P. 1 / MĘŻCZYZNA, KTÓREGO BOJĄ SIĘ NAWET GWIAZDY

Siedząc w domu można by pokusić się o stwierdzenie, że ten konkretny wieczór był niesamowity i wyjątkowy. Że drugi taki nie zdarzy się za niczyjego życia, nie zdarzył i właśnie przeżył swoją jedyną szansę. Był środek zimy, świat przykrył się grubą warstwą śniegu, która jedynie zachęcała do pozostania w mieszkaniu i obserwowania cudów świata zza bezpiecznej i ciepłej warstwy szkła, ścian i z kubkiem gorącej herbaty w dłoniach. Drzewa okryły się białym puchem, latarnie uliczne powoli włączały się, podkreślając jedynie, że niedługo nastanie mrok. Głębokie, wyżłobione w śniegu ślady po setkach aut, które jechały podobnymi trasami, choćby przez ich krótki fragment. Tak, zima była piękna, zwłaszcza, gdy dzień kładł się do snu. Zwłaszcza, gdy ostatnie promienie słońca, które jeszcze tak zaciekle walczyły, by oświetlić tę wyjątkową scenerię, przemykały jedynie po dachach bloków, jakby jeszcze łudziły się, że to przedłuży ich żywot. Jednak nawet one nie mogły uciec od swojego nieuchronnego przeznaczenia. A może zwłaszcza one? To jednocześnie wybitnie dołujące, jak i wspaniałe, jak niewiele istot, ludzi czy pojęć, które uważa się za abstrakcyjne, może zmienić to, co zostało im zapisane w wielkiej księdze przeznaczenia. I, jak z tej niewielkiej już grupy, uszczuplić można było jednostkę, która ową księgę dorwała we własne ręce i przeczytała, co chciała. Niebezpieczne, ale wybitnie kuszące.

Jednak w przypadku znikających za horyzontem promieni przeważał smutek. Tak wielu sytuacjom mogły jeszcze towarzyszyć, a zamiast tego znikały wszystkie, barwiąc niebo na różowo, jakby w oznace cichej rozpaczy, że nie dane im będzie zobaczenie cudów, które wciąż mogły się przecież wydarzyć. Choć smutniejszy był fakt, jak krótkie żywota wiodą. I może nawet nie tylko one. Promienie słońca rodzą się co rano, by zamanifestować własną obecność, czasami w najbardziej obsceniczne i nielogiczne sposoby, bo wiedziały, jak krótkie będzie ich istnienie. Wiedziały, że wieczorem umrą i nie pojawią się nigdy więcej. Przynajmniej nie, jako te same. Bo następne się pojawią, zawsze się pojawiają. Tyle że nigdy nie pojawia się nic, co byłoby dwukrotnie i w pełni identyczne. To samo dotyczyło wszelkich zwierząt, owadów, roślin. Dotyczyło nawet samych ludzi, z tą jednak różnicą, że ci ostatni nigdy nie zdawali sobie sprawy z tego, jak blisko znajduje się ich koniec. Może tak naprawdę to było najsmutniejsze? Nieumiejętność wykorzystania życia w pełni ze względu na brak tak podstawowej informacji, jak data śmierci? Dolfie uśmiechnął się słabo, jakby z pogardą względem samego siebie. Zastanawiał się, czy gdyby wiedział, że umrze następnego dnia, czy zrobiłby cokolwiek inaczej? Zapewne tak. Dobijała go jednak świadomość, że większość decyzji, które chciałby zmienić, sięgały niemal zamierzchłych czasów.

Pojedynczy promyk światła, który ostał się jako ostatni na polu bitwy o przetrwanie, a który doskonale rozumiał i doświadczył już zniknięcia sobie podobnych, wpadł w ostatnich swych chwilach przez okno jednego z bloków. Odrapana farba, odpadający tynk, zarwany w wielu miejscach dach. Drzwi niegdyś zabite dechami, jednak i te wyważono. Tak, jak wyważono drzwi, które znajdowały się za nimi i teraz jedno ze skrzydeł leniwie powiewało, przekrzywione, utrzymując się ostatkami sił na górnym, jednym zawiasie. Wszędzie, gdzie się dało, widniały olbrzymie napisy. Czasem wymyślne postaci.  Czasem wyszukane, czasem najprostsze. Graffiti w pełnej okazałości. Ludzie jednak czuli potrzebę oznaczenia miejsc, w których byli. Kompleks rozpadających się blokowisk nie stanowił wyjątku od tej reguły. Choć Dolfiego zaskakiwało, jak głupi mogą być ludzie. W mediach huczało ostatnio od ostrzeżeń i próśb o zachowanie ostrożności, ze względu na seryjnego mordercę, który ujawnił się w okolicy, a i tak znajdowały się jednostki, dla których zamazanie kawałka rozpadającej się i przeznaczonej do wyburzenia ściany było ważniejsze niż troska o własne życie.

Promyk również jakby chciał dać o sobie bardziej znać, może nawet zostawić coś po sobie. Uciekł jednak, jak najprędzej, gdy tylko dosięgnął fragmentu twarzy mężczyzny znajdującego się w mieszkaniu, do którego przypadkowo zajrzał. Rozpadające się deski na podłodze nie były straszne, choć zapewne niemiłosiernie skrzypiały, gdy się na nich stawało. Obdrapane ściany, wyjątkowo białe, jako prawdopodobnie jedyne w tym miejscu również nie napawały przerażeniem. Pustka, którą potęgował, a może powodował brak mebli, na dobrą sprawę również nikomu by nie przeszkadzała. To wszystko byłoby znośne, gdyby nie jeden, olbrzymi, ciemnogranatowy fotel z wysokim, pikowanym oparciem i ozdobnymi podłokietnikami, ustawiony na swych wątle wyglądających, niemal frywolnie ozdobionych nóżkach, który stał centralnie na środku pomieszczenia, tyłem do drzwi wejściowych. na tymże fotelu siedział człowiek. A przynajmniej coś, co jak człowiek wyglądało, gdy skryte było w większości w cieniu. Promyk dał radę oświetlić jedynie fragment twarzy tej istoty i to wystarczyło, by zechciał zniknąć. Uśmiech, który rozciągał się na twarzy mężczyzny był pełen wyczekiwania, pogardy i wyższości. Typowa mieszanka, która tak jak cała sceneria nie powinna być zbyt przerażająca. Problem polegał jednak na tym, że ten zagadkowy uśmiech mroził oglądającym krew w żyłach.

Ostatni promień zniknął za horyzontem, przejęty strachem wywołanym przez tego jednego osobnika, mimo że nawet nie widział go w całości. Było stosunkowo wcześnie jeśli chodziło o godzinę, ale zima miała to do siebie, że dni zdawały się przecież o wiele krótsze. Można by uznać, że może księżyc i gwiazdy, które przyzwyczajone są wszakże do mroku, wykażą się większą odwagą, jednak i one bały się zagadkowo uśmiechniętego mężczyzny.

Mężczyzna natomiast, siedząc z nogą założoną na nogę, łokciami opartymi o podłokietniki i dłońmi splecionymi na kolanie, opierał się wygodnie i nie racząc nawet otworzyć oczu, po prostu czekał na to, co sam zaaranżował. Miał tylko nadzieję, że wybrał odpowiednią osobę. O ile w jego przypadku można było w ogóle mówić o czymś takim, jak nadzieja.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top