co zdążył już zjeść może odejść na ulicę. Wcześniej nie pozwolił mu odejść.
Tak właśnie młody Coda nabył imię i dach nad głową. Jasne barwy namiotu, niecodzienne sztuczki i pokazy, zadowolenie widowni zafascynowały go. W jego oczach zawitał podziw w towarzystwie szczęścia. Początkowo pracował przy sprzątaniu, albo podczas rozdawania biletów w towarzystwie jednego z pracowników. Dostał odpowiednie ubrania i własny kąt do spania. Dostawał jeść jako ostatni, nie narzekał jednak, bowiem sama okazja do jedzenia była dla niego zbawieniem. Obudziła się w nim dziecięca ciekawość. Wpatrywał się w próby cyrkowców i za plecami wszystkich próbował naśladować ich ruchy. Zapomniał o umowie dla której tutaj był. Odkrył, że szybko uczy się nowych rzeczy. Zaczął marzyć o występach na arenie.
Został więc w cyrku dłużej. Choć niektórzy z pracowników nie dogadywali się z dzieciakiem najlepiej były osoby, które go polubiły. Pewna karlica szczególnie przypodobała sobie chłopca i uczyła go niektórych sztuczek. Miała na imię Rose. Krępa, dojrzała, z cygańską urodą oraz temperamentem. Zaprzyjaźniła się z dzieckiem.
Coda zawsze czuł się obserwowany w cyrku. Pracował za jedzenie, bawił się z ulubioną Rose, ćwiczył sztuczki. Był szczęśliwy. Szczerze. Niestety ta radość nie została niezauważona. Kierownik cyrku obserwował chłopca i z upływem lat jego fascynacja nie znikała. Wręcz przeciwnie. Pomógł chłopcu spełnić jego marzenie i wystąpić podczas przedstawienia. To w większości aktorów wzbudziło zazdrość. Nikt wcześniej tak szybko nie dostał pozwolenia na występ.
W ciągu niecałych dwóch lat, chłopiec zdobył wielką wiedzę i doświadczenie we wszelakich dziedzinach cyrkowych sztuczek. W wieku dziesięciuu lat powitał prawdziwe piekło. Cyrkowcy byli zazdrośni. Robili niemiłe żarty chłopcu i dokuczali mu, wyzywali. Kierownik zaprosił go do siebie by porozmawiać. Atmosfera była przyjemna choć dziwnie duszna. Coda rozumiał, że kierownik i Rose są po jego stronie. Kiedy został przytulony, poczuł się bezpiecznie. Nie był uważny i skupiony. Właściciel cyrku wykorzystał to.
(Opuści ten fragment, jeśli nie czujesz się komfortowo)
Wtedy pierwszy raz spędził noc w nie swoim łóżku. Bezsenna noc, po której powtarzano mu, by nikomu nie mówił o jej przebiegu.
- Pocieszam tak tylko ciebie, Coda. Jeśli powiesz o tym innym, mogą zacząć ci dokuczać jeszcze bardziej, wiesz? Dlatego musisz milczeć - tłumaczył kierownik z uśmiechem. Nie był on już przyjazny i ciepły. Był wygłodniały i wstrętny. Chłopiec bał się tej nocy i możliwości wystąpienia innych. Bolało go całe ciało. Desperacko zasłaniał znaki na swojej skórze. Płakał w samotności. Wiedział, że ta noc była przekleństwem, które pociągnie za sobą łańcuch kolejnych wydarzeń. I wiedział, że nie może powiedzieć nikomu. Ze wstydu i obaw.
Oczywiście kierownik wykorzystał ten strach. Zapraszał chłopca do siebie kilka razy na miesiąc. Dyskretnie, z dala od oczu ludzi. Pod przykrywką jakiś wymówek. Nie chciał odkrycia swoich zboczonych czynów. W oczach Cody zawitał strach i depresja.
Po pół roku próbował odebrać sobie życie. Powstrzymała go Rose. Nienawiść do siebie oraz innych wobec niego zaczęła go przerastać. W dodatku noce u kierownika prześladowały jego myśli jak blizna na dłoni, która zawsze była w zasięgu wzroku.
(Możesz wrócić do czytania)
Wtedy powiedział karlicy o wszystkim. Jej, która była dla niego jak matka. Opiekuńcza, wspierająca, dobra. Była w furii, jednak wiedziała, że w dwójkę nie zrobią wiele. Zamiast tego poradziła chłopcu inne wyjście niż ewentualną zemstę. Zorganizowała dla chłopca plan ucieczki. Nie mógł zostać w tym piekle.
Ze spkowanym, skromnym bagażem, chłopiec wymknął się już prawie z cyrku. Przed samotną częścią drogi pożegnał się z karlicą i obiecał, że kiedyś po nią wróci i razem zamieszkają w domu nad wybrzeżem. Niestety ich plan wypłynął pomiędzy ludzi i złapano ich oboje. Nie pozwolono im uciec od kar.
Od tamtej pory Coda nigdy nie zobaczył Rose ponownie. Mógł jedynie spekulować co jej zrobiono. Został sam wśród wrogich, brutalnych ludzi. Całkowicie.
Nawet na jedenastolatka, Coda był zbyt poważny i oziębły. Zmieniło się jego nastawienie. Poddał się. Nie miał siły dłużej walczyć. Było mu obojętne gdzie i jak skończy. Robił swoją część pracy, znosił upokorzenia cyrkowców i zachowanie kierownika. Stał się pustą marionetką. Nie wiedział jeszcze jak bardzo jego życie się zmieni.
Na występie pojawiła się Maribel z lokajem. Nieco młodsza niż obecnie. Choć niewidoma, bawiła się odgłosami z cyrkowej areny, tak przynajmniej potem to tłumaczyła. Powód prawdziwy okazał się inny. Tego dnia życie Cody całkowicie się zmieniło.
Jak się potem okazało Rose cały ten czas znajdowała się na terenie cyrku, ale z dala od Cody. Przykuta w kajdany, zdana na los pracowników i tyrana kierownika. Cudem wydostała się na pogłoskę o przybyciu młodej hrabiny. Powiadomiła ją o mrocznej stronie działalności. Potem arystokratka zapewniła jej bezpieczeństwo, jej woźnica wywiózł karlice z dala od niebezpieczeństwa. Po występie, Maribel spotkała się z chłopcem. Z ciepłym uśmiechem, przykucnęła przy nim i powiedziała słowa, jakich Coda nigdy nie zapomni.
- Jesteś Coda, prawda? - zgodził się. - Słyszałam, że jesteś bardzo inteligenty. Pozwól, że żądam ci szybką zagadkę. Jeśli odpowiesz poprawnie wynagrodze cię drobnym łakociem - obok niej, starszy lokaj stał i nie spuszczał oczu z chłopca. Wydawali się przyjaźni. Wtedy nie wiedział, że stoi przed nowo ochrzczonym Lalkarzem Królowej.
- Dobrze.
- Zagadka brzmi tak. Nigdy nie zrozumiesz bólu jaki czynisz innym, dopóki nie posmakujesz go na własnej skórze. Dlatego przybyłam. Kim jestem? - spytała. Osiemnastolatek nie spodziewał się takiego pytania. Zastanawiał się nad odpowiedzią chwilę. Zapewne przez zaskoczenie zajęło mu to dłużej niż powinno.
- Jesteś zemstą.
- Zgadza się - odpowiedziała i podała Codzie lizaka. Przeczesała jego włosy, by mieć okazję zbliżyć się do jego ucha. - Przybędę dzisiaj o zmierzchu do kierownika. Możesz stać się moim pomocnikiem i zająć się cyrkowcami kiedy będę rozmawiać z nim? - spytała szeptem. Coda poczuł ciarki na plecach. - Odpowiedz szybko, chłopcze.
Kobieta nie przedstawiła mu się z imienia i nazwiska. Zamiast tego mówiła o sobie jak o Zemście. Miałby stać się jej pomocnikiem? Dowiedziała się o wydarzeniach jakie go spotkały? Jak? Miał wiele pytań, ale nie czasu na ich zadawanie. Zgodził się. Szlachcianka odeszła. Zostawiła po sobie nowe uczucie w sercu chłopaka. Pragnienie rewanżu. Oczy nastolatka spoczęły na pochodni. Płonęła tańczącym ogniem.
O zmierzchu przybyła hrabina. Coda wiedział, że wszyscy wyczerpani występem cyrkowcy śpią w swoich namiotach. Podłożył ogień. Wkrótce wszystkie namioty płonęły prócz jednego. Tego, w którym przebywał kierownik. Nikt nie miał szans się uratować z ognistych języków płomieni. Coda stał i patrzył na swoje jasne, ciepłe dzieło. Zemsta ogrzewała jego zziębnięte ciało od nocnego wiatru. Potem dołączyła do niego hrabina. Zabrała do siebie i zapewniła rehabilitację przy ogrodowych kwiatach. Takich delikatnych i pięknych. Rupert przygotowywał go do roli służącego. Była ich trójka na wielkim dworze. Wkrótce przyłączył się do nich Markus a po nim Aysel.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top