Rozdział 7: Dzieci są zawsze i wszędzie






Właściwie, jakby tak wszystko zebrać w jednym miejscu, nie mieli specjalnie dużo rzeczy, jak na tak liczną rodzinę. Już większy problem niż przeniesienie wszystkiego stanowiło zagnanie tej bandy dzieciaków do pracy. Jednak ostatecznie udało im się całkiem sprawnie przeprowadzić do nowego domu, rozlokować po pokojach i ustalić jako-taki grafik obowiązków.

– Nawet nieźle to wyszło – osądził Gabi na chwilę przed tym, jak kilkoro dzieci zaczęło piszczeć z uciechy, po odkryciu jedno- i dwuosobowych łóżek w swoich pokojach.

– Nawet lepiej niż nieźle – zgodziła się z nim Katrina. Wciąż miała lekkie wątpliwości co do słuszności tej decyzji, ale nie mogła udawać, że nie widzi jej dobrych stron. – Ja wiem, że się cieszycie, ale wolałabym nie stracić słuchu z tego powodu! – zawołała w stronę największych hałaśników.

– Wow, co tu się dzieje? – Nataniel właśnie wszedł do domu, niosąc jeden z ostatnich pakunków. – Impreza beze mnie? – dodał z całkiem realistycznie udawanym oburzeniem. On do zabawy zawsze był pierwszy, nie ważne co działo się dookoła.

– Możesz spróbować ich poskromić – odparła blondynka, rozlokowując naczynia po kuchni. – Założę się, że nawet ty nie dasz im rady.

– Ach, tak uważasz?! – chłopak błyskawicznie złapał się na podpuchę. Nigdy nie potrafił odpuścić.

– Nie uważam. To oczywiste, że nie dadzą się uspokoić – rzuciła wyzywająco, na co w Natanielu aż się zagotowało.

– Ja nie dam rady?! To patrz! – krzyknął już wbiegając na schody na piętro.

W połowie drogi jednak musiał się rozmyślić, bo cofnął się i niepodobną do niego powagą zbliżył się do Marii, która jak dotąd przyglądała się jedynie sytuacji, nie odzywając się ani słowem. Wyciągnął rękę, uśmiechając się i bardzo spokojnym tonem zapytał:

– Pomożesz mi z nimi, kochanie?

Maria zarumieniła się po same uszy, przekrzywiając głowę tak, by choć trochę ukryć się za włosami. Chwilę zawahała się, jednak w końcu chwyciła jego rękę, chichocząc cicho, ni to z zawstydzenia, ni ze szczęścia. Oboje pobiegli na górę, skąd zaraz słychać było jeszcze głośniejsze piski uradowanych maluchów. Katrina na tę scenę parsknęła cichym śmiechem.

– Jakoś umknął mi moment, w którym zaczęli być razem – powiedziała wracając do przerwanego wcześniej zajęcia.

– Mi też – przyznał z niejakim żalem Gabriel. – Ze trzy, cztery dni temu Nat chodził jak pijany i robił dużo więcej błędów niż zazwyczaj. Myślę, że to wtedy.

– Jak zaczną sobie kochaniować i misiować na każdym kroku, to ja nie wiem, ile my z nimi wytrzymamy...

– Taa, jakby to z nimi był problem – prychnął Gabi, patrząc wymownie na koleżankę.

– A jest ktoś inny? – zdziwiła się wystarczająco szczerze, by uznał, że rzeczywiście nie załapała aluzji.

– Nie, z nikim. Ani z tobą, ani z Dominikiem – wyjaśnił przewracając oczami, jakby kazano mu tłumaczyć najoczywistszą oczywistość. Katrina syknęła cicho, skupiając wzrok na trzymanej w dłoniach misce.

– My nie jesteśmy razem – powiedziała. – I nie kochaniujemy do siebie. I raczej nie zamierzamy miziać się do siebie.

– Nieee, wcaale tego nie robicie...

– Nie robimy. Dużo ze sobą rozmawiamy, to tyle – tłumaczyła się.

– Jaaasneee. Ciekawe co o tych waszych rozmowach powie Dominik.

– Ale co ja? – wywołany właśnie pojawił się w drzwiach, stawiając skrzynię pod najbliższą ścianą. – No. To już wszystko, jesteśmy oficjalnie przeprowadzeni. To czemu mnie obgadujecie? – zapytał ciekawie.

– Nie ciebie – odparła Katrina, zanim Gabi zdążył się odezwać. Nie miała teraz ochoty na niezręczne sytuacje, zwłaszcza że ostatnie problemy wciąż nie dawały jej spokoju. – Właśnie się zorientowałam, że Nat i Marysia są oficjalnie razem – wyjaśniła.

– Rychło w czas. To fajnie, że się wreszcie zeszli. A może i nie? Myślicie, że teraz będą chcieli się wyprowadzić, żeby zamieszkać we dwoje? – zastanawiał się głośno.

Katrina popatrzyła z zaskoczeniem po twarzach kolegów. Widać było, że nie wzięła pod uwagę takiej możliwości. Na początku istnienia Hordy, kilka osób dość szybko ulotniło się, znikając w szerokim świecie, a kilkoro innych przyszło nie wiadomo skąd, ale od jakiegoś czasu sytuacja się ustabilizowała i nikt raczej nie myślał o tym, że kiedyś będą musieli się rozstać. A w każdym razie Katrina nie myślała. Wiedziała, że ona kiedyś odejdzie, ale chyba nie przyjmowała do świadomości, że może nie być pierwsza i ostatnia w tej decyzji. Niby już kiedyś o tym mówiła, ale tak naprawdę, to było jakoś poza jej pojmowaniem.

– Myślę, że na to jeszcze trochę za wcześnie – uspokoił ją drugi bliźniak. – Nie sądzę, żeby Nat planował swoją przyszłość dalej niż na dwa dni do przodu. Poza tym dopiero zaczęli się spotykać, nie?

– Mhm... No tak.

– Poszli na randkę, czy coś? – zapytał znowu Dominik.

– Nie, są na górze, próbują uspokoić dzieci.

– Coś marnie im idzie – zauważył, gdy powietrze przeszył kolejny urwany śmiech. – A Tom dalej na polowaniu?

– Mhm. Sprawdza wnyki – odparła Katrina. – A Roze... Właściwie to gdzie jest Roze?

***

Właściwie to nie byłby taki głupi pomysł, gdyby Roze również zaczęła pracować. Maria ostatnio zaczęła marudzić, że chce być uczennicą zielarki, więc ona zostałaby jedyną, która zajmuje się tylko domem. Myślała nad pomocą u krawca, albo złotnika. Osobiście uważała, że ma rękę do prac, które wymagają precyzji i skupienia, więc nie powinna mieć trudności z utrzymaniem igły. Wyszła właśnie do miasta po sprawunki, przy okazji chcąc zrobić rozeznanie w temacie, nim reszta upora się z przeprowadzką.

Dużo o tym myślała, aż doszła do jedynego słusznego wniosku, że zmiana otoczenia pociągnęła za sobą wiele innych decyzji. Mniejszych, czy większych, ale każdy postanowił zrobić jakiś krok na przód. Nawet to, że Katrina wydawała się ostatnio przygnębiona, Roze wzięła za objaw podjętego postanowienia.

„To nie tak, że chcesz nas zostawić, prawda?" – pomyślała z lekkim niepokojem. Oczywiście to nie tak, że Horda miała rozsypać się jak wieża z kamyków, gdyby tej dziewczyny tutaj zabrakło, ale jakoś wszyscy przyzwyczaili się, z każdym problemem przychodzić w pierwszej kolejności właśnie do Katriny. Co zrobią jeśli nagle zabraknie im tej podpory?

Pogrążona w ponurych myślach szatynka, z zewnątrz niewiele różniła się od innych kobiet, śpieszących uliczkami miasteczka. Właściwie, jakby przez chwilę się zastanowić nie było nic dziwnego w tym, że ktoś uznał ją za łatwy cel. Ten ktoś nie znał jednak pewnej ważnej zasady, mówiącej, że najlepszą osobą do złapania złodzieja jest inny złodziej. Gdyby ją znał, lub też, gdyby wiedział z kim ma do czynienia, nie dziwiłby się żelaznemu uściskowi, zaciskającemu się teraz na jego przedramieniu.

– Puszczaj mnie! PUSZCZAJ! – wrzasnął na oko dziesięcioletni dzieciak, szarpiąc się w niespodziewanie silnym uścisku bladych dłoni Roze. Pasek torby, którą próbował ukraść, wypadł mu z ręki, bądź też został wypuszczony, gdy chłopiec postanowił porzucić łup i ratować się ucieczką.

– Wybacz młody, ale źle wybrałeś swoją ofiarę – powiedziała Roze, niespecjalnie przejmując się czy w tym szale dzieciak w ogóle to usłyszy. Również puściła torbę, by mieć jeszcze jedną rękę do przytrzymania go. – Uspokój się, pogadamy chwilę i cię puszczę. Ale masz odpowiedzieć na moje pytania – wyjaśniła zadziwiająco spokojnie, zważywszy na sytuację. Roze nie lubiła podnosić głosu, ani w ogóle wykonywać jakichś gwałtowniejszych ruchów. Dlatego całą energię, którą mogłaby poświęcić na krzyk, włożyła w jak najszybsze unieruchomienie małego złodzieja.

– Czego ty chcesz?! – wrzasnął znowu, jednak przestał się szarpać, gdy ściana jednego z budynków znacząco ograniczyła mu możliwości ucieczki.

– Chcę tylko dowiedzieć się kilku rzeczy – odparła spokojnie. – Jesteś tu nowy, prawda? Od jak dawna jesteś w mieście? Kim jesteś, czemu kradniesz, co tu robisz? Tylko podstawy. Od tego, czy twoje odpowiedzi będą szczere, zależy co dalej – wyjaśniła, a zaraz potem westchnęła ze smutkiem, gdy chłopiec prychnął na nią i znów spróbował się wyrwać. Dlaczego tacy jak on nie mogli po prostu współracować?

– Puść mnie! – zawołał znowu, z coraz większą desperacją w głosie.

***

– Więc?

Roze westchnęła po raz kolejny, czując coraz większą rezygnację, ale też irytację postawą przyjaciół. Oczywiście nie wszyscy byli zachwyceni obecnością nowego domownika, spodziewała się tego, ale niektórzy zachowywali się, jakby już zupełnie zapomnieli, kim tak naprawdę są. Taki Alek na przykład, albo udawał głupiego, albo naprawdę chciał ją zdenerwować.

– Co jeszcze mam ci powiedzieć? – spytała. – Nie wmówisz mi, że zrobiłam coś złego, przyprowadzając go tutaj – spojrzała w stronę dzieciaka, który siedział pod ścianą, opatulony jakimś kocem i pochłaniał podarowany mu posiłek z takim zapałem, jakby w życiu jedzenia nie widział. Jednocześnie nie przestawał mierzyć rozmawiających nad nim osób podejrzliwym spojrzeniem, błyszczących, bursztynowych oczu.

Z początku Roze chciała, by sam się wybronił, opowiadając im o sobie, ale chłopiec milczał zaciekle. Dziewczyna nie mogła się oprzeć wrażeniu, że sytuacja do złudzenia przypomina tą, gdy Matt, jeden z młodszych chłopców, pierwszy raz przyprowadził do Hordy zmokniętego zwierzaka. Czuła się jak dziecko, próbujące przekonać rodziców, że ten lisek wcale nie jest niebezpieczny i że ona będzie o niego dbać. A absurdu do tej sytuacji dodawał jeszcze fakt, że tłumaczyła się przed młodszymi od siebie.

– Jest obcy – upierał się Aleksander, przeskakując butnym spojrzeniem między starszą koleżanką, a jej „znaleziskiem", jak to określił.

Roze znów westchnęła. Mówił to samo już trzeci raz, jakby ta „obcość" była dla niego jedynym, a zarazem całkowicie wystarczającym argumentem.

– Nie wyrzucimy go przecież teraz na ulicę – odezwał się rozsądnie inny chłopiec.

Wiadomo było, że dzieciak z nimi zostanie, przynajmniej dopóki nie zniknie którejś nocy, zabierając im wszystkie pieniądze. Kilkoro młodszych dzieci było przeciwnych obcej osobie, ale zdecydowana większość i przede wszystkim wszyscy Starsi, nie mieli obiekcji. W końcu ci, którzy byli świadomi tego, czym naprawdę jest Horda, wiedzieli, jak niewiele różnią się od małego złodzieja. Od początku było wiadomo, jaki będzie wynik całego sporu, ale kłótnia musiała się odbyć, dla samego swojego istnienia, a ci, którzy w niej nie uczestniczyli, wrócili po prostu do swoich zajęć, udając, że nic się nie dzieje.

– Chcesz dokładkę?

Chłopiec poderwał gwałtownie głowę, słysząc tuż nad sobą łagodny, kobiecy głos. Skrzywił się zły na siebie, bo tak bardzo skupił się na podsłuchiwanej dyskusji, że nawet nie zauważył, jak ktoś znalazł się obok niego.

– Pytałam, czy chcesz coś jeszcze zjeść – odezwała się znowu pochylająca się nad nim dziewczyna, uznając, że brak odpowiedzi wynika z tego, że mały nie usłyszał pytania.

Ostrożnie pokiwał głową, bez słowa wyciągając w jej stronę pustą miskę. Nie minęło kilka chwil,a naczynie wróciło do niego, ponownie napełnione. Dziewczyna jednak nie odeszła, a usiadła obok niego, dla zajęcia czymś rąk, zabierając się za plecenie gałgankowej laleczki. Chłopiec przyglądał się jej chwilę, po czym poprawił koc na swoich ramionach i ponownie chwycił łyżkę z jedzeniem. Nastolatka, bo z pewnością miała więcej niż dziesięć, a mniej niż dziewiętnaście lat, wydawała się miła, ale i tak, co chwilę czujnie na nią zerkał. Nie był przyzwyczajony do obecności kogokolwiek tak blisko. Czuł się zagrożony, jak małe zwierzę w obecności dziwnie spokojnego lisa. Tak jakby... „nawet jeśli drapierznik teraz był najedzony, nie wiadomo czy nie zaatakuje za chwilę". Wreszcie, dziewczyna zauważyła jego spojrzenie. Odgarnęła z twarzy brązowe loczki i uśmiechnęła się pocieszająco.

– Nie przejmuj się nimi – powiedziała wskazując głową na wciąż kłócących się przyjaciół. – Pokrzyczą sobie jeszcze trochę, ale nikt nie wyrzuci cię teraz za drzwi. Nie przed nocą i na pewno nie bez butów. Właściwie to jestem pewna, że kiedy reszta Starszych wróci, powiedzą, żebyś został z nami tak długo jak potrzebujesz.

– Buty są drogie... – to były pierwsze słowa, jakie padły z ust chłopca, od kiedy przekroczył próg tego domu. Zdziwiona dziewczyna przekrzywiła głowę pytająco.

– Ach, nie martw się o to. – zaśmiała się, gdy zrozumiała do czego pił. – Wszyscy tu pracujemy na siebie nawzajem, by nikomu niczego nie zabrakło. Jestem Maria – przedstawiła się, wyciągając prawą dłoń. Chłopiec jednak jej nie uścisnął, a skulił się nieco, zaciskając palce na trzymanej misce. Maria nie spodziewała się, że nawet taki zwykły gest moze go przestraszyć. – Wybacz. A ty? Masz jakieś imię? – Nie chciała odpuścić.

– K-Kasper – mruknął, niepewnie podnosząc wzrok.

– Kasper? – powtórzyła, znów z łagodnym uśmiechem. – Miło mi cię poznać.

***

– ...i przekaż proszę księżnej Nataszy zaproszenie na jutrzejszy podwieczorek. Chcę z nią porozmawiać – mówiła królowa do jednej z zaufanych dam dworu, kierując się już do swoich komnat.

– Oczywiście, Pani – kobieta, mimo dość szybkiego tempa marszu skłoniła się, jak zawsze, gdy zwracała się do osoby wyższej stopniem. Doskonale znała swoje miejsce i mimo wieloletniej służby, nie zamierzała dopuścić do tego, by posądzono ją o spoufalanie się z królową, lub zachowanie ponad stan. Uważała, że świat byłby o wiele piękniejszy, gdyby każdy znał swoje miejsce, nie to co ta nieokrzesana hołota, chcąca rozmawiać z wielką panią jak równy z równym. Tego jednego, że Pani Magnolia się na to godziła, nigdy w jej zachowaniu nie rozumiała.

– Czy przyszły jakieś wiadomości od moich posłańców? – odezwała się znowu królowa.

– Jeszcze nie, Pani.

– Matko! – obie kobiety i kilkoro towarzyszących im służek, przystanęły, słysząc głos następcy tronu.

– Idź już Marianne – królowa odprawiła damę dworu, sama zastanawiając się, z czym to syn przychodzi do niej w takiej chwili. Sądząc po jego minie, miałą pewne podejrzenia.

– Coś się stało, Rafaelu? – zapytała, gdy młody mężczyzna był już przy niej i dostrzegła jego zdenerwowanie.

– Słyszałem, że posłałaś orszak naszych najlepszych rycerzy do złapania tej zuchwałej złodziejki – zaczął królewicz.

– Nie złodziejki, a mojego drogiego dziecka – przerwała mu królowa łagodnie, ale niezwykle stanowczym tonem. – I nie orszak, a ledwie kilku ludzi, którzy i tak nie mieli ważniejszych zajęć.

– Wiesz, że cokolwiek nie rozkażesz, nie ma dla nich ważniejszych zajęć? – przypomniał jej rozzłoszczony. Pani Magnolia po raz kolejny pomyślała, że jej syn ma tak samo ognisty temperament jak jego ojciec w młodości, ale mógłby czasem zastanowić się nad tym co robi i mówi, zamiast działać pod wpływem chwili. – Matko, zachowujesz się nieracjonalnie. Oczywiście, złodziejkę trzeba ukarać, ale Katia zginęła wiele lat temu. Nie możesz dręczyć się złudną nadzieją i zajmować się bezsensownymi poszukiwaniami...

Znów nie było mu dane dokończyć wypowiedzi, gdyż królowa objęła go ramionami i choć sporo był od niej wyższy, pogłaskała czule po jasnych włosach.

– Och, synu, gdybyś ty wiedział ile nadziei dają mi te „bezsensowne poszukiwania"... Chcę tylko porozmawiać przez chwilę z tą dziewczyną. Jestem przekonana, iż to właśnie ona doprowadzi mnie do mojego dziecka. Jeśli jednak tak bardzo cię to niepokoi, a ona nie będzie zdolna mi pomóc, przestanę dawać ci powody do zmartwień. Choć jestem pewna, że klucz do odnalezienia naszej Katii jest na wyciągnięcie ręki.

– Tylko niepotrzebnie się ranisz.

Królowa nie odpowiedziała. Tylko uśmiechnęła się i pokręciła głową, nie mając zamiaru ustąpić. Teraz, kiedy miała nadzieję, nic nie mogło jej zatrzymać.

– Matko...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top