V
Jasno oświetlone wnętrze werandy odbijało się w jej oknach jak w zwierciadle. Zwisająca z sufitu żeliwna lampa wabiła drobne owady, głównie ćmy, wpadające z ogrodu przez szczelinę w przeszklonej konstrukcji drzwi. Patrzyłam, półleżąc na wyściełanej poduszkami sofie, jak krążą i wirują w świetlnym upojeniu, rzucając na ściany drobne, rozedrgane cienie.
Światło lampy zamigotało znienacka i przygasło, a weranda pogrążyła się w półmroku. Wyprostowałam się gwałtownie, książka zsunęła się z moich kolan na podłogę z głuchym łupnięciem. Na moment zapadła idealna, dzwoniąca w uszach cisza, a potem coś usłyszałam... jakby oddech... świszczący w ciemności...
Nagle krzyknęłam, gdy coś szarpnęło moją głową w tył, a między uszami rozeszła się fala piekącego bólu. Usłyszałam ponownie ten głos, szepczący chrapliwie moje imię... Penelope... Penelope...
— Penelope...!
Otworzyłam oczy.
Babcia Deborah stała nade mną, wciąż trzymając dłoń na moim ramieniu. Potrząsnęła mną lekko.
— Penelope... słyszysz mnie? — babcia patrzyła mi w oczy, próbując nawiązać ze mną kontakt.
Wymamrotałam coś półprzytomnie w odpowiedzi, przesuwając się na sofie. Jedną część ciała miałam całkiem zdrętwiałą. Nad Pacyfikiem świt rozciągał już pajęczyny złotoróżowego blasku, ale werandę wciąż spowijała szarość.
Babcia Deborah sięgnęła do moich stóp i podniosła leżący na podłodze egzemplarz Wielkiego Gatsby'ego, który wertowałam poprzedniego wieczoru.
— Rany boskie, Penelope! — fuknęła na mnie, gdy spostrzegła, że zaczęłam kontaktować. — Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że spędziłaś całą noc na werandzie?
— Na werandzie...? — powtórzyłam, rozcierając zdrętwiały kark. — Nie planowałam spać na werandzie...
— Skaranie boskie z tymi dzieciakami — odburknęła babcia, rzuciwszy na mój podołek książkę, po czym zniknęła we wnętrzu domu.
Próbowałam zignorować przykry posmak w ustach, wspinając się po schodach na piętro. Puściłam ciepłą wodę pod prysznicem i wślizgnęłam się do wanny. Leżałam tak przez chwilę, wpatrzona w sufit łazienki, oddychając głęboko. Potem zamknęłam oczy i zsunęłam się niżej, aż woda nakryła mnie całkowicie.
★
Tego ranka wyspę obiegła informacja o zniknięciu Gwendolen Townsend, lat siedemnaście, uczennicy liceum Chatham Regional. Babcia przekazała mi tę informację, gdy jadłam śniadanie.
— ...Córka Terrence'a i Veroniki Townsendów... Bardzo porządni ludzie, mieszkają przy naszej ulicy, kilka numerów w dół.
Pochłonięta byłam właśnie konsumowaniem grzanki z dżemem pomarańczowym oraz rozmyślaniem o Christianie Campbellu. Znowu miałam to absurdalne poczucie oderwania od rzeczywistości, jak gdybym śniła na jawie.
Spojrzałam na babcię, chcąc upewnić się, czy mówi serio.
— Podobno od dwóch dni nie wróciła do domu... Wyszła z koleżankami do kina, po seansie podrzuciły ją do świateł na Franklin Street, miała stamtąd dziesięć minut do domu.
Babcia usiadła przy stole, bardzo rozemocjonowana. Spojrzałam na swoje śniadanie, resztkę rozmiękłego musli z jogurtem i nadgryzioną grzankę. Straciłam nagle apetyt.
— Rodzice myśleli, że zaszyła się u jakiejś koleżanki... Albo chłopaka... Ale nie pojawiła się w szkole. Wczoraj jacyś ludzie znaleźli jej torebkę przy moście Memorial, tym nad wąwozem za miastem. W środku był telefon, portfel, klucze... Wszystko.
— Babciu, zaparzę ci może rumianku, dobrze...? — babcia nie wyglądała najlepiej, zaszurałam krzesłem, gdy podnosiłam się, żeby wstawić wodę.
— Mieszkam w tym mieście całe życie... — ciągnęła babcia, trzymając dłoń na piersi. — Blisko osiemdziesiąt lat. Takie rzeczy nigdy nie miały tu miejsca...
Zalałam rumianek w milczeniu.
— Przez wiele lat ludzie nie zamykali na noc drzwi, bo nie mieli się czego obawiać... Powinnam była wiedzieć, że ten spokój nie będzie trwać wiecznie...
— Babciu... — postawiłam przed nią kubek. — Nie bądź niedorzeczna. Ta dziewczyna znajdzie się niebawem cała i zdrowa... Sama przecież mówiłaś, że takie rzeczy normalnie nie mają tutaj miejsca.
— Co nie znaczy... Ech, nieważne... — babcia skupiła wzrok na stojącym na stole kubku. — Dziękuję za rumianek, Poppy — dodała z rezygnacją.
— Nie ma sprawy, babciu... — ucałowałam ją w policzek. — Proszę, nie zamartwiaj się tym, dobrze? Wszystko na pewno się ułoży. A twoje nerwy nic nie wskórają.
Pochwyciłam swoje rzeczy, zerkając na kuchenny zegar.
— Muszę iść do szkoły — powiedziałam, zbierając kluczyki z kredensu; przytuliłam się do babci jeszcze na do widzenia. — Bardzo cię kocham, babciu. Obiecaj, że nie będziesz o tym rozmyślać.
Babcia pogłaskała mnie lekko po przedramieniu, nie odwracając głowy.
— Uważaj na siebie, Poppy — rzuciła mimochodem, kiedy wychodziłam.
★
Czekając na zmianę świateł, postukiwałam o kierownicę polakierowanymi na żółto paznokciami. Manikiur zrobiłam poprzedniego wieczoru, żeby zająć czymś myśli. Patrząc na pogodne niebo i maślany lakier na paznokciach, odnosiłam wrażenie, że słońce i barwy są nie na miejscu, całkiem nieadekwatne — jak rysunek przedszkolaka na drzwiach lodówki, który z rzeczywistością ma niewiele wspólnego.
Stojąca za mną ciężarówka zatrąbiła donośnie, wyrywając mnie z zadumy. Z zaskoczenia puściłam sprzęgło i samochód zgasł, a zegary na desce rozdzielczej rozświetliły się kolorowymi kontrolkami.
Radiowóz na szkolnym parkingu przykuł moją uwagę. Uczniowie roili się przed szkołą jak pszczoły przed wejściem do ula. Wygramoliwszy się z samochodu, wyłowiłam wzrokiem Christiana, dyskutującego z jakimś chłopakiem przy załomie budynku. Chwilę się namyślałam, po czym skierowałam swoje kroki w ich stronę.
— Dzień dobry! — rzucił Christian na powitanie, gdy mnie dostrzegł. — Wyspałaś się?
W szarym podkoszulku, podkreślającym jego wysportowaną sylwetkę, dopasowanych dżinsach i skórzanych butach za kostkę prezentował się naprawdę dobrze. Bezczelny.
— Spałam zadziwiająco dobrze... — odparłam bez zastanowienia. — Ale przy śniadaniu moja babcia dostała ataku histerii w związku z zaginięciem tej dziewczyny...
— O, widzę, że umiejętność radzenia sobie z emocjami jest u was dziedziczna... — Christian roześmiał się, widząc moją minę. — Żart. Poppy, to jest Padraig...
Wskazał na swojego rozmówcę, ryżego atletę o mlecznobiałej karnacji, który poprawił zarzucony na ramię plecak i wyciągnął dorodną dłoń na powitanie.
— Padraig Lonergan — przedstawił się z wesołym błyskiem w oku, dosłyszałam irlandzki zaśpiew z poprzedniego pokolenia w jego głosie.
— Poppy. Poppy Ponsonby — uścisnęłam jego dłoń, upchnąwszy uprzednio klucze od auta w torbie.
— Chłopacy nie żartowali. Naprawdę jesteś śliczna... — nagle cień zaniepokojenia przebiegł po twarzy Padraiga. — Chociaż... nie wiem, chyba nie powinno się komplementować wyglądu kobiet. Trochę się już gubię w tym wszystkim...
Na szczęście nie musiałam się wypowiadać w imieniu całej żeńskiej populacji, bo Padraig zmienił temat.
— Moim zdaniem sprawa jest rozdmuchana... Dziewczyna pewnie łyknęła MDMA, zapiła, zgubiła rzeczy na plaży, a teraz leży gdzieś na dwudniowym kacu i dogorywa. Znajdzie się jutro, góra pojutrze...
— Myślisz, że sprawa jest rozdmuchana? — zebrałam włosy i związałam je wygrzebaną z torby gumką.
— Rodzice zgłosili policji, że nie mogą się skontaktować z Leni, ale nikt nie wziął tego na poważnie — wtrącił się Christian. — Teraz, gdy znaleziono jej rzeczy, policja zaczęła traktować sprawę priorytetowo.
— Skąd tyle wiesz?
— Mój tatuś pracuje przy tej sprawie — Christian uśmiechnął się bez wyrazu.
— Twój tata jest policjantem? — zdziwiłam się. — nie miałam pojęcia.
— Nie zdążyłem ci powiedzieć, jakoś nie było okazji... ale mogę cię zapewnić, że nie ma takiej ilości trawy, która nie poratowałaby nawet najbardziej poszkodowanej reputacji.
— Chłopak wie, co mówi — Padraig poruszył konspiracyjnie brwiami. — dobra, spadam, muszę znaleźć Amy. Na razie, byku!
Padraig i Christian klasnęli się dłońmi na pożegnanie, po czym Padraig zmieszał się z tłumem, a Christian zwrócił się do mnie:
— Chodź, zaraz zaczyna się apel — wziął mnie za rękę i poprowadził w stronę wejścia do budynku.
— Nie masz ze sobą kasku? — zdziwiłam się.
— Dzisiaj podrzucił mnie tatuś... mam nadzieję, że zaoferujesz mi podwózkę do domu, bo Padraig jeździ jak idiota — Christian uniósł nasze splecione dłonie, przyglądając się moim paznokciom. — Fajny kolor. Pasuje ci.
Trybuny w sali gimnastycznej cały czas się zapełniały, wcisnęliśmy się z Christianem na górę, żeby lepiej widzieć. Duże zdjęcie Gwendolen stało przy podium z mikrofonem, z którego miał przemawiać dyrektor. Na krzesłach obok siedzieli dwaj policjanci i grono pedagogiczne. Zdziwiłam się, widząc kilku dziennikarzy i ekipę telewizyjną — najwyraźniej apel połączono z konferencją prasową.
Dyrektor Montgomery rozpoczął apel od przywitania wszystkich, a potem przeszedł do meritum. Szmery na trybunach sugerowały, że sprawa Gwendolen Townsend musiała być szeroko komentowana przez społeczność szkolną. Dyrektor prosił wszystkich, którzy posiadają jakieś informacje, o kontakt z policją.
Sprawę prowadził komendant Duncan Campbell, dwumetrowy gliniarz o przystojnej, choć szorstkiej aparycji. Komendant Campbell zajął miejsce na mównicy, przekazał kilka istotnych dla sprawy kwestii. Potem na podium pojawili się rodzice Gwendolen — pan Townsend był blady jak papier, jego żona zaróżowiła się od płaczu. Poinformowali, że we współpracy z funkcjonariuszami policji w Chatham utworzone zostanie centrum dla wolontariuszy, którzy chcieliby uczestniczyć w poszukiwaniach ich córki, Leni — i tyle. Całość trwała może kwadrans.
— Tata nie jest zadowolony... — powiedział mi na ucho Christian. — Ponoć Kanada ma przysłać jakiegoś detektywa, żeby pomógł w śledztwie, a to wjazd na tatusiową ambicję. Ale trudno się dziwić, tutejsza policja nie miała dotąd za dużo roboty. Głównie przeganiali pijane dzieciaki z plaży, oglądali zbite szyby albo wlepiali mandaty za złe parkowanie...
Patrzyłam na niego przez chwilę, nic nie mówiąc. Apel dobiegł końca, dyrektor Montgomery zarządził rozejście się do klas. Wychodząc na korytarz, zauważyłam Judith i wianuszek jej dworzan, rozprawiających o czymś z przejęciem.
— Poppy?
Głos Christiana przedarł się do mojej świadomości. Zamrugałam, zmuszając swoje neurony do pracy.
— Przepraszam — wydukałam. — Mówiłeś coś...?
— Promenada? Dziś wieczorem? — Christian uśmiechnął się promiennie. — Zaproponowałem ci, jakby... randkę...? Wiem, że atmosfera może nie jest sprzyjająca, a twoja babcia pewnie dostanie migotania przedsionków na samą myśl...
— Faktycznie — uśmiechnęłam się, odciągając go od schodów, żeby nie staranował nas tłum. — brzmi nieźle...
— Czy to oznacza „tak"?
— No wiesz — wyszczerzyłam się. — Skoro to jest „jakby" randka, mogę się co najwyżej „jakby" na nią zgodzić.
— To jesteśmy umówieni — Christian pobawił się przez chwilę moim kucykiem, przeciągając pasma włosów przez swoje palce, po czym złapał jego końcówkę i połaskotał mnie nią w nos. — Przyjadę po ciebie o osiemnastej trzydzieści, zgoda? Wyślij mi swój adres na WhatsAppie.
— Okej — odparłam, po czym zmarszczyłam brwi. — A nie chciałeś, żebym odwiozła cię do domu po szkole?
— Zapomniałem, że mam trening... Trener Brophy nie byłby zadowolony, gdybym go olał... Bardzo nad tym ubolewam, ale odwiezie mnie ten jełop Padraig. Może uda mu się mnie nie zabić... Do zobaczenia później, Pop — Christian odgarnął na odchodnym jakieś pasmo włosów z mojej twarzy, rozpalając mi przy tym skórę do czerwoności, po czym zniknął w półmroku korytarza.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top