I.
¸,ø¤º°'°º¤ø,¸
Znaliśmy się od dzieciństwa. On był piękny...Tak, piękny był cały. Jego lśniące, ciemne włosy i zielone, czarujące oczy - działały na mnie jak hipnoza, jak magnez. Nie potrafiłem im się oprzeć, mimo że prosił mnie tylko o rozegranie wspólnego meczu piłki nożnej czy innej gry. Widywałem, więc go codziennie w jednej z biedniejszych hiszpańskich dzielnic, na której mieszkaliśmy. Nie doceniałem tego wtedy...Szkoda, może gdybym patrzył na niego inaczej...To już nieważne...Pamiętam boisko, ale nie tak zielone jak te pokazywanie w telewizji. Nasze boisko było całkowicie zniszczone. Ogrodzone rdzewiejącą siatką, z zaśmieconymi trybutami. Biegaliśmy po wyschniętej, pełnej pyłu ziemi w czasie gorącego lata lub po gęstym błocie, kiedy deszcz dawał o sobie znać. Nawet, jeżeli zdarzyło mi się wtedy nabić sobie siniaka lub wrócić do domu całkowicie brudnym doprowadzając moją ukochaną babcię do szału, to muszę stwierdzić, że dla tych chwil spędzonych z nim było warto...Nie wrócą one już nigdy więcej...Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że jego uśmiech, którym darzył mnie każdego spotkania stanie się dla mnie iskierką rozświetlającą moje jeszcze niepoznane myśli i przyszłe przykre doświadczenia...A także bolesnym wspomnieniem...
- Nie pójdę tam! - krzyknąłem kiedyś, gdy piłka wpadła do ciemnej piwnicy, przed którą ostrzegała mnie babcia. Bałem się tego miejsca jak ognia i unikałem jak tylko mogłem...On powinien mnie wtedy wyśmiać i nazwać tchórzem, ale nie...Nie zrobił tego. Zrobił za to coś, co być może stało się początkiem tej przeklętej choroby, której objawów wtedy nie widziałem...Złapał mnie za rękę. Najzwyczajniej w świecie. Zarumieniłem się po tym i zwyzywałem od głupców, choć tak naprawdę to ja nim byłem. Małym, naiwnym głupcem...Dlaczego nie potrafiłem sobie tego wytłumaczyć? Może nasz los potoczyłby sie inaczej, zważając na to, że nie był to jedyny jego odruch, który po części doprowadził mnie do obecnego stanu. Gdy robiłem sobie nową ranę (nawet najmniejszą), w czasie naszego meczu lub innej zabawy, podchodził do mnie i przemywał ją wodą. Kiedy była już czysta całował ją, żeby jak powszechnie wiadomo złagodzić ból. Pozwalałem mu na to, mimo że biłem go wtedy po głowie i obsypywałem większą porcją wyzwisk. Jego delikatne pocałunki pomagały...Naprawdę pomagały...Teraz już nic mi nie pomoże...
W końcu poszliśmy do szkoły. Był starszy ode mnie, więc chodził do klasy wyżej. Często pomagał mi w nauce, bo o dziwo dobrze sobie z nią radził, mimo tego, że wydawał się kompletnym głupcem...Ale od zawsze był moim ulubionym głupcem...Podstawówka minęła nam bardzo szybko, nawet nie zauważyliśmy, kiedy znaleźliśmy się w liceum. Oczywiście w tym samym liceum. Wciąż mieliśmy dobry kontakt i spotykaliśmy się, co przerwę...Niestety do każdego musi przyjść kiedyś czas, w którym dorasta...I na niego ta pora także przyszła. Zbyt wiele dziewczyn zaczęło się kręcić wokół niego, a on nie wyglądał, żeby miał coś przeciwko temu. Nie dziwiłem im się, ale...Ale obraz Hiszpana otoczonego kołem śmiejących się licealistek, sprawiał, że czułem dziwny ból i gniew. Reagowałem na to obrażając się na niego. Przez to coraz częściej go wyzywałem, szczególnie w czasie powrotów do domu. On nie rozumiejąc mnie uśmiechał się i przepraszał, choć nie wiedział, za co. Tego dnia, w którym po raz pierwszy objawiła się moja choroba, jedna z tych głupiutkich panienek wykonała to okropne wyzwanie. Zapewne dostała je od swoich koleżanek. Stado żmij...Można domyślić się, na czym ono polegało. Ku mojemu zdziwieniu on nawet nie protestował...Dłużej tego wytrzymać nie mogłem i że spuszczoną głową omijałem gapiów chętnych zobaczyć zaserwowane im widowisko. Ból obok serca stawał się coraz gorszy do zniesienia, a ja tylko przyspieszałem kroku. Mój marsz zamienił się w bieg. Bieg stający się trudniejszy z minuty na minutę. Trwał dotąd, aż dotarłem do męskiej łazienki...Upadłem i dostałem ataku niekontrolowanego kaszlu. Zgiąłem się w pół. Był coraz mocniejszy, a mi wydawało się, że zaraz wypluję płuca...Ale...Ale zamiast tego na podłodze pojawiły się płatki...Płatki kwiatu...Delikatne, pobrudzone szkarłatem. Należały do lilii. Były białego koloru i pięknie pachniały. Jednak po dłuższym czasie i woń tego kwiatu okazała się dusząca...Przerażenie w moich oczach rosło, a wdechy i wydechy sprawiały, że czułem młode kwiaty w samym sobie...Pojedyncze płatki w tchawicy, oskrzelach, a pełne lilie w płucach...Zabierały mi miejsce na powietrze...Od tamtej pory moje życie stało się walką...Walką o każdy oddech, minutę, dzień...Żeby żyć musiałbym zabić miłość, która była przyczyną moich kwiecistych płuc...To nie było wykonalne...Wybrałem, więc drogę, która zaprowadziła mnie tutaj...
Wyjechał do Włoch na studia. Gdzie, bowiem mógł lepiej zdobywać nową wiedzę o sztuce, którą uwielbiał? Tym samym zostawił mnie samego z moimi problemami...Albo tylko jednym przeklętym problemem...Moja babcia, mimo że starałem się to ukrywać, dowiedziałam się o wszystkim. Trudno jest przecież ukrywać duszenie się krwią i kwiatami...Poczciwa była z niej kobieta i starała mi się jakoś pomóc...Bezskutecznie...Lilie zapuszczały korzenie i kwitły w najlepsze, kiedy ja ledwo łapałem powietrze. Wystarczyło tylko, że o nim pomyślałem i kolejny atak był gotowy...Płakałem dusząc się kwiatami, parząc wspomnieniami i wypierając uczuć...Ona wszystko widziała i płakała razem ze mną. Gładziła po plecach starając się mnie uspokoić, nucąc melodię, którą znałem od kołyski...Cierpiała patrząc jak jej wnuk nie może poradzić sobie z nieodwzajemnionym uczuciem...Los okazał się jednak jeszcze bardziej okrutny niż na początku sądziłem...Po kilku miesiącach i szczerozłote serce mojej ukochanej babci nie wytrzymało tylu trosk... Pękło, dosłownie pękło pozbawiając mnie jedynej kobiety, którą kochałem...Na pogrzebie stałem sam. Reszta mojej najbliższej rodziny zginęła w wypadku samochodowym, kiedy miałem pół roku. Przeżyłem cudem. Nie miałem żadnej bliskiej osoby, prócz babci, którą właśnie wtedy przyszło mi pożegnać już po raz ostatni...Słyszałem jak krople deszczu stukały rytmicznie o granitową płytę. Złożyłem na jej grobie bukiet czerwonych jak wino róż, które tak bardzo lubiła. W końcu odszedłem wiedząc, że nie mam już kompletnie nic, poza niezrozumianą i niewyznaną miłością, która mnie zabijała. Zapłakanymi oczami błądziłem po cmentarzu, odgarniając kosmyki mokrych włosów...Nie spodziewałbym się nigdy, że już wkrótce tak bardzo będę chciał dołączyć do tych, którzy byli tu pochowani...
- Lovino! - jego głos był pełen entuzjazmu. - Miło Cię widzieć po tylu latach! Chciałem przedstawić ci moją narzeczoną, Bellę - wskazując na kobietę obok pozbawił mnie chyba ostatnich przebłysków nadziei. Złudzenia odeszły raz na zawsze...Słyszałem jak moje serce przyśpiesza, by potem zwolnić do bardzo wolnego tempa. Ledwie wyczuwalnego... Mętlik w głowie i złamane, słabiutkie serduszko...Korzenie przeklętych lilii wbiły się mocniej w moje płuca, a ogromne kwiaty wypuściły kolejne pąki, które rozkwitły żywiąc się moimi nieodwzajemnionymi uczuciami. Czułem intensywną, duszącą woń tego kwiecia...Nie mogłem nic poradzić. Zdałem sobie sprawę, że nawet gdyby się dowiedział o mojej miłości, to i tak by wybrał tą dziewczynę, ponieważ ja nie mógłbym mu dać tego, co ona. Gdy zakochani...To słowo dobiło mnie jeszcze bardziej doprowadzając do drgania moich sinych warg...Gdy oni zajęli się sobą nawzajem odszedłem niezauważony, by upaść gdzieś w kącie wąskiej ulicy dławiąc się zakrwawionymi płatkami...Strużki widocznego bólu popłynęły z moich przymglonych oczu...Nie były już tak bursztynowe jak dawniej, stały się nijakie, jak z resztą cały ja....Ciągle załzawione, przepełnione smutkiem. Ile to osób patrząc na nie pytało mnie czy aby nie jestem chory. Przeczyłem...Choć kto by mi uwierzył widząc mnie w takim stanie...? Wyglądałem jak rozkładający się powoli wrak człowieka, albo raczej to, co z niego zostało...Chyba wszystkim przypominałem o ich własnych problemach i przykrościach. Sam byłem problemem, skoro przygnębiałem nawet nieznanych mi ludzi...Popatrzyłem na zbyt chude ręce. Byłem cały zbyt...Zbyt kruchy, zbyt wredny, zbyt niemiły...Byłem tym zbyt mocno kochającym...Me dłonie pokrywał szkarłat i nie tylko...Było coraz gorzej. Bo, o czym mógł świadczyć widok nie tylko samych płatków, lecz wyplutych pełnych, białych kwiatów? Odebrałem to, jako znak, że już nie zniosę tego za długo...Słusznie...
Czy jest coś gorszego od patrzenia jak osoba, za którą gotów jesteś oddać własne życie nie widzi w Tobie nikogo prócz przyjaciela? Czy jest coś gorszego niż dowiedzieć się, że twój ukochany ma już wybrankę i to z nią spędzić chce resztę swych dni? Czy jest coś gorszego od bycia zaproszonym na uroczystość zawarcia małżeństwa przez taką właśnie parę? Nie...? Mylisz się...To można znieść. Jest to ciężkie i wydaje się niewykonalne, ale można to przeboleć...Jednak jak byś się zachował, gdyby ktoś taki poprosił Cię o bycie świadkiem na właśnie jego ślubie? Ja płakałem, tak bardzo płakałem z bólu mojej największej i jedynej miłości...Czy ta reakcja była żałosna? Nie zważałem na o to, ponieważ sam cały taki byłem...Byłem małą, żałosną i zagubioną w świecie zbędnością. Żartem losu, który bawił się moimi uczuciami...Ile to już razy kaszlałem szkarłatem i delikatnymi płatkami przeklętych lilii...? Tak to jest mieć kwiaty w płucach...Nic przyjemnego...Może i same w sobie wyglądają pięknie, ale to pasożyty niszczące swojego karmiciela od środka. Żywią się żalem swojej ofiary, zmuszając ją do dzielenia się każdym oddechem, każdą kroplą krwi, a nawet każdą maleńką przestrzenią...Gardzą wszystkim innym i panoszą się w organizmie nie dając najmniejszej szansy na normalne funkcjonowanie...Myśli, wspomnienia, obrazy w mojej głowie, to przez nie właśnie kwiaty się rozrastały. Stawały się silniejsze, doprowadzając mnie do cienkiej granicy, na której śmierć tańczyła ze swoimi wybrankami...Tak mi się przynajmniej wydawało, bo jak mogłem się czuć wiedząc, że coraz bardziej umieram...Umierałem powoli, od kilku lat, codziennie...Ze łzami w oczach, wykończonymi płucami i sercem, które otaczały kwiaty chcące w końcu dobrać się do niego...Pragnęły tego narządu tak bardzo, jak ja pragnąłem (nie)mojego Hiszpana...
Biała jak lilia w mych płucach koszula i czarny jak ma rozpacz garnitur...Tak ubrany stałem gdzieś na końcu kościoła błądząc załzawionymi oczami po wnętrzu świątyni. Wszyscy w eleganckich, odświętnych strojach. Panie w sukniach i sukienkach, z włosami upiętymi w najróżniejsze fryzury i biżuterią stanowiącą dopełnienie do całości. Panowie w czarnych bądź granatowych kolorach, większość z jasnymi koszulami i błyszczącymi spinkami, które w nie wpięli. A Pan Młody...? Pan Młody stał w przed ołtarzem obok księdza lekko zdenerwowany. W kościele było cicho, dopóki ogromne wrota się nie otworzyły i nie pojawiła się w nich kobieta z welonem na twarzy i śnieżnobiałej sukni. Ojciec prowadził ją do jej narzeczonego, który patrzył na nią jak zaczarowany. Znów kwiaty dawały o sobie znać, ale zacisnąłem zęby i starałem się to wytrzymać...Organista począł wygrywać marsz weselny przeznaczony na tą część uroczystości...Bez ani jednej nuty fałszu...Do moich uszu dopływała czysta melodia, przez którą pierwsza łza spłynęła po moim policzku. Panna Młoda stanęła przed przyszłym mężem...A tamten zdjął z jej twarzy tiul i obdarzył ją promiennym uśmiechem...Uśmiechem, którego już tak dawno nie widziałem, uśmiechem, którym przestał mnie witać już tak dawno temu, a zastąpił go jakąś tandetną kopią...Był przy niej szczęśliwy i wtedy to zobaczyłem...Otworzyłem nareszcie oczy...Nie potrafiłem już dłużej na to patrzyć, ponieważ ta prawda mocno bolała. Zasłoniłem usta, z których wypluwałem coraz większą ilość kwiatów i kiedy muzyka ucichła otworzyłem drzwi, by wybiec stamtąd jak najszybciej. Ściągnąłem marynarkę i upuściłem ją wiedząc, że już mi się nie przyda. Ktoś chyba krzyknął moje imię, ale nie dotarło to do mnie, bo nie chciałem tego usłyszeć. Tłumiony ból wyszedł na wierzch...Płatki i całe kwiaty lilii wypadały z pomiędzy moich rozszerzonych warg. Były piękne...Piękne i dojrzałe...Właśnie, dojrzałe...
Dobiegłem na nasze boisko i upadłem już po raz ostatni. To tutaj mogłem z łatwością przywołać wszystkie najcudniejsze wspomnienia...Wszystkie wspomnienia związane tylko i wyłącznie z nim, wszystkie magiczne chwile, wszystkie minione lata...Nie starałem się już o nim zapomnieć, wręcz przeciwnie wypełniłem nim swój umysł, żeby kwiaty mogły całkowicie rozkwitnąć. Chciałem by stały się piękniejsze i większe niż dotychczas. Chciałem, żebym nie mógł już przez nie dłużej oddychać. Wracałem wspomnieniami do naszych codziennych rozgrywek, do naszych urodzin, do wakacji spędzonych razem...Płakałem, ale z uśmiechem na twarzy, bolesnym uśmiechem. Poczułem jak lilie rozrywają skórę na moich plecach, a krew wsiąka w materiał do niedawna czystej koszuli. Pięły się do góry...Zagościły w moim gardle, zmuszając mnie do kaszlu...Więc kaszlałem...Stałem się im całkowicie posłuszny...Zaciskały korzenie na moich płucach i wciąż rozkwitały w ich wnętrzu. Były bardzo samolubne, nie chciały się dzielić...W końcu doszły do serca i przytuliły je najmocniej jak umiały. Jakby chciały, żeby nie czuło się samotne i opuszczone...Dusiłem się, łkałem, ale wiedziałem, że tak będzie lepiej...Przez to wszystko pomagały mi przejść obrazy zapisane w mych myślach już na zawsze...Przymrużonymi, całkowicie wykończonymi oczami zobaczyłem rozmazaną Panią...Panią Śmierci...Kucnęła przy mnie i pogłaskała po poranionych przez lilie plecach. Wytarła łzy z moich policzków i pocałowała delikatnie w czoło przykładając kościsty palec do moich ust...Lilie dostały to, czego najbardziej pragnęły...
Teraz jestem już daleko, daleko od ziemi, lecz wciąż widzę me martwe ciało ozdobione kwiatami. Nie wiem, jak i dlaczego on się przy nim znalazł, lecz nie dowiem się tego. Klęczy przy nim i płacze, choć nie powinien...Chciałbym mu powiedzieć, że to bolało...Bardzo...Ale przestało...Przestało z ostatnim płatkiem tej pobrudzonej szkarłatem lilii...Już nic mnie nie boli, nie poczuję bólu nigdy więcej, już nie poczuję smutku...Nie wypluję ani jednego płatku przeklętej lilii...Przeklętej białej lilii, która stała się symbolem mojej czystej i niewinnej miłości...Doprowadziła mnie tutaj...Mój kochany, nie jesteś już w stanie mnie uratować, choćbyś miał góry przenosić i rozpaczliwie błagać o mój powrót...Spóźniłeś się, bo tego nie widziałeś...Nie dałem Ci tego zobaczyć...Przepraszam, ale nie chciałem pozbawiać cię twojego szczęścia...Odszedłem raz na zawsze przez niszczącą mnie od lat miłość i wspomnienia, piekielne, kwitnące wspomnienia...
¸,ø¤º°'°º¤ø,¸
Pomysł na tego one-shota pojawił się kilka dni temu, więc postanowiłam go w końcu napisać. Jak Wam się podoba?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top