Prolog.

Spojrzał na żelazne bramy do nieba i przełknąwszy głośno ślinę, zaczął iść pewniej przed siebie, z dzieckiem schowanym w pieluszki. Nie było już mowy o odwrocie. Zbyt daleko zaszedł i już wystarczająco nagiął zasady aby tam się z powrotem dostać - do miejsca gdzie nie był od wieków. Drogę od razu zastąpił mu ten, z którym miał okazję kiedyś walczyć. Wrogi wzrok byłego przyjaciela przeszywał go na wskroś. Nie przejmował się tym zbytnio. Gdyby nie sytuacja w jakiej się znajdował, na pewno walczył by z nim już na śmierć i życie.
- Michaelu nie przyszedłem walczyć. Odstąp mi drogi, bo jak mniemam nie chcesz skrzywdzić niewinnej istoty, którą trzymam w ramionach - stwierdził przekonany o swojej racji.
Złotowłosy spiął się na słowa upadłego archanioła. Lucyfer zauważył również jak ręka posłańca Boga drga w kierunku pochwy, aby pochwycić miecz. W ułamku sekundy wszystko jakby poszło w niepamięć bo pozwolił mu iść dalej, bacznie mu się przyglądając.
- Po raz kolejny złamałeś zasady. Nawet w tym swoim bezbożnym miejscu ich nie przestrzegasz. Chociaż, co tam jest do przestrzegania. Czy ty wiesz, ile to dziecko będzie musiało ponieść konsekwencji za twój nieumyślny czyn? - warknął przez zaciśnięte zęby.
Na jego słowa Lucyfer przewrócił tylko oczami i odparł:
- Nie przychodziłbym tu przecież bez powodu. Musicie się nią zająć. Nie ważne czy to będziesz ty, czy Gabriel czy Rafael. Innego wyjścia po prostu nie widzę - widząc jednak, że jego słowa nie wiele wskórały dodał:
- Nawet nie wiesz jak to ciężko przechodzi mi przez gardło, przy okazji raniąc moje zepsute serce.. Rozumiesz, moje zepsute serce? Ta sytuacja jest dla mnie bardzo ważna - po tych słowach pokazał mu swoją pociechę.
Na jej widok archanioł pobladł niemiłosiernie, po czym wyciągnął niepewnie dłoń aby móc dotknąć czegoś w co nie wierzył i było rzekomo nie możliwym, od zarania dziejów.
- To przecież... - nawet nie potrafił dobrać słów, aby opisać to, co się działo w jego głowie.
- Tak Michaelu, to człowiek z anielską duszą. Co więc teraz zrobisz? Pomożesz mi? Czy pozwolisz temu dziecku cierpieć? - powiedział to, ze słyszalną determinacją oraz nutą desperacji w głosie. Drugi mężczyzna tylko przytaknął, po czym zabrał z jego ramion niemowlę.
- Dobrze wiesz, że tutaj też nie znajdzie miejsca dla siebie.
Słowa istoty niebieskiej podziałały na niego niczym płachta na byka. Był gotowy w każdej chwili skoczyć mu do gardła. Był wściekły, ale wiedział, że musi się opanować dla dobra Charlotte.
- Zdaję sobie z tego sprawę, dlatego też chcę, aby któryś z was ją strzegł na ziemi - stwierdził z zaciśniętymi zębami, po czym postanowił złapać się ostatniej rzeczy, która miała go przekonać - Nie wiem, czy pamiętasz, ale masz u mnie dług. Może pora w końcu go spłacić? Dla dobra Charlotte.
- Niech tak będzie, poza tym masz w tym jakiś głębszy cel. Mam rację?
Lucyfer jednak nie odpowiedział. Nim archanioł zdążył się zorientować, pan piekieł rozpłynął się w powietrzu, pozostawiając po sobie tylko dziecko śpiące w ramionach obrońcy.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top