Rozdział szósty - Champagne et Chocolat

Francis nie potrafił stwierdzić, co było najgorsze w tym oczekiwaniu. Lodowate powietrze; ciasny supeł niepokoju, ściskający jego żołądek; cała nierealność tego gdzie był i co robił. Ostatnie trzy dni spędził na organizowaniu tego i wciąż nie mógł uwierzyć, że mu się udało. Ale jednocześnie niczego nie żałował. W końcu jaki byłby lepszy sposób na udowodnienie Matthew, że Francis podchodził do niego poważnie? Żeby udowodnić, że kochał go i rozumiał, i chciał mieć tego wspaniałego Kanadyjczyka w swoim życiu? Ale jeśli Matthew powie nie... jeśli odejdzie... o boże, jeśli go wyśmieje... Francis wziął głęboki oddech i starał się powstrzymać swoją sabotującą go wyobraźnię od tworzenia jeszcze gorszych scenariuszy. Ścisnął swoje dłonie i skupił się na pozytywach - hej, jeśli mu się nie uda, to była przynajmniej niezła okazja, żeby rozwinąć biznes. Francis próbował usiąść wygodniej na okropnie zimniej, niewygodniej ławce i spojrzał w bok, przez przyćmione światło. Właściwie, to wiedział, co było najgorszą częścią tego zimnego, pełnego niepokoju oczekiwania. Człowiek, który dotrzymywał mu towarzystwa. 

"Dobrze się bawisz, kochany?"

Arthur prychnął nad swoją robótką ręczną. Raczej brutalnie dziergał coś, co wyglądało, jak jaskrawo różowe przykrycie na imbryk. "Nie kochaniuj mi tu, żabojadzie. Jestem tu tylko jako wsparcie moralne, kiedy Matthew z pewnością cię odrzuci." 

Francis nie mógł powstrzymać śmiechu. Uspokajało go, kiedy widział, jak nic się nie zmieniło. "Jak ja tęskniłem za twoim specyficznym rodzajem okrutnego, bolesnego optymizmu, Arthurze."  

Arthur rzucił mu pogardliwe spojrzenie. "Jak ja chciałbym móc odwzajemnić ten komplement. Oh, czekaj - wcale nie."

Francis tylko wzruszył ramionami, tupiąc stopą o ziemię i rozglądając się po ciemnej, jałowej i cholernie zimnej hali. Jego żołądek zaciskał się w supeł, a cisza sprawiała, że zaczynał wariować. Potrzebował czegoś, żeby odwrócić swoją uwagę. "Więc, co robisz ostatnimi czasy, koch- Arthurze? Poza współżyciem z najsłynniejszym rozgrywającym w Ameryce?" Francis zasalutował delikatnie. "Dobra robota, tak w ogóle." 

"Prowadzę księgarnię." Arthur odwzajemnił gest, nie podnosząc wzroku. "I zdrówko."

"Księgarnię?" Francis pokiwał głową w zamyśleniu i zaczął uderzać palcami o ławkę. "Ślicznie. Stosownie. Wciąż masz tę olbrzymią kolekcję wiktoriańskiej pornografii?"

Ręce Arthura drgnęły i poszło mu oczko w robótce. "Te książki służą tylko do badań historycznych!"

"Badań," powtórzył z powątpiewaniem Francis. "To nic... personalnego, oczywiście."

"Oczywiście, że nie!" Twarz Arthura szybko przybierała dość interesujący odcień czerwieni. "A kolekcja wcale nie jest wielka!"

"Wydaje mi się, że pamiętam cały pełen regał," odpowiedział Francis niewinnie. 

Knykcie Arthura stały się białe, kiedy ścisnął druty. "To nigdy nie był cały regał!"

Francis powstrzymał chichot. Oh, to było zbyt łatwe... "Ciężkie, mocno zużyte tomy, po brzegi wypełnione dziewicami, kazirodztwem i pożądliwymi, porządnie wyposażonymi brytyjskimi dżentelmenami, zdobywającymi i rozdziewiczającymi, i..." 

Drut pękł. "BADANIA!"

Francis uśmiechnął się chytrze. "Nie ma czego się wstydzić, kochany, wszyscy mamy jakieś zboczenia."

Arthur zaciekle zerknął na niego kątem oka, sięgając do swojej torby po nowy drut do dziergania. "Marynarze, czyż nie?"

Uśmiech Francisa opadł natychmiastowo. I tyle z odwracania uwagi. "Jeśli usłyszę jeszcze jedno słowo..." wymamrotał z irytacją.

Nastało więcej niezręcznej ciszy, ale przerywanej wściekłymi dźwiękami szydeł Arthura. Myśli Francisa znów zaczynały kręcić się jak na karuzeli. Pięć minut zajęło mu, zanim zdał sobie sprawę, że zaczął obgryzać swoje paznokcie z idealnym manicure. "To jest szalone, czyż nie?" Nie był nawet pewien, kogo pytał. "Powiedz mi, szczerze, to jest wariactwo."

Arthur przerwał na chwilę dzierganie. "Szczerze?"

Serce Francisa się ścisnęło. "Tak."

"To jest wariactwo."

"Merde." Francis z przygnębieniem schował głowę w dłoniach. "Co ty byś zrobił, Arthurze? Co byś zrobił, gdyby ktoś zrobił dla ciebie coś takiego?" 

"Takiego?" Arthur rozejrzał się znacząco. "Ledwo znając faceta przez tydzień? Przestraszyłbym się i uciekałbym w cholerę." 

Francis poczuł mdłości. "Dieu au secours*..."

Arthur milczał jeszcze przez chwilę. "Denerwujesz się," powiedział wreszcie. Jego głos był pełen niedowierzania. 

Francis wyrzucił ramiona w powietrze. "Oczywiście, że się denerwuję! Co, jeśli Matthew mi nie uwierzy? Co, jeśli po prostu odwróci się i odejdzie? Dlaczego w ogóle cię o to pytam, qu'est que c'est**... Co, jeśli splunie mi w twarz, Arthurze?"

Arthurowi ten ostatni scenariusz zdawał się podobać zdecydowanie za bardzo. "Poradzisz sobie z tym, stary pryku. Poza tym, spójrz na tę dobrą stronę - wszystkim byłoby dużo lepiej w ten sposób. Poza tobą, oczywiście, ale to są niewielkie konsekwencje."

"Ale z ciebie wredny gówniarz."

"A z ciebie jest arogancki, buńczuczny uwodziciel." Arthur wypluł te słowa zjadliwie. Ale potem odetchnął głęboko i przekrzywił głowę, jego oczy zwęziły się, wyglądając, jakby go oceniał. "Cóż, przez większość czasu. Dlatego twoje zdenerwowanie jest tak zaskakujące. Naprawdę kochasz Matthew, prawda?"

Francis po prostu wskazał gestem po ogromnym pomieszczeniu, na to, jak daleko posunął się dla tego wspaniałego Kanadyjczyka. "I dopiero teraz zdałeś sobie z tego sprawę?"

Arthur z zaciekawieniem zmarszczył czoło. Wydawał się niemalże skruszony. "Ciężko uwierzyć, że może obchodzić cię ktoś poza twoim następnym chłopcem na jedną noc. Może cię nie doceniłem." 

Ta rozmowa stawała się zbyt uprzejma, jak na gust Francisa. Musiał zepsuć nastrój. "Żałujesz czegoś, Arthurze? Nie jest ci wciąż szkoda, że..." Francis wykonał pomiędzy nimi znaczący gest "Że to nie wyszło?"

Arthur przewrócił oczami i prychnął ze złością. "Oh, weź przestań, Francisie."

Francis poruszył brwiami. "Przyznaj, seks był dobry." Arthur spojrzał na niego ze zwątpieniem, a Francis natychmiast poczuł się niepewnie. W czym jak w czym, ale akurat w tej kwestii był dobry. W tej kwestii Francis był cholernym bogiem. Jak Arthur śmiał insynuować, że jest inaczej! "Co?" 

Arthur odłożył swoją robótkę na kolana, oparł się o ławkę i wgapił we Francisa przenikliwie. "Powiedz mi. Czy ty w ogóle kiedykolwiek spałeś z kimś, w kim byłeś zakochany?"

"Um..." Francis musiał się nad tym zastanowić. Myślał nad tym bardzo długo. Niemalże wstydził się swojej odpowiedzi... "...nie."

"Oh, Francisie." Arthur wyglądał ma zdecydowanie zbyt zadowolonego z siebie, kiedy potrząsnął głową i zaśmiał się. "Tylko poczekaj."

Spać z kim, kogo kocha. Z Matthew... Na samą myśl o tym krew Francisa zaczęła płynąć w dół i musiał przygryźć wargę. Lepiej, żeby nie roztrząsał za bardzo tego tematu w tej chwili. Zmienił go na bardziej stosownie przerażający. "Zdajesz sobie sprawę, że jeśli Matthew do mnie wróci, to będziemy praktycznie szwagrami." 

Wyraz twarzy Arthura przeszedł od zadowolonego z siebie do przerażonego w mgnieniu oka. "Oh, jasna cholera. Wyobrażasz sobie gwiazdkę?"

Arthur wypijający całą brandy do wypieków, piękne świąteczne ciasto Francisa rozwalone na ścianie... "Aż zbyt dobrze," stęknął Francis. 

"Przypuszczam, że możemy jedynie mieć nadzieję, że stanie się najlepsze. On prawdopodobnie do ciebie nie wróci."

Francis zaśmiał się, klepiąc Arthura w plecy, możliwe, że przy użyciu odrobinę zbyt dużej siły, "Nienawidzę cię, Arthurze."

Arthur uśmiechnął się szeroko, chociaż mogła być w tym nutka zgryźliwości. "Ja ciebie też, kochany." 

.

Alfred spał na kanapie Matthew od trzech dni. To nie tak, że Matthew to przeszkadzało, naprawdę. Właściwie, to miło było mieć coś, co pomagało mu nie myśleć o niektórych rzeczach - nawet, jeśli było to przychodzenie do domu i znajdowanie swojej łazienki odmalowanej na inny kolor, albo ścian w kuchni pokrytych tłuszczem z głębokiego smażenia, albo małej grupki paparazzi na progu. Przynajmniej codzienne wyczyny Alfreda nadawały jakiegoś sensu życiu Matthew, które inaczej byłoby nieciekawe, pełne obojętności i uczucia złamanego serca. Ale nawet z tymi małymi przerwami, Matthew wciąż nie potrafił przestać myśleć o Francisie. Jego ciepłym, atrakcyjnym uśmiechu, tonie jego głosu, tego idealnego, rozkosznego uczucia przynależności, które Matthew czuł w jego obecności. Nic i nikt nie miał nigdy takiego wpływu na jego życie. Niemalże doszedł do punktu, w którym pobiegłby do cukierni i błagał o jakąś nadzieję, albo bliskość, albo cokolwiek. 

Ponieważ, cóż... co, jeśli Matthew to źle zrozumiał? Co, jeśli zbyt szybko przyjął złą konkluzję? Co, jeśli Francis naprawdę go lubił... a wszystko, co Matthew usłyszał i co sugerowało inaczej było zwykłym nieporozumieniem? Ale te pytania były bezsensowne. Nie były niczym, poza desperackimi marzeniami. Ten jasny, krótki romans się skończył i im szybciej się z tym oswoi, tym lepiej.

Był środowy poranek, kiedy kolejna porcja rozrywki wparowała do sypialni Matthew, gwiżdżąc niemelodyjnie, rozsuwając zasłony i rzucając na łóżko ciężką zimową kurtkę. "Ubierz się ciepło, Matt!"  

Matthew przewrócił się na bok niezdarnie, ściągając kołdrę z głowy i mrugając, żeby odzyskać świadomość. "Co? Hm? Kto... Co?"

Alfred był całkowicie ubrany, stał przed nim w grubej kurtce, śniegowcach i, co dziwne, w jaskrawo różowej, dzierganej czapce. Uśmiechnął się do Matthew z góry z tym swoim głupkowato-radosnym wyrazem twarzy. "Wychodzimy. Muszę ci coś pokazać."

"Pokazać mi? O co ci chodzi?" Matthew odgarnął włosy z twarzy i zmrużył oczy, patrząc na swój zegarek cyfrowy. "Jest szósta rano. Niedługo będę musiał szykować się do pracy."

Alfred prychnął otwierając drzwi szafy, łapiąc garści przypadkowych wiszących w niej ubrań. "Jeden dzień wolego ci nie zaszkodzi. No weź, odkąd tu przyjechałem jesteś totalnym nudziarzem. Czas trochę poprawić ci humor, gościu." 

Matthew stęknął i z powrotem zarzucił sobie kołdrę na głowę. Może jednak nie był aż taki wdzięczny, że jego brat tu jest. "Nie chcę poprawiać sobie humoru. Chcę iść do pracy." 

"Nie prawda, ty nigdy nie chcesz iść do pracy." Matthew zaskomlał, kiedy Alfred ściągnął z niego kołdrę. "A teraz wstawaj, ubieraj się..." Alfred puścił mu oczko i rzucił zwiniętą koszulką w klatkę piersiową Matthew. "I zaufaj mi."  

Żołądek Matthew ścisnął się, kiedy to usłyszał. To nie mogło oznaczać nic dobrego.

.

"Alfred, ja tu serio zaczynam się trochę bać..."

Matthew zaczynał także poważnie żałować, że pozwolił Alfredowi się do tego zmusić. Spacer zaczął się niewinnie, aż do czasu, kiedy skręcili w wąską, cichą uliczkę w starszej części miasta. Niepokój Matthew urósł tylko, kiedy Alfred naciskał, żeby weszli do tego wielkiego, porzuconego budynku, tylko po to, żeby okazało się, że jest w nim ciemno, pusto, całkowicie lodowato i panowała martwa cisza. W powietrzu wisiał lekki zapach wilgoci i kurzu. Matthew był przyzwyczajony, że Alfred zabierał go do takich miejsc, kiedy byli dzieciakami, ale teraz byli zdecydowanie za starzy, żeby włóczyć się po placach budowy. Matthew w tej ciemności ledwo widział Alfreda, ale jego nieznośny śmiech rozbrzmiewał echem w przepastnej ciszy. "Tak jak mówiłem, Matt - zaufaj mi!" 

Słysząc to, Matthew prychnął głośno. Prawie przewrócił się o złamaną belkę, kiedy starał się dotrzymać kroku swojemu bratu-wariatowi. "Zaufać ci?! Gdzie ty mnie do cholery prowadzisz?! To jest naprawdę głupie, Al. Wiem, że ostatnio chciałeś pomóc mi nie myśleć o niektórych rzeczach, ale serio..."  

Nagle pojedyncza lampa zapaliła się przed nim. Matthew urwał i zatrzymał się, w zaskoczeniu wlepiając wzrok w pionowe światło przebijające się przez mrok. Samotny punkt światła rozjaśniał pojedynczy obiekt: oldskulową latarnię, misternie wykonaną z drewna i żelaza, z małym szyldem zwisającym z boku. Żołądek Matthew ścisnął się w dziwnej mieszance podekscytowania i niepokoju. Gapił się jeszcze przez chwilę, oszołomiony i zaintrygowany, zanim ciekawość przejęła nad nim górę i pospieszył w stronę niespodziewanego obrazu.

Dziwaczny, wypolerowany szyld wisiał na poziomie oczu. Skomplikowana czerwona róża była wygrawerowana w drewnie, zaraz obok czterech starannych słów: La Patinoire de la Rose. Serce Matthew przyspieszyło; wyschło mu w gardle. Te słowa i ten symbol były zbyt znajome, zbyt przywodzące na myśl coś, o czym tak bardzo starał się zapomnieć. Poza tym jednym słowem... Patinoire...

"Lodowisko?" W momencie, kiedy wypowiedział to słowo, na całym suficie zapaliły się żarówki, zalewając pomieszczenie światłem. Matthew musiał zamrugać kilka razy, zanim jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Stopniowo udawało mu się rozpoznać szczegóły wielkiej, otwartej hali dookoła: kilka rzędów ławek stadionowych, wysoki, pochylony sufit, pękające białe ściany. Uczucie niepokoju szybko zaczęło wypychać krótki stan podekscytowania. Jeśli przez jego cholernego brata znowu go aresztują... "Alfred, serio, co się..." Matthew rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu swojego brata, ale ze ściskającym się żołądkiem stwierdził, że zniknął. Ale zaraz pod stopami Matthew...

Matthew znieruchomiał. Wszystko zdawało się zwalniać i wywracać do góry nogami. Jego skóra zaczęła mrowić, a oddech przyspieszać. Nic dziwnego, że było tam tak zimno: cała podłoga przed nim była pokryta lodem. Ale Matthew nie zastanawiał się, skąd to się wzięło, ani dlaczego zauważył to dopiero teraz, ani jak ten lód mógł nie rozpuszczać się w tym popsutym, widocznie porzuconym budynku. Wszystko, co widział, z głośnym oddechem i dziko pędzącym pulsem, to to, że lód pokryty był delikatną warstwą czerwieni. Warstwą płatków róż. "O mój boże..." 

Matthew powoli podniósł wzrok, jego oczy rozszerzyły się, a głowa zrobiła całkowicie lekka. Dokładnie w tym momencie z pomiędzy ciemnych ławek po drugiej stronie na lód wjechała jakaś postać. Serce Matthew zadrżało. Nie mógł się ruszyć, ledwo mógł myśleć, ledwo mógł uwierzyć, że to się dzieje na prawdę i nie jest to jakiś sen z którego mógłby się teraz obudzić w każdej chwili, do góry nogami na kanapie i cały ubabrany syropem klonowym.  

"Francis," wyszeptał Matthew, słowo padło z jego ust pełne oszołomienia i pozbawione tchu. 

Francis był niemal nieznośnie przystojny, idealnie spokojny i frustrująco atrakcyjny, kiedy z łatwością podjechał do Matthew; w swoich jeansach z niskim stanem i blond włosami opadającymi na policzki, i, oczywiście, pojedynczą czerwoną różą w dłoni. Wydawało się, że minęła cała wieczność, zanim wreszcie podjechał do niego, do brzegu lodu. Wyciągnął różę do Matthew, zimny i ciepły, i z uśmiechem na ustach. "Bonjour, kochanie."  

Ten zapierający dech dźwięk śpiewnego, drażniącego głosu Francisa sprawił, że serce Matthew zaczęło bić szybciej i bardziej nieregularnie. Ciężko było uwierzyć, że minęły tylko trzy dni, od kiedy do widział. Czuł, jakby minęły wieki. "Francis..." wyszeptał znowu, jakby próbując przekonać samego siebie. 

Klatka piersiowa Francisa opadała i podnosiła się szybko, chociaż jego przystojna twarz miała tak spokojny i figlarny wyraz, jak zwykle. "Mathieu," powiedział, puszczając mu oczko.

Matthew musiał przygryźć wargę, kiedy Francis wypowiedział jego imię z tym znajomym, zmysłowym akcentem. Jego zdradziecka ręką drżała z pożądania, żeby sięgnąć i go dotknąć. Ale szybko wziął się w garść; szybko otrząsnął się ze swojego oszołomionego, maślanego spojrzenia. "Francisie, co ty robisz?"

Francis spojrzał w dół i stuknął łyżwą o lód. "Jeżdżę na łyżwach, kochanie, Jest na to dobry dzień."

Matthew poczuł, jak pełen niedowierzania śmiech zaczyna podnosić się w jego płucach. "Jeździsz na łyżwach? Jak ty to zrobiłeś?" Wskazał z dezorientacją na lód. Ten budynek definitywnie nie miał być lodowiskiem. 

Tańczące niebieskie oczy Francisa wpatrywały się w Matthew, jakby chciały go pożreć. To było tak boleśnie znajome, jakby tamta okropna sobotnia kłótnia i następne dni goryczy nigdy nie miały miejsca. Matthew niemalże mógł poczuć słodki, pyszny zapach babeczek w cukierni, albo makaronu i wina nad rzeką. Francis wzruszył ramionami. "Niesamowitym jest, co można osiągnąć ze znajomym celebrytą sportowym i przyjacielem w branży rozbiórek."  

"Celebrytą sporto..." Te słowa sprawiły, że Matthew odzyskał czujność. Rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu swojego wciąż nieobecnego brata. "Alfred ci z tym pomógł?"

Francis pokiwał głową. Wciąż trzymał przed sobą różę, jakby chciał, żeby Matthew ją wziął. "Był niesamowicie pomocny. Poza ciągłym żądaniem babeczek, oczywiście."

Matthew zatrzymał się na krótką chwilę. Nic dziwnego, że Alfred przez ostatnie klika dni był taki zajęty... pomagał Francisowi. To było ogromne! To oznaczało, że Alfred ufał temu Francuzowi, co było ogromnym osiągnięciem ze strony Francisa. to znaczyło także, że Alfred działał za plecami Matthew, więc ten i tak miał zamiar go zamordować. "Ale... ja nie..." Mózg Matthew pracował w zbyt szaleńczo szybkim tempie, żeby można było nadążyć. A piękny uśmiech Francisa nie pomagał mu w tej kwestii. "Czekaj, rozbiórek? Ten budynek ma zostać rozebrany?"  

"Miał być. Aż go ocaliłem." Francis podniósł jedno ramię i przesunął się lekko na łyżwach. Matthew był całkiem pod wrażeniem, jak dobrze sobie na nich radził. "W końcu myślałem przecież o rozwijaniu cukierni." 

"Rozwijaniu? Czekaj, jesteś właścicielem tego miejsca?" Matthew przestał oddychać. Spędził ostatnie kilka dni starając się zapomnieć o Francisie. W końcu ostatni raz, kiedy rozmawiali, Matthew odwrócił się i uciekł, pewien, że ich krótki pseudo-romans się skończył. Teraz nie był taki pewien. "Francisie, co się dzieje?"  

Francis wziął głęboki oddech, upuścił różę i na jej miejsce ostrożnie ujął dłoń Matthew. W miejscu, gdzie go dotykał, skóra Matthew płonęła. Kiedy Francis tak przed nim stał, Matthew dopiero zdał sobie sprawę, jak bardzo za nim tęsknił. I to było oszałamiające. Nie udało mu się znaleźć powodu, żeby się odsunąć.  "Widzisz to małe pomieszczenie, tam, w rogu?" Matthew spojrzał w miejsce, które wskazał Francis, na małe pomieszczenie o przeszklonych ścianach, wbudowane we frontowy róg hali. "Mała kawiarnia. Z dobrą francuską kawą i i aksamitnymi babeczkami, i najlepszymi eklerami w mieście. A to-" Francis stuknął o podłogę ostrzem swojej łyżwy. "-oczywiście będzie większe i porządnie otoczone, ale..." 

Matthew szepnął. "Patinoire..." To, czego zawsze pragnął; to, o czym opowiedział Francisowi w zeszłym tygodniu przy rzece. Małe lodowisko, gdzieś w przyjaznym miejscu, z lekcjami hokeja i tańca i małą kafejką przy ringu... Teraz Matthew był bardziej, niż oszołomiony. Całkowicie odebrało mu mowę. Czy Francis zrobił to wszystko dla niego? Kupił dla niego lodowisko? Na pewno nie... to byłoby szalone...

"Oui. La Patinoire de la Rose. Rozwinięcie La Patisserie. Świetny pomysł na biznes, czyż nie?" Francis mówił dalej, zanim Matthew mógł odpowiedzieć. "Jednakże, nie wiem prawie nic o interesach. I w ogóle nic o lodzie."

"Jeździsz dobrze." Matthew był zbyt oszołomiony, żeby wymyślić, lub powiedzieć cokolwiek innego. 

Francis spuścił wzrok i lekko wzruszył ramionami. "Kochanie, pochlebiasz mi. Nauczyłem się dziś rano."

Pomimo lodowatej temperatury powietrza, Matthew nagle poczuł ciepło. "Byłbyś świetnym hokeistą, jestem pewien."

Francis pochylił się do przodu, jego własne ciepło zmieniało się w mgiełkę i otaczało Matthew. "Ja osobiście widzę się bardziej jako łyżwiarza figurowego."

"Oczywiście." Matthew uśmiechnął się lekko, zatracając się w tym cieple i tym uśmiechu, i tych tańczących niebieskich oczach. "Z piórami i cekinami, i ciężarówką brokatu."

Francis odetchnął gwałtownie, jego oczy błysnęły. "Cudownie, kochany!"

Matthew zaśmiał się leciutko. Oh, to wszystko wróciło z taką łatwością. A jak bardzo za tym tęsknił, tęsknił za Francisem, tęsknił za tym, co Matthew przy nim czuł... ale tak bardzo, jak Matthew chciał wpaść Francisowi w ramiona, nie mógł całkowicie zapomnieć o tamtej okropnej sobotniej nocy. Matthew strząsnął pełną oszołomienia mgłę z oczu i starał się wyglądać na złego, skrzywdzonego, albo przynajmniej zdezorientowanego. "Ale co to ma wspólnego ze mną? Chcesz porad biznesowych, czy luk podatkowych? Myślałem, że ze mną skończyłeś, Francisie. Myślałem, że z tym koniec." 

Słysząc to, Francis się zatrzymał. Jego uścisk na dłoni Matthew był lekki, a zarazem taki silny... Matthew nie wiedział, dlaczego się nie odsunął. Uśmiech Francisa opadł, a jego twarz przyjął wyraz zdeterminowania. "Zapomnij o tym, Matthew." Brwi Matthew uniosły się, ale Francis mówił dalej, nieporuszony. "Zapomnij o lodzie, zapomnij o kafejce, zapomnij o tym szaleństwie i po prostu mnie posłuchaj." Francis wyglądał na skoncentrowanego, pełnego nadziei i skruszonego, ale za razem tak cudownie - wszystko na raz. Matthew nie miał innego wyboru, niż wysłuchać jego prostych, pełnych zapału, szczerych słów. 

"Pragnę cię, Matthew. Nikogo innego. Ciebie. Od pierwszej chwili, kiedy zobaczyłem, jak wchodzisz do mojej cukierni, wiedziałem, że nigdy nie pragnąłem nikogo tak bardzo. Mon Dieu, Mathieu..." Francis zamknął oczy, otworzył je i westchnął, jakby nie wiedział, jak to wyrazić. Wreszcie po prostu powtórzył te słowa, wypowiedział, jakby były czymś oczywistym. "Pragnę cię."

Jak Francis mógł sprawiać, że było to takie proste? Matthew mógł jedynie niepewnie zapytać o wyjaśnienie. "U Gilberta. Oni mówili..." 

"Charlotte - Antonio, Gil..." Francis gwałtownie odwrócił głowę, jego twarz wykrzywiona była w wyrazie przypominającym ból, ale jednocześnie wyglądał, jakby miał zacząć śmiać się w każdej chwili. "Zawsze będę z tobą szczery, Matthew. Tak, uprawiałem dużo seksu. Nie będę temu zaprzeczać. Ale przez całe moje życie, ani razu nie byłem zakochany." Oczy Francisa spotkały się z tymi należącymi do Matthew w szczerym, przyprawiającym go o zawroty głowy spojrzeniu. "Do czasu, kiedy poznałem ciebie."

Słowa Francisa rozpuściły całe lodowate zimno, które pozostało. Zamiast niego, Matthew poczuł, jak po całym jego ciele rozlewa się mrowiące ciepło. Czy powinien być zły? Nie potrafił nawet przypomnieć sobie, za co. Przytłaczała go ulga, uczucie przynależności i palenie dłoni Francisa w swojej. Mógł tylko mu uwierzyć. "Powiedz, że mnie pragniesz..." Matthew pozwolił słowom rozpłynąć się w powietrzu. 

Usta Francisa były tak blisko. Dłonie Matthew, jego krew, każda jego część płonęła bolesna tęsknotą do bliskości tych ust. "Tak. W każdym sensie. Nie jako grę, albo konkurs, albo żart. Nie jako kogoś, kogo zużywa się i wyrzuca. Nie tak, jak bez wątpienia myślałeś tamtego wieczora, po usłyszeniu tych okropnych słów, tych rzeczy, które nic nie znaczyły. Nie, Mathieu, pragnę cię poznać. Całego ciebie." Francis wyciągnął rękę; Matthew niemal nie opadł do przodu, kiedy otarła się o jego policzek. "Pragnę dowiedzieć się, co cię rozśmiesza; przez co płaczesz. Pragnę wiedzieć, jak wzdychasz, jak jęczysz, jak smakujesz." Usta Francisa wygięły się do góry powoli, miękko. "Pragnę wiedzieć, jak wyglądasz, kiedy budzisz się o poranku. I pragnę spędzić wieczność na dowiadywaniu się."  

Krew Matthew pędziła, sprawiając, że jeszcze bardziej kręciło mu się w głowie. Wszystkie jego zmartwienia zniknęły, rozproszyły się jak jego ciężki oddech zmieniający się w mgiełkę w lodowatym powietrzu. Nie widział cienia kłamstwa w oczach Francisa. To mogło być zbyt wolno, zbyt szybko, ale to było wszystko, co kiedykolwiek chciał usłyszeć. I może to było głupie, może się mylił, ale może to była najważniejsza chwila w jego życiu i może Matthew musiał po prostu uwierzyć. Więc Matthew się poddał. Pochylił się do przodu, sięgnął po kołnierz Francisa i pociągnął go do desperackiego, idealnego, tak wyczekiwanego objęcia. 

Francis cicho wziął gwałtowny oddech pełen zaskoczenia. Odpowiedział dopiero po chwili, ale kiedy już zaczął, było to bardziej intensywne, niż Matthew kiedykolwiek mógł mieć nadzieję czy sobie wyobrażać. Francis praktycznie pożerał usta usta Matthew w pocałunku, ściskał jego ramiona, buzię, talię, wziął gwałtowny oddech i przyciągnął go tak blisko, jak tylko się dało. Jednakże najwidoczniej zapomniał, że miał na sobie łyżwy i potknął się tak, że Matthew miał problem z utrzymaniem go. Dzikie śmiechy spotkały się pomiędzy ich ustami. Znajomy zapach lawendy i cukru wirowanego wysłał przyjemną falę dreszczy po skórze Matthew. Niesamowicie było znów dotknąć Francisa, być w jego ramionach, być ściśniętymi od klatek piersiowych do ud. To sprawiało wrażenie właściwego; było jak w domu.

Francis śmiał się przy włosach Matthew, jego oczy były pełne światła, ulgi i przelewającej się radości. "Czy to powinno być takie proste?"

Matthew potrząsnął głową, szalona radość kipiała w całym jego ciele, sprawiając, że jego głowa była lekka od idealnej rozkoszy tej idealnej chwili. "Nie wiem. Jeszcze nigdy tego nie robiłem." 

Francis puścił mu oczko. "Myślisz, że robimy to poprawnie?"

"Nie wiem. Czy to ma znaczenie?" Matthew nie czekał na odpowiedź. Po prostu przyciągnął Francisa do kolejnego pocałunku, cały komfort i uczucie przynależności, i spokój bycia w ramionach Francisa znów go otoczyły. 

Usta Francisa były miękkie, spokojne i uśmiechnięte, jego lodowate dłonie przyciskały się do rozgrzanych policzków Matthew. Kiedy przerwał pocałunek, a jego oddech połaskotał policzek Matthew, starał się wyglądać poważnie. "Nie, to niema znaczenia. Znaczenie ma to, że rozumiesz." Francis przeciągnął kciukiem po rozchylonych ustach Matthew. "Matthew, nigdy nie czułem do nikogo tego, co czuję do ciebie. Proszę, daj mi szansę, by ci to udowodnić."

"Udowodnić?" Ze wstrząsem, Matthew przypomniał sobie, gdzie stali. Lodowisko, kawiarnia... Jego gardło się ścisnęło; serce zapiekło. "Pytasz mnie..."  

Francis przerwał mu, jakby pospiesznie chciał wytłumaczyć. "Powiedziałeś mi, w zeszłym tygodniu, przy rzece, że chciałeś mieć małe lodowisko." Francis mocno złapał Matthew za ramiona, patrząc w jego oczy z zapałem. "To jest dla ciebie, Matthew. To jest dla nas. La Patinoire de la Rose." Francis podniósł wzrok na jaśniejący sufit, na szerokie ściany, od których odchodziła farba. "Daj temu szansę, mon cher. Daj szansę nam." 

Matthew potrząsnął głową w zdumieniu, jego oczy były szeroko otwarte, a serce pędziło. Francis na pewno wiedział, jak go zaskoczyć, ale przynajmniej pozostawał taki sam - zawsze wiedział, jak sprawić, że Matthew czuł się wyjątkowy; ważny; adorowany. "To jest największa, najbardziej szalona, najbardziej niesamowita rzecz, jaką kiedykolwiek ktokolwiek dla mnie zrobił." 

Francis przez krótką chwilę wyglądał niepewnie. "Więc to trochę dużo?"

"Oczywiście, że to trochę dużo." Matthew spuścił wzrok i zaśmiał się delikatnie. "Ale tak właśnie z tobą jest, czyż nie, kochany?" Spojrzał w górę, spod przymrużonych rzęs, odetchnął zapachem obecności Francisa. "Francisie, nie mógłbym pomyśleć o niczym lepszym, niż bycie partnerami biznesowymi."

"Ja bym mógł." Francis położył dłonie na dole pleców Matthew, zostawiając ogniste ślady w miejscach, po których przeciągnął palcami. "Co gdybyśmy byli po prostu... partnerami?"

Matthew musiał przypomnieć sobie, żeby oddychać. "Ten termin brzmi dość prywatnie, nie sądzisz?"

"Kochanie, całkowicie się zgadzam." Francis przekrzywił głowę, tak, że jego słowa były niemalże szeptem w uchu Matthew. "Ja jednak zawsze wolałem słowo 'kochankowie'."

Matthew musiał walczyć z jękiem. Teraz zdał sobie sprawę, że wątpił we Francisa tylko dlatego, że wątpił w samego siebie. Ale prawda cały czas była taka sama, od samego początku. Francis go pragnął. Francis go kochał; a Matthew czuł to samo. Czego więcej było trzeba? Tym razem, kiedy ich usta się spotkały, pomiędzy nimi zawisła obietnica wspólnej przyszłości. Życie Matthew obróciło się, zmieniło i zaczęło w tej jednej chwili, z tym jednym, pojedynczym wybuchem koloru. I kiedy Matthew wiedział, że teraz będzie inaczej, wiedział też, że już nigdy nie będzie nieciekawie i szaro.

.

"Szampana?"

Matthew uniósł jedną brew, a Francis zaczął czuć się niepewnie. Popołudnie minęło w kolorowym zamgleniu. Powolna jazda po małej kałuży pokrytego płatkami róż lodu, ze złączonymi dłońmi i spojrzeniami; łatwe, spokojne popołudnie, spędzone na śmianiu się i dotykaniu i planowaniu wspólnej przyszłości. Matthew był taki pełen gracji i silny na lodzie, cała jego urocza nieśmiałość i bystra sarkastyczność zmyły do końca ostatnie resztki niepewności Francisa. Francis był po prostu przepełniony czystą radością i ulgą, że Matthew zaakceptował jego słowa; że go zrozumiał. A teraz byli z powrotem tam, gdzie to się zaczęło: w La Patisserie de la Rose, chociaż tym razem w luksusowo udekorowanej sypialni Francisa, znajdującej się nad  nad cukiernią. Sprawiało to wrażenie, jakby stali przed bramą; jakby wszystkie spędzone razem chwile zaprowadziły ich tutaj, do tego, co leży przed nimi. 

Francis nie był pewien, jak Matthew zareaguje na głęboko czerwony aksamit i czarny jedwab dekorujące jego sypialnię. A teraz nie był też pewien, jak ruszyć się z tego punktu. Miał już całe tuziny mężczyzn w tym pokoju - wiedział, jak to robić. Ale wiedział też, że tym razem było inaczej. I nie mając pojęcia, jak zachować się w tej sytuacji, Francis trzymał się swoich starych metod. Jedynie wzruszył ramionami, kiedy Matthew gapił się na butelkę szampana. "Właściwie, to już zdecydowane."  

"Cóż, ty coś o tym wiesz."

"Ała, kochanie. Więc nie będzie szampana?"

Matthew potrząsnął głową i zamknął oczy. Kiedy je otworzył, zdawały się płonąć. Przygryzając wargę, wziął głęboki oddech, odgarnął włosy z szyi, a krew Francisa zaczęła spływać w dół. Powietrze niemalże zatrzeszczało od nagłego ciśnienia unoszącego się pomiędzy nimi, ich oczy połączone były niewidzialną nicią. Dłonie Francisa zaczęły się pocić, jego oddech przyspieszył, jego mięśnie się napięły. I wtedy Matthew zaczął iść przez pokój w jego stronę. "Nie chcę szampana. Nie chcę róż. Nie chcę wyszukanych słów i wielkich gestów. Jest dokładnie tak, jak dzisiaj mi powiedziałeś, Francisie - pragnę tylko ciebie."

Francis nie wiedział, jak odpowiedzieć. Potrzebował sekundy, żeby zdać sobie sprawę, że się denerwował. Co za niedorzeczność - on nie powinien się denerwować! To on był tym pewnym siebie, tym, który miał wszystkie słowa i wszystkie ruchy - tym, który zajmował się całym uwodzeniem. Nie powinien czuć, jak jego dłonie się trzęsą, a kark płonie; czuć, jakby jego kruche serce miało zaraz wyskoczyć z jego klatki piersiowej. Nagle zdał sobie sprawę, jak bardzo inaczej było tym razem. Nikt, przez te wszystkie lata, nie sprawił, że Francis czuł się w ten sposób.

Matthew doszedł do niego i przez bardzo krótką sekundę Francis nie był pewien, dokąd to wszystko zmierzało. Ale wtedy te płonące oczy zamrugały i spojrzały w dół, a Matthew znów był jego nieśmiałym Kanadyjczykiem. Francis praktycznie odetchnął z ulgą. Walnął butelkę z szampanem z powrotem do wiaderka z lodem, ujął Matthew w talii i pocałował go głębiej i bardziej stanowczo, niż kiedykolwiek całował go do tej pory. I właśnie wtedy Francis znów był pewien i nie było już absolutnie żadnych wątpliwości, jak to się skończy. 

Matthew oddał pocałunek z taką samą intensywnością i szybko znikającą nieśmiałością; przyciskając biodra do Francisa i ściskając jego ramiona zaskakująco mocno. Do czasu, kiedy opadli na szerokie, jedwabne łóżko, zatraceni w sobie nawzajem, szampan był już dawno zapomniany. Wtedy Francis poczuł, jak wszystko, co miało miejsce wcześniej przestaje mieć znaczenie i, że teraz było, jakby to był ten pierwszy raz. 

Bo kiedy Francis zatracił się w cieple i oddechu Matthew, to było coś więcej, niż tylko połączenie dwóch ciał. To było więcej, niż to szybkie, histeryczne szaleństwo, do którego Francis był przyzwyczajony. To było poświęcanie czasu, żeby nauczyć się ciała Matthew - co sprawiało, że wzdychał, co sprawiało, że jego oczy zaczynały łzawić. Sposób, w jaki poruszał się w Francisem, dookoła niego, jakby ich ciała były stworzone, żeby do siebie pasować. To było zatracanie się w szepcie westchnień Matthew, w miękkości jego skóry, o boże, w dźwiękach, jakie wydawał. To była kumulacja wszystkich tych spojrzeń, tych dotyków; to był cel, to był początek. 

To był ten pierwszy raz - bo to był pierwszy raz z Matthew. Francis nigdy nie doświadczył tego w taki sposób. To był pierwszy raz, kiedy nie był w tym niczego dominującego i niczego uległego; Francis nigdy nie czuł takiej równości, ale nie było sposobu, by to opisać. To po prostu rozciągało się wiecznie, na okrągło, a nie chodziło o to, kto był gdzie i nie chodziło o kontrolę. Chodziło o dzielenie się sobą i bycie dla siebie nawzajem, i serio, to nie miało znaczenia, kto skończył w kim.

Noc minęła w lekkiej, intensywnej mgle dotyku, zapachu i dźwięku, w innym świecie, gdzie nie istniał nikt poza Matthew i nic poza nim nie miało znaczenia. Do czasu, kiedy leżeli zaplątani w pościel, nasyceni i pozbawieni tchu, światło wpadające przez zasłony zaczynało wpadać już szare światło. Ich usta poruszały się leniwie, śmiech wzbierał pomiędzy nimi. Ich palce wciąż rysowały lekkie okręgi na wrażliwszej niż zwykle skórze. Z jedną ręką owiniętą stabilnie wokół talii Matthew, Francis sięgnął po szampana z wiaderka z lodem i wziął długi łyk. 

"Cóż."

Matthew ścisnął bok Francisa. "Cóż."

Więc to taka była różnica - spać z kimś, kogo się kocha. To było więcej, niż Francis kiedykolwiek śmiał sobie wyobrazić. Zaśmiał się lekko. "Wiesz co. On miał rację."

"Hm? Kto?"

"Oh, chodzi o coś, co powiedział Ar..." Francis się powstrzymał. To nie było coś, o czym chciałby myśleć w tak złotej chwili. "Już nic." Ucałował Matthew w czoło, końcówki jego włosów były wilgotne od potu. 

Matthew tylko mruknął cicho i pocałował skórę Francisa, leniwie opierając się o jego klatkę piersiową. Francis wątpił, że on w ogóle zrozumiał, co powiedział. Ale wtedy odetchnął gwałtownie i jego oczy się rozszerzyły, kiedy zobaczył tacę stojącą na stoliku nocnym. "Oh, Francisie... Masz też czekoladę?!"

Francis zerknął na tackę ze swoimi specjalnymi wyrobami, które wcześniej tam położył: były to małe spirale w kształcie serduszek, zrobione z ciemnej czekolady, z zakończeniem innego koloru u każdej. Zaprojektowanie ich zajęło mu trzy dni, a używał tylko najlepszych składników i najbardziej wyszukanych metod. W końcu potrzebował czegoś, co zastąpi eklery. "To już zdecydowane, kochanie."  

Matthew z zapałem sięgnął po tacę, ale Francis wręczył mu szampana i sam podniósł jeden deserek. Zbliżył go do ust Matthew, z uśmiechem i ciepłym dreszczem w klatce piersiowej. Matthew zaśmiał się delikatnie, jego usta były lekko spuchnięte, a policzki wciąż zarumieniane i przepiękne. "Serio?"

Francis puścił mu oczko, chociaż jego serce zaczynało niemalże boleć. Po godzinach spędzonych w tym łóżku, on chciał tylko więcej i więcej z Matthew. "Zostaw mi chociaż część mojej głupiej romantyczności."

Matthew przewrócił oczami, ale jego usta nie przestawały się uśmiechać. "Uwielbiam twoją głupią romantyczność." Wziął czekoladkę zębami, po czym jego oczy się zamknęły. Jęknął niemalże bezgłośnie, ściskając rękę Francisa i przebiegając językiem po jego palcach. Rozgrzana już skóra Francisa zapiekła w znajomej manierze. Brwi Matthew podniosły się, kiedy spojrzał w dół z miną wyrażającą zadowolenie z siebie. "Znowu?" 

"To twoja wina, mój drogi!" Francis miał lekkie zawroty głowy. Znów czuł się, jakby był nastolatkiem. Delikatnie stuknął palcem w usta Matthew. "Teraz musisz powiedzieć mi, co myślisz."

"Pyszne, kochanie." Matthew uśmiechnął się chytrze i delikatnie ugryzł końcówkę palca Francisa. "Ale może warto teraz trochę odpocząć."

Francis stęknął i skrzywił się wyolbrzymiająco. "Ale tylko trochę, tak?"

Matthew popchnął go w ramię i się zaśmiał. Wciąż trzymając w dłoni szampana, opadł z powrotem opierając się o klatkę piersiową Francisa; ich spocona skóra zaczynała się ochładzać, ich nogi były splecione pod kołdrą. Westchnął z zadowoleniem. "Mógłbym się do tego przyzwyczaić."

Francis mógłby przyzwyczajać się do tego przez całe życie. Nie potrafił wyobrazić sobie nic cudowniejszego. Pogłaskał klatkę piersiową Matthew i szepnął przy jego szyi. "Dobrze by było, mon cher."

.

Sześć miesięcy później...

"Hahaha! Mówiłem ci, że za mną nie nadążysz, Arthurze! Arthurze? Czemu ciągle obracasz się w kółko?"

"Bo nie potrafię przestać oh jasna cholera kto wymyślił żeby stawiać ludzi na lodzie to nie jest naturalne kurde a niech to cholera cholera cholera..."

"Puść poręcz, Lovino... no, chwyć mnie za dłoń. Nie pozwolę ci upaść!"

"Nie upadnę, draniu! Przestań mnie trzymać! Ja wiem co rob... nie puszczaj!"

"Hej, Roddy baby, patrz na to! Patrz, jak skaczę! Ha, czy to nie było super?! Roddy, baby, czy ty w ogóle patrzysz?"

"Tak, tak, Gilbercie, cały czas patrzę. A teraz może pójdziesz i będziesz się ścigać z tym głośnym Amerykaninem?"

"Ludwigu! Złap mnie! Obróć mnie! Podnieś mnie! Jeszcze raz! ARGH LUDWIGU POMOCY!"

"Mein Gott, PROSZĘ, uważaj jak jedziesz, Feliciano... Entschuldigung, Lili..."

"W porządku, Ludwigu, dzisiaj wszyscy we mnie grzmocą. Wcześniej Gil i Roderich totalnie wcisnęli się we mnie, a Arthur dwa razy przełożył mnie przez reling. Elizo, gdzie ty mnie ciągniesz...:

"Chodź, Lili, moja droga, przez ciebie Ludwig zaraz zejdzie na zawał."

"Co ja takiego zrobiłam?"

Matthew lewitował nad lodem. Uśmiechnął się spokojnie, przejeżdżając między członkami jego małej grupy przyjaciół, krzyczących i ścigających się, i korzystających z tego, że mają lodowisko dla siebie. Chociaż Kiku i Herakles woleli dotrzymać towarzystwa Francisowi w kafejce w rogu, gdzie w kuchni Bruce i Lars właśnie preparowali bóg wie co. La Patinoire de la Rose widziało właśnie swój pierwszy szalony, gorączkowy, pełen po brzegi dzień otwarcia. Matthew był całkiem pewien, że obecność Alfreda i wieczorny koncert Rodericha w kawiarni pomogły przyciągnąć klientów, chociaż nowe czekoladki Francisa w kształcie serc zostały całkiem wyprzedane, a cała lista zapisów na lekcje hokeja dla dzieci Matthew została zapełniona. Koniec końców, dzień otwarcia był dzikim sukcesem.

Alfred podjechał od tyły i klepnął Matthew w plecy. "Wyścigi, Matt!" To było znajome wspomnienie z lat ferii zimowych spędzanych z jego bratem, kiedy ganiali się na zamarzniętych rzekach i na lodowiskach zimniejszych, niż to. Matthew odwzajemnił szeroki uśmiech i pospieszył by zniwelować przewagę, którą dał sobie Alfred. Minął go z łatwością: to była jedna rzecz, w której Matthew zawsze potrafił przewyższyć swojego brata. Minął Antonia trzymającego skamlącego Lovino w talii, objechał dookoła Lili i Elizę idące na odsiecz Arthurowi i wykonał unik przed Gilbertem podnoszącym Feliciano, podczas, gdy Ludwig i Roderich przyglądali się z boku, przewracając oczami. Wtedy, tam przed nim, nagle pojawił się Francis; z butelką i kubeczkiem w dłoni, przystojny i atrakcyjny, i uśmiechający się jasno, opierając się o reling. Serce Matthew zabiło szybciej, zachęcając go, żeby starał się jeszcze bardziej. Podleciał do Francisa i chwycił się poręczy ignorując oburzone krzyki jego brata dochodzące gdzieś z tyłu. Francis pochylił się i dał Matthew krótkiego całusa, a z jego włosów popłynęła fala zapachu karmelu. "Gratulacje, kochany." 

W odpowiedzi Matthew skromnie wzruszył ramionami i wziął zaoferowany mu plastikowy ubeczek z szampanem. Matthew był pełen dumy z tego, co jemu i Francisowi udało się zdziałać w sześć miesięcy. La Patinoire de la Rose nie było podobne do żadnego lodowiska, jakie do tej pory widział Matthew. Wysoki sufit był pełen świateł zamkniętych w ozdobnych srebrnych konstrukcjach. Kiedyś pękające ściany zostały teraz zastąpione drewnianym finiszem, z ostrożnie umieszczonymi za ochronnym szkłem dziełami. Wiązki róż stały w wazonach rozstawionych dookoła hali - był to gatunek hodowany specjalnie do niskich temperatur. Gdzie nie spojrzeć widać było wybuchy koloru, podczas gdy z pobliskiej kuchni płynął cudowny zapach pieczonych deserów.

Matthew udało się wziąć jedynie niewielki łyk szampana, zanim Gilbert podjechał do niego i zabrał mu go z ręki. "Super! Czas ochrzcić tę dziecinę! Dawaj mi butelkę, Francisie."

Twarz Francisa wykrzywiła się w przerażeniu, kiedy Gilbert wyrwał mu butelkę. "Jeśli ją rozbijesz, Gilbercie..."

Gilbert tylko wystawił język. Wziął łyk z kubeczka Matthew, podał mu go z powrotem i uniósł nieotwartą butelkę w powietrze. "EJ! Uwaga!"

Grupa zbliżyła się do poręczy, zatrzymując się powoli na lodzie. Przez chwilę Arthur nadal kręcił się w kółko, zanim Lili i Eliza pomogły mu się zatrzymać. Feliciano zaczął klaskać. "Jeej! Przemowa!"

Matthew stanowczo potrząsnął głową. "Nie, Gilbercie, naprawdę nie musisz..."

Gilbert go zignorował. "Teraz, będę pierwszą osobą, która powie, że nigdy nie spodziewałem się, że zobaczę, jak nasz Francis się ustatkuje." 

Francis stęknął głośno. "Czy on naprawdę to robi?"

Matthew przewrócił oczami, ale nie mógł też powstrzymać się od uśmiechu. Był niesamowicie wdzięczny za niesamowitą pomoc, jaką on i Francis otrzymali od wszystkich - włącznie z Gilbertem. Ta mała grupa sprawiała wrażenie jednaj rodziny. "Tsa, robi to." 

"Możemy go powstrzymać?" zapytał Francis. 

"Macie knebel?" wymamrotał Ludwig.

Antonio zachichotał. "Zapytaj Roder... AŁA! Co? No weźcie, ten żart się nie starzeje!"

"ALE," mówił dalej Gilbert, "Będę też pierwszym, kto powie, że nie mógł ustatkować się z milszym gościem. I, chociaż lodowisko jest nieźle porąbaną rzeczą..."

"I cholernie obłąkaną, jasna cholera..."

Lili zachichotała, trzymając Arthura za ramię. "Arthurze, to nie jest takie trudne, jak mówisz! Tylko rozłóż kolana, pochyl się trochę i niech twoje ruchy będą dłuższe..."

Eliza poklepała Arthura po plecach, kiedy zaatakowała go nagła fala kaszlu. "Lili, kochana, proszę cię, myśl, zanim coś powiesz..."

Gilbert znów mówił dalej, niewzruszony. "... chodzi o to, że ludzie o wielu rzeczach mówią, że są nieźle porąbane, więc nieważne. Tu chodzi o Francisa i Matta. A jeśli chodzi tu o nich i im to pasuje, tylko to ma znaczenie." Gilbert puścił oczko do Rodericha, po czym spojrzał znacząco na Antonia. "Nie ważne, co myślą sobie jacyś nudni vanilla***." 

Roderich potrząsnął głową i wymamrotał, "Ta wulgarność..."

"On ma rację, wiecie," powiedział głośno Alfred. "Próbowałem wytłumaczyć Arthurowi, że nie powinien przejmować się, co ludzie myślą o jego chorych książkach ze starym porno, ale on wciąż trzyma cały regał w piwnicy." 

Francis parsknął. "Cały regał, czyż nie?"

Arthur wydał z siebie zduszony dźwięk będący czymś pomiędzy warknięciem wściekłości, a sfrustrowanym krzykiem. "TYLKO POCZEKAJCIE aż wydostanę się z tych cholernych łyżew, OBYDWAJ!"

Feliciano zaklaskał w dłonie i krzyknął, "Nie myślę, że lodowisko jest dziwne, myślę, że jest fantastyczne! Prawie tak fajne, jak to brownie, które dostałem wcześniej od Bruce'a i Larsa!" 

Na chwilę zapadła cisza. Ludwigowi udało się odejść ze złością na swoich łyżwach w stronę kafejki, mamrocząc pod nosem coś o holenderskich ćpunach i ich australijskich wspólnikach. 

Francis wykorzystał okazję, żeby się wciąć. "Śliczna przemowa, dziękuję, Gil..."

"Oh, jeszcze nie skończyłem..."

Roderich wymusił uśmiech i ścisnął ramię Gilberta. "Oh, skończyłeś, Gilbercie."

Gilbert przewrócił oczami. "Dobra, nieważne. Przypuszczam, że w takim razie nie pozostaje nic, tylko powiedzieć..." Uśmiechnął się szeroko i uniósł butelkę. "To za świetne nowe przedsięwzięcie Francisa i Matthew, za ich świetne nowe życie, a kiedy stanie się nieuniknione, zaklepuję rolę drużby. Za La Patinoire de la Rose!" Gilbert potrząsnął gwałtownie butelką, odkorkował ją, a Matthew odskoczył w szoku, kiedy rozprysnął złote bąbelki na zgromadzonych.  

"Ty NIEMIECKI DRANIU!" Lovino krzyknął, kiedy oblała go główna fala mocnego wina. 

Antonio krzyknął z oburzeniem, "To nie fair, Gilbercie, ja chcę być drużbą!"

"Prysznic z szampana, ve!" Feliciano wyciągnął ramiona, kręcąc się w strugach szampana, podczas, gdy Arthur wyglądał na całkowicie przerażonego. 

"Co ty do jasnej cholery robisz, ty cholerny szwabie, mogłem to wypić!"

"Hahaha!" Alfred zaśmiał się dziko. "Patrz, Arthurze, jeśli otworzę usta, mogę trochę złapać!"

Lili krzyknęła krótko z zaskoczeniem, strząsając szampana z włosów i przejeżdżając ręką po szyi. "Ohhh, jestem teraz taka mokra!"

Eliza powstrzymała stęk. "Lili, kochanie, teraz ja będę miała przez ciebie zawał..."

Krzyki i śmiechy wypełniły powietrze, kiedy mała grupka się rozproszyła, oddalając się od siebie nawzajem na lodzie, uciekając przed oszalałym, ale zaskakująco umiejętnym szampańskim atakiem Gilberta. Matthew obrócił się w ramiona Francisa, przyjmując jego mężne starania, żeby ochronić go przez barierkę sięgającą do pasa. "Cóż," powiedział Francis śmiejąc się, zbliżając swoje ciepłe usta do ucha Matthew. "Przypuszczam, że teraz to jest już oficjalne. Witaj w domu, Mathieu, kochanie."

Matthew poczuł, jak jego serce zakołysało się na te słowa. Ostatnie sześć miesięcy było jasne i kolorowe, piękne i niesamowite, bardziej cudowne, niż cokolwiek, co Matthew kiedykolwiek sobie wyobrażał. Każde marzenie, które kiedykolwiek śmiał wyśnić, stawało się teraz rzeczywistością. Matthew myślał kiedyś, że jego życie było nieciekawe i nudne: codziennie to samo, dzień w pracy, dzień wolny. Ale Francis zmienił to wszystko. Wniósł kolor w życie Matthew. Teraz to był dom i nie do wiary było, jak tak zimne miejsce może być takie ciepłe.

Matthew uśmiechnął się do niebieskich oczu Francisa, jasnych, ciepłych i roztańczonych, i poczuł to znajome, pyszne mrowienie u nasady kręgosłupa. "Cóż, merci, Francois. Wszystko jest idealne..." Matthew mrugnął i ścisnął dłoń Francisa. "...kochany."

Koniec.

x-x-x-x-x

*Dieu au secours - Boże dopomóż

**qu'est que c'est - co to ma być

***vanilla - w tym wypadku nudny, zwykły, nieurozmaicony - w odniesieniu do życia seksualnego danej osoby

całkowita liczba słów: 29559

notatka od tłumaczki

Witam!

Bardzo serdecznie dziękuję wszystkim, którzy przeczytali tę książkę, zostawili gwiazdki i komentarze!
Jak do tej pory było to najkrótsze tłumaczenie w mojej "karierze", bo zajęło mi 21 dni (nie licząc 2-dniowej przerwy), ale było bardzo trudne, ponieważ pełno w nim idiomów i rzeczy, których dosłownie nie da się przełożyć na polski, ale i tak miałam z tego bardzo dużo frajdy - mam nadzieję, że Wy także jesteście zadowoleni

Jak na razie nie zamierzam zaczynać pracy nad niczym nowym, ale przez rok szkolny będę tłumaczyć komiksy z hetalii - zarówno te oryginalne, stworzone przez pana Hidekaza, jak i te narysowane przez fanów. Mam nadzieję, że podoba Wam się ten pomysł.
Jeśli chodzi o tłumaczenia opowiadań, mam zamiar wrócić do nich na następnych wakacjach - mam już kilka upatrzonych...  

Do zobaczenia!
              ~ tłumaczka

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top