2. LILIA POZŁACANA
Odpisując na wiadomość Dinah Boone, Aubrey oczekiwała wielu rzeczy, acz z pewnością nie wymieniłaby wśród nich odliczania dni do wyjazdu. Cóż, najwyraźniej los nie skończył jeszcze z niespodziankami. O samej wycieczce nie myślała może z ekscytacją, niemniej wizja spędzenia czasu wśród ludzi, którzy nie traktowali jej niczym odbezpieczonej bomby, z dnia na dzień wydawała się coraz bardziej kusząca.
Naturalnie, Aubrey nie chciała brzmieć jak niewdzięczna jędza. Rozumiała, dlaczego rodzice chodzą wokół niej na paluszkach. Nie pamiętała, co prawda, za wiele z ostatniej niefortunnej wizyty w domu podczas przerwy wiosennej — przesypiała wówczas szesnaście godzin dziennie, prawie się nie odzywała, a prysznic wzięła góra trzy razy — potrafiła sobie wyobrazić, jakie wrażenie wywarła na najbliższych. Naprawdę doceniała ich troskę, doskonale zdając sobie sprawę, ile osób w sytuacji jej podobnej lub gorszej nie mogło liczyć na wsparcie rodziny.
To wszystko nie zmieniało jednak faktu, że czuła się zwyczajnie zmęczona.
Nieważne, co właśnie robiła, przynajmniej dwa razy dziennie padało niezręczne „jesteś szczęśliwa, skarbie?", zawsze okraszone spojrzeniem pełnym po równo niepokoju i nadziei. Zwyczajnie nie potrafiła zareagować inaczej niż wyduszeniem z siebie potwierdzenia, chociaż szczera odpowiedź w najlepszym wypadku powinna brzmieć „nie wiem". Z Salem nie musiała udawać — przyjaciółka potrafiła przejrzeć każdy blef, ale wiedziała również, kiedy należało zostawić Aubrey w spokoju. Przy rodzicach nie wchodziło to w grę; cokolwiek innego niż „tak" wywołałoby lawinę pytań, na które, mimo najszczerszych chęci, nie umiała odpowiedzieć. Oboje zdawali się wierzyć, że jeśli wystarczająco wiele razy okażą córce miłość, odblokują wreszcie opcję „uzdrów dziecko".
Przynajmniej nie kupili mrożonego jogurtu. Wtedy naprawdę zabarykadowałaby się w piwnicy, odliczając dni do piętnastego czerwca.
Pozostawały jeszcze wyrzuty sumienia. Aubrey od dziecka wykazywała masochistyczne skłonności do wynajdowania powodów, by przypadkiem nie czuć się zbyt szczęśliwą — nawet jej więc nie dziwiło, że w obecnej sytuacji ów talent również rozkwitł. Każdemu duszonemu w zarodku westchnieniu towarzyszyła myśl, co z niej za córka, skoro ledwo wróciła do domu, a już chce uciekać? Bo rodzice za bardzo się nią przejmują? Brzmiała jak skończona niewdzięcznica.
Doktor Khanna tylko ją dobiła, choć z pewnością nie celowo. Podczas obu sesji na Skypie zapewniała, że ani zmęczenie, ani złość same w sobie nie są złymi emocjami, póki potrafimy komunikować nasze potrzeby. Oczywiście, najpierw trzeba było takową umiejętność opanować — a ponieważ Aubrey dotychczas nie zdołała, nie mogła zwrócić terapeutce uwagi. Dlatego kiwała tylko głową, woląc wrócić do tematu swojego syndromu oszustki.
Przynajmniej zawsze miała Salem.
— To normalne — próbowała pocieszyć ją przyjaciółka, gdy siedziały w ogrodzie Howardów nad basenem oraz, w przypadku Aubrey, w cieniu parasola. — Kiedy moi rodzice robią sobie więcej niż trzy dni wolnego, ja i Jay musimy ewakuować się z domu, bo inaczej dostaniemy pierdolca od ich pierdolca. Bez pracy kompletnie im odbija.
Aubrey zerknęła na rozległy taras, po którym krążyła pani Howard, w jednej ręce ściskając telefon, a drugą energicznie gestykulując.
— Wiesz, nie wydaje mi się, żeby to były porównywalne sytuacje — stwierdziła wreszcie, wracając do nakładania na blade nogi kolejnej warstwy kremu z filtrem.
— Hm. Racja. — Salem wzruszyła ramionami. — Ale to nadal nie powód, żeby się obwiniać. Można kogoś kochać i czuć się osaczonym, kiedy ta osoba chce dobrze. I przestań się smarować, i tak siedzisz pod parasolem.
Aubrey wolała nie myśleć, czy Salem mówiła wówczas wyłącznie o swojej rodzinie; wolała również nie analizować, czy sama w najgorszych momentach nie postrzegała przyjaciółki podobnie. I bez tego wyrzutami sumienia mogłaby obdzielić co najmniej dwie inne osoby.
Wiedziała, gdzie tkwi sedno problemu. Jeszcze niedawno była z rodzicami równie blisko, co z Salem. Oczywiście, miała przed nimi drobne sekrety, jednak lubiła spędzać wspólnie czas. Nieraz potrafiła jechać z tatą na zakupy tylko po to, by porozmawiać o głupotach, lub wręcz przeciwnie — wspólnie pomilczeć; wielokrotnie siadała obok mamy przed telewizorem, nawet jeśli znów leciał maraton „Prawa i Porządku", bo nie chodziło przecież o sam seans. Wystarczyła im nawzajem obecność drugiej osoby, zwykłe znajdowanie się na wyciągnięcie ręki. Teraz rodzice cały czas próbowali ją rozśmieszać, zagadywać, jak gdyby chwila ciszy miała natychmiast cofnąć Aubrey w najgłębsze odmęty epizodu — a ona musiała na ich użytek odgrywać większy postęp niż ten, do którego rzeczywiście była zdolna.
Kolejne, co straciła z powodu własnej głupoty oraz jednej złej decyzji.
Dlatego też ucieszyła się, kiedy Jay, starszy brat Salem, zaproponował im obu transport na lotnisko. W Nowym Jorku czekały na niego interesy, co posłużyło Aubrey za koronny argument w przekonaniu taty do kapitulacji. Podejrzewała, że protestował głównie z grzeczności, by nie nadużywać pomocy Howardów. Podobnie jak córka, nie cierpiał wcześnie wstawać i zdecydowanie bardziej uśmiechało mu się odebrać dziewczyny w lipcu, gdyż nie wymagało to od niego pobudki o czwartej nad ranem.
W środę, siedząc na schodkach przed domem, Aubrey nie potrafiła nie zazdrościć mu dodatkowych trzech godzin w ciepłym łóżku. Do jej ciała nie dotarło jeszcze, że zostało wyrwane ze snu, dlatego czuła, jakby rozlewało się we wszystkich kierunkach naraz, nieważne jak ciasno owinęła wokół siebie bluzę z logo uczelni. Letni wschód słońca widywała dotychczas wyłącznie po przegadaniu z Salem całej nocy na piżamowych imprezach — zdecydowanie wyglądał wtedy lepiej niż teraz, obserwowany spod opadających powiek. Które ważyły chyba z tonę, a Aubrey nie miała siły dłużej z nimi walczyć, dlatego przymknęła na chwilę oczy. Musiała przysnąć, ponieważ do rzeczywistości przywołała ją dopiero ciepła męską dłoń na ramieniu.
— Cześć, Aubrey — przywitał się uprzejmie Jay, pomagając jej wstać. Jak zwykle wyglądał na wypoczętego i gotowego do działania. Żaden niesforny kosmyk nie śmiał odstawać od schludnie ułożonych czarnych włosów, a na brązowej skórze nie widniał najlżejszy nawet śladu zarostu czy sinych cieni pod oczami.
— Hej — wychrypiała w odpowiedzi, brzmiąc, jakby ostatni miesiąc spędziła na pustyni. Schyliła się po swój bagaż, ale brat Salem ją uprzedził, z łatwością zarzucając sobie torbę na ramię.
— Jak to jest, że to twój wyjazd, a ten ryży demon zabrał trzy razy tyle, co ty?
— Po prostu Bree tworzy sztukę pędzlem, a ja wizerunkiem! — zawołała Salem, wychylając głowę z samochodu.
Podobnie jak Jay, ona również sprawiała wrażenie pełnej energii. W okularach przeciwsłonecznych z grubymi białymi oprawkami w stylu vintage i w granatowej koszuli przypominała modelkę z broszury luksusowego biura podróży. Aubrey ze swoją bluzą, wytartymi legginsami w kwiatki oraz rozpadającym się warkoczem nie zostałaby wzięta nawet do reklamy klasy ekonomicznej.
— Wiedz, że nie będę cię winił, jeśli zgubisz ją gdzieś w kanałach — zapewnił Jay teatralnym szeptem, otwierając bagażnik.
— Słyszałam to!
— Bo miałaś!
— Co za szczęście, że jestem adoptowana — skwitowała Salem ich stałym żartem, odblokowując przyjaciółce drzwi.
Aubrey jedynie posłała jej uśmiech w odpowiedzi, wsiadając. Nie miała nic przeciwko podróży na tylnym siedzeniu. Nie tylko mogła odespać tam pobudkę o nieludzkiej porze, ale również obserwować bezustanne przepychanki słowne Howardów bez konieczności uczestnictwa. Rodzeństwo nigdy nie sprawiło, by czuła się wykluczona — mogła dołączyć w dowolnej chwili i nie zostałaby zignorowana — a jednocześnie własne towarzystwo w zupełności im wystarczyło. Miła odmiana po ostatnich dwóch tygodniach.
— Powiedziałem ci już, że nie będziemy słuchać twojej playlisty — westchnął wymownie Jay na widok podłączonego do głośników telefonu siostry.
— Bree mnie poprosiła, żebym coś puściła.
— Wcale nie. — Sanjay zerknął na Aubrey, wycofując samochód z podjazdu. — Prosiłaś ją?
— Nie walczmy z przeznaczeniem. I tak zrobi, co będzie chciała — odparła zapytana, rozkładając ręce. Jakby na potwierdzenie tych słów, w aucie rozbrzmiały pierwsze nuty „Stars are Blind".
— Nie — stwierdził płaskim tonem Jay, wywołując u Aubrey podejrzany kaszel.
— No weź, to przecież utwór twojej młodości! — zaoponowała Salem.
— Tobie się wydaje, że ile mam lat, co?
— Sześćdziesiąt — odpowiedziała mu siostra.
— Czterdzieści — zasugerowała jednocześnie Aubrey.
Jay westchnął, kręcąc głową, jakby zmuszono go do opieki nad niesfornymi dziećmi.
— Może puśćmy coś, czego słucha Bree?
— Świetny pomysł! — Salem odchyliła się, by spojrzeć do tyłu. — Wolisz smutne lesbijki z gitarą czy smutne lesbijki z syntezatorem?
Brat zerknął z powątpiewaniem najpierw na nią, a potem we wsteczne lusterko.
— Szczęśliwe lesbijki nie tworzą muzyki?
— Mają trochę zajęte palce — odpowiedziała Salem niepytana. W przeciwieństwie do przyjaciółki nie próbowała zamaskować kaszlem śmiechu, gdy Jay prawie wjechał w kubeł na śmieci.
Wreszcie, po burzliwych negocjacjach, cała trójka wyraziła zgodę na Kate Bush. Słysząc znajome dźwięki muzyki elektronicznej, Aubrey oparła skroń o szybę, ponownie pozwalając powiekom opaść. Światło wygaszanych powoli lamp ulicznych tańczyło na jej rzęsach, przekształcając Howardów w rozmyte sylwetki utkane z cienia. Przez chwilę, nim zapadła w sen, rzeczywiście wyglądali jak rodzina złączona nie tylko przeszłością, ale i więzami krwi.
Przespała większość podróży, obudzona wyłącznie na postój w McDonaldzie, gdzie cała trójka zjadła szybkie śniadanie. Zgodnie z przewidywaniami, do Nowego Jorku dotarli niedługo po dziesiątej; jeszcze zanim otworzyła oczy, Aubrey usłyszała teatralny jęk Jaya, kiedy dla wprowadzenia wszystkich w nastrój, Salem puściła piosenkę Taylor Swift.
— Czasem mam wrażenie, że naprawdę to ty jesteś tą adoptowaną — mruknął do siostry.
— Nie moja wina, że bawiłeś się dobrze raz w życiu i to na mojej szesnastce — odparła beztrosko, nim sięgnęła do tyłu, by delikatnie potrząsnąć przyjaciółką.
— Nie śpię — mruknęła sennie Aubrey, odtrącając jej dłoń.
— To to nawet nieboszczyka by obudziło — stwierdził Jay, nieświadom, że Salem właśnie przedrzeźnia go bezgłośnie.
Na lotnisko dojechali bez przeszkód, jeśli nie liczyć typowych dla Nowego Jorku korków. Aubrey musiała sama wziąć swoją torbę, gdyż jej przyjaciółka rzeczywiście zabrała zdecydowanie więcej bagaży. Nie miała jednak nic przeciwko — wżynający w ramię materiał sprowadzał ją na ziemię, odstraszając resztki senności, kiedy wszyscy troje rozglądali się po hali odlotów, szukając grupy laureatów. Wreszcie Jay odchrząknął i wskazał brodą w stronę tabliczki głoszącej „DINAH BOONE: KONKURS", trzymanej przez szczupłego blondyna sprawiającego wrażenie, jakby dowolna piosenka z playlisty Salem mogła doprowadzić go do ataku serca. Na plastikowych siedzeniach obok niego czekało już kilka osób — między innymi chłopak z futerałem na plecach.
— Myślałem, że to będą warsztaty malarskie — stwierdził zdumiony Jay.
— Ja też — mruknęła Aubrey, zaciskając obie dłonie na ramieniu torby.
Znajomy niepokój powrócił, podchodząc jej do gardła razem z na wpół przetrawionym wrapem. Nie z powodu faceta z instrumentem, oczywiście, lecz ostateczności, przed którą właśnie stanęła. Nie była gotowa. Nie zasłużyła, by w ogóle się tu znaleźć. Zapragnęła wrócić do auta, a najlepiej do domu. Mogła udawać szczęśliwą całe wakacje, wszystko jedn—
Szczupła dłoń przyjaciółki rozproszyła potok negatywnych myśli zalewających głowę Aubrey. Uścisk ciepłych palców na łokciu dodawał jej otuchy nawet kiedy została dziarsko pociągnięta do przodu, ku nieuchronnemu przeznaczeniu.
— Cześć! Ty pewnie musisz być Henry — przywitała się Salem z blondynem, który z bliska wyglądał jeszcze bardziej krucho, niczym malunek na szkle. — Salem Howard, pisaliśmy ze sobą. A to... — Dla efektu zawiesiła głos, przyciągając przyjaciółkę bliżej i otaczając ją ramieniem. — ...nasza laureatka, Aubrey.
Chłopak zamrugał kilkakrotnie, jakby poraził go ów pokaz bezpośredniości. Po kilku długich sekundach otrząsnął się wreszcie, by uścisnąć im obu dłonie.
— To ja. Bardzo miło mi was poznać — odparł z wyraźnym brytyjskim akcentem, nim jego spojrzenie powędrowało za plecy Aubrey. — A pan to...?
— Sanjay Howard — przedstawił się Jay, mierząc nieznajomego wyjątkowo oceniającym wzrokiem, nim dodał: — Brat Salem.
Oni też podali sobie ręce, choć sądząc po minie Henry'ego, przynajmniej jedna ze stron włożyła w uścisk nieco więcej siły niż wymagał obyczaj. Salem również musiała to zauważyć, gdyż puściła Aubrey, wieszając bratu na ramieniu celem ukrócenia tortur wątłego Brytyjczyka.
— Uderzające rodzinne podobieństwo, prawda? — zapytała z promiennym uśmiechem. — Szalenie się cieszę, że Jay oddał nas w twoje ręce, ale teraz musi już iść.
Z tymi słowy odciągnęła brata na bok, zapewne w celu wygłoszenia półgłosem pożegnalnego monologu na temat toksycznej męskości. Minęli dziewczynę siedzącą po turecku na krześle w czymś, co przypominało znoszoną piżamę; na ich widok zmarszczyła brwi, zerkając podejrzliwie w stronę trzymanego w dłoni papierowego kubka.
— Adopcja — mruknęła Aubrey, nie będąc nawet pewną, czy tamta ją usłyszy. Najwyraźniej tak, skoro pokiwała rozczochraną głową i, wyraźnie uspokojona, pociągnęła kolejny łyk.
Nim Salem wróciła, Aubrey zdążyła odebrać od Henry'ego bilety dla nich obu oraz wysłuchać najistotniejszych kwestii organizacyjnych. Sprawiał przy tym wrażenie niemniej niewyspanego od niej samej, dlatego nie zadręczała go dodatkowymi pytaniami i zajęła siedzenie na samym końcu rzędu, skąd miała dobry widok na resztę grupy. Wliczając ją, na miejsce dotarła dotychczas szóstka, wszyscy wyglądający na równie zmęczonych. Czarnoskóry chłopak z ogoloną głową poszedł nawet spać, sądząc po rozchylonych ustach, z których spływała cienka strużka śliny. Najbardziej przytomna zdawała się dziewczyna siedząca na samym końcu rzędu krzeseł, pogrążona w lekturze rozmówek angielsko-francuskich. Aubrey widziała tylko pół jej twarzy — było to jednak najładniejsze pół twarzy, jakie w życiu ujrzała. Zebrane w niedbałego kucyka ciemne włosy eksponowały długą, zgrabną szyję i perfekcyjną linię szczęki, a kiedy nieznajoma poruszała nieznacznie wargami, naciągała opaloną skórę na brodzie, eksponując dołeczek.
Chrząknięcie Jaya przywołało Aubrey do rzeczywistości, nim ktoś nakrył ją na obserwowaniu obcej dziewczyny.
— Chciałem się pożegnać — wyjaśnił. Skinęła głową i wstała powoli, ściskając wyciągniętą w formalnym geście dłoń.
— Dziękuję za podwózkę.
— To ja dziękuję za uwolnienie mnie od tej zmory na trzy tygodnie — zażartował. Natychmiast jednak spoważniał, by dodać: — Powodzenia, Aubrey. Jestem pewien, że jak najlepiej wykorzystasz swoją szansę.
Ktoś inny na jej miejscu zapewne by go przytulił, chcąc okazać wdzięczność za słowa otuchy. Ona jednak, choć myślała o Sanjayu niemal jak o bracie, nigdy nie potrafiła zdobyć się na podobną wylewność. To ich łączyło. Dlatego jedynie niezręcznie potrząsnęła jego dłonią.
— Dziękuję — wykrztusiła dziwnie zdławionym głosem, a Jay taktownie udał, że nie usłyszał emocji buzujących na końcu jej języka.
🌸
Choć po spędzeniu w podróży ponad dwunastu godzin Aubrey czuła każdy zesztywniały mięsień z osobna, byłaby gotowa przesiedzieć drugie tyle nawet w helikopterze, póki nie musiałaby rozstawać się z przyjaciółką. Niestety, moment pożegnania wreszcie nadszedł, gdy minibus zaparkował przed pensjonatem w Meauvins. Podobnie jak na lotnisku, ledwo otworzono bagażnik, Salem nie musiała nawet prosić — jeden z chłopaków, brunet o wschodnio-azjatyckich rysach, natychmiast zaoferował swoją pomoc. W ilości bagaży mógł z nią konkurować wyłącznie właściciel gitary, który zresztą już w samolocie co jakiś czas zerkał w stronę obu dziewczyn, zapewne chcąc złapać spojrzenie Salem. Jako jedyny z całej grupy nie odezwał się dziś jeszcze ani razu, na wszystkie pytania odpowiadając wyłącznie kpiącym uśmieszkiem. Według Aubrey sprawiał wrażenie kretyna, ale najwyraźniej działało to przynajmniej na jedną z pozostałych uczestniczek, krępego rudzielca w hipsterskich okularach.
— Jak właściwie zamierzasz się z tym zabrać? — zapytała przyjaciółki, odwracając wzrok od reszty i patrząc z powątpiewaniem na walizkę zdolną pomieścić pitbulla.
— Chyba zadzwonię na recepcję, by zamówili mi taksówkę. — Salem wzruszyła ramionami, nim rozłożyła je do uścisku. — Wiesz, że to ten moment, gdy się żegnamy, prawda?
— Nie — mruknęła ponuro Aubrey, zamykając rozmówczynię w niemal kurczowych objęciach.
— Przecież będę pod telefonem.
— Ale nie na miejscu.
— Bree, jestem przekonana, że stąd do mojego hotelu jest krótsza droga niż między naszymi domami.
W odpowiedzi Aubrey westchnęła pokonana, luzując wreszcie uścisk.
— Nie pozwolisz mi narzekać.
— Nie dziś — potwierdziła Salem i delikatnie odsunęła ją na długość ramienia. — To będą świetne wakacje, zobaczysz. Czuję to.
Aubrey czuła zgoła inne rzeczy, z których najmniej nieprzyjemną stanowił skurcz kości ogonowej. Ponieważ jednak miała nie marudzić, skinęła głową, unosząc nieznacznie kąciki ust. Najwyraźniej tyle Salem wystarczyło — ostatni raz uścisnęła przyjaciółkę i ruszyła w swoją stronę, ciągnąc za sobą monstrualną walizkę. Aubrey zwalczyła chęć odprowadzenia jej wzrokiem. Zamiast tego zarzuciła na ramię torbę, dołączając do reszty grupy.
Henry poprowadził ich przez furtkę z kutego żelaza, za którą rozległy, zadbany ogród otaczał urokliwą willę o pomalowanych na biało ścianach. Nie mogło chyba istnieć nic dalszego od wyobrażeń Aubrey, rodowitej Amerykanki, o pensjonatach — po minach reszty poznała, że nie jest w swoich wrażeniach odosobniona.
— Jak w „Hamiltonie" — szepnął ktoś z podziwem.
— No, gdyby Hamilton żył dwieście lat później — prychnęła w odpowiedzi jedna z dziewczyn.
Jasny, przestronny hol również robił wrażenie. Na obitych błękitną tapetą ścianach wisiały w ramkach akwarele, a drewniany parkiet lśnił czystością. Zza dwuskrzydłowych, przeszklonych drzwi wyłonił się właściciel — Gerard; zdążyli go już poznać, gdyż osobiście przyjechał po nich na lotnisko.
— Dinah jest w jadalni — oznajmił Henry'emu, mijając ich grupę. Ten podziękował mu skinieniem głowy i skierował kroki ku pomieszczeniu, z którego starszy mężczyzna właśnie wyszedł.
— Rzeczy możecie na razie zostawić tutaj pod ścianą — zwrócił się do podopiecznych. — I tak nie zostaliście jeszcze przydzieleni do pokoi.
Wszyscy z wyraźną ulgą skorzystali z propozycji, nim podążyli za Henrym do jadalni. W środku ustawiono kilka okrągłych stołów, każdy w asyście czterech krzeseł. Najwyraźniej nakryto już do kolacji, co przypomniało Aubrey o istnieniu głodu. Ssanie w żołądku tak ją zajęło, że niemal przegapiła stojącą przy oknie kobietę — choć, prawdę mówiąc, nie było to zbyt trudne, gdyż nie grzeszyła ona wzrostem.
Na żywo Dinah Boone prezentowała się dużo mniej imponująco niż na zdjęciach. Przypominała nieco żabę: mała, o wyłupiastych oczach i bardzo przyjazna. Cała jej twarz wyglądała na stworzoną do uśmiechu, a sylwetka zdawała składać wyłącznie z miękkich krawędzi oraz półkul. Ubrana w jasny, lniany kombinezon, z koralikami wplecionymi w długie do pasa dredy, przypominała raczej przedszkolankę niż znaną artystkę.
— Witajcie — przywitała ich, rozkładając ramiona. — Miło mi móc wreszcie spotkać się z wami osobiście. Na pewno wszyscy jesteście zmęczeni po podróży, więc nie zamierzam was dziś torturować oficjalnym zapoznaniem. Zajmijcie proszę miejsca i częstujcie się kolacją.
Aubrey z ulgą opadła na najbliższe krzesło, choć jeszcze pół godziny wcześniej przysięgała sobie, że przez resztę życia nawet spać będzie na stojąco. Po jej lewej usiadła drobna dziewczyna o krótkich włosach pofarbowanych na pudrowy róż, z kolei dwa pozostałe nakrycia zajęli gitarzysta z brunetem-tragarzem. Aubrey prawie zaklęła na głos. Za długo przyjaźniła się z Salem, by uznać to za przypadek.
— Ojej — mruknęła z rozbawieniem jej sąsiadka. Najwyraźniej i ona dostrzegła związek przyczynowo-skutkowy.
— Myślisz, że dadzą mi spokój, jak im powiem, że ma chłopaka? — zapytała półgłosem Aubrey.
— W przypadku naszego muzyka? Wątpię — odparła równie cicho nieznajoma. Następnie wyciągnęła ku niej rękę, dodając głośniej: — Frannie, San Francisco.
— Aubrey, Lebanon — przedstawiła się w podobnym tonie zapytana, ściskając podaną dłoń.
— Gdzie to jest? — wtrącił tragarz Salem z zainteresowaniem.
W dupie, pomyślała.
— W Pensylwanii.
— Och. — Posmutniał nagle, jakby dostał złe wieści. Po chwili zreflektował się i również wyciągnął rękę. — Zachary Cheng, Pasadena.
Obie z Frannie uścisnęły mu dłoń; następnie cała trójka spojrzała wyczekująco na ostatnią osobę przy stole, która wciąż nie powiedziała ani słowa. Do gitarzysty musiało dotrzeć, że tym razem nie wystarczy sam uśmiech, ponieważ z ciężkim westchnieniem zmierzwił ciemne włosy.
— Simon — przedstawił się wreszcie, przeciągając samogłoski. — Z Rhode Island.
Nie wyciągnął do nich ręki. Żadna z dziewczyn również nie zamierzała robić tego pierwsza. Zachary wykonał gest, jakby chciał, ale zmienił nagle zdanie i ostatecznie sięgnął po koszyk z pieczywem. Najwyraźniej nikt nie miał nic do dodania, toteż zajęli się jedzeniem. Byli chyba najbardziej milczącym stołem w całej jadalni, acz Aubrey niespecjalnie to przeszkadzało, zwłaszcza w takim towarzystwie. Tylko Frannie wzbudzała w niej sympatię, dlatego w połowie kolacji podjęła zarzucony przez nową koleżankę temat. Jako jedyna zresztą — Simon sprawiał wrażenie osoby będącej ponad sprawami tak przyziemnymi jak konwersacje, z kolei Zachary wyglądał, jakby eksplodowała mu bateria społeczna. Aubrey zaczęła mu trochę współczuć. Może źle go oceniła.
Kiedy szum rozmów przybrał na sile, zagłuszając szczęk sztućców i talerzy, Dinah wstała od stołu, przy którym siedziała razem z Henrym. Klasnęła w dłonie, by zwrócić uwagę obecnych, a gdy zapadła oczekiwana przez nią cisza, obdarzyła ich uśmiechem.
— Nie ukrywam, że ogromnie mnie cieszy, że już zaczynacie poznawać się lepiej — powiedziała. — Jak zapewne wiedzą ci z was, którzy zajrzeli na moją stronę, celem tych warsztatów nie jest wyłącznie, byście uczyli się ode mnie, ale też od siebie nawzajem. Każde z was ma swoje własne, unikalne doświadczenia i poglądy na sztukę, których poznanie z pewnością poszerzy horyzonty waszych nowych kolegów. Prawdziwy artysta nawet po wielu latach praktyki wciąż potrafi zachować otwarty umysł i wie, że zawsze może nauczyć się czegoś nowego. Właśnie dlatego, przydzielając was do pokoi, zrobiłam to w oparciu o nadesłane przez was prace. Osoby, z którymi będziecie mieszkać przez następne trzy tygodnie, posiadają coś, czego wy sami nadal szukacie, nawet jeśli nie potraficie ująć tego w słowa. Może chodzić o technikę, źródło inspiracji, a nawet etykę pracy. Nie traktujcie swoich kolegów i koleżanek jak rywali. Myślcie o nich jak o sprzymierzeńcach. — Potoczyła po sali wzrokiem pełnym powagi. — Uwierzcie mi na słowo, że w środowisku, do którego aspirujecie, dużo łatwiej przetrwać, mając przyjaciół.
Aubrey odruchowo sięgnęła po jedną z leżących na stole serwetek. Potrzebowała zajęcia dla dłoni. Czuła jak się pocą; czuła też mdłości, jak zwykle idące w parze z nerwami. Dotychczas liczyła na możliwość wyboru współlokatorki, skoro już musiała dzielić z kimś pokój. Teraz pozostawało jedynie mieć nadzieję, że na trzymanej przez organizatorkę kartce jej imię figuruje obok Frannie.
— Pokój numer jeden: Ramona i Grace — odczytała Dinah. — Pokój numer dwa: Simon i Luke. Pokój numer trzy: Zachary i Jordan. Pokój numer cztery: Rose i Francesca. Pokój numer pięć: Aubrey i Cameron.
Niemal wszyscy przy stołach zaczęli się wiercić, rozglądając po pomieszczeniu w poszukiwaniu swoich nowych współlokatorów. Oczywiście, wyjątek stanowił Simon, który wzruszył tylko ramionami. Poza nim nieruchomo siedziała wyłącznie dostrzeżona przez Aubrey już wcześniej piękna brunetka. Niedopowiedzeniem byłoby nazwać ją niezadowoloną: ciskając gromy z oczu, przygryzała wnętrze policzka, paznokciami szarpiąc za jedną z plecionych bransoletek na nadgarstku. Najwyraźniej przydział nie przypadł jej do gustu. Aubrey szczerze liczyła, że nie patrzy właśnie na tajemniczą Cameron.
— Trochę liczyłam na wspólny pokój z tobą — przyznała półgłosem Frannie, ponownie zwracając uwagę sąsiadki. — Poznawanie nowych ludzi nie jest moją mocną stroną.
— Naprawdę? — Aubrey poczuła się zaskoczona. W porównaniu z nią, Francesca stanowiła prawdziwą duszę towarzystwa. — Moim zdaniem świetnie ci idzie.
— Oby Rose też tak uznała.
— No cóż, na pewno nie pójdzie ci gorzej niż z Simonem z Rhode Island — mruknęła, naśladując leniwy akcent ich lokalnego gitarzysty, przez co Frannie prawie wypluła pitą właśnie wodę.
Najwyraźniej efekty zmiany strefy czasowej zdołały już dopaść większość obecnych, gdyż niedługo po ogłoszeniu Dinah ludzie zaczęli wstawać od stołów i zgłaszać do organizatorki po klucze. Ostatnie dwa tygodnie musiały pozostawić na Aubrey trwalszy ślad niż sądziła, ponieważ mimo szczerej chęci jak najszybszej ucieczki do łóżka, odczekała, aż uprzedziły ją przynajmniej dwie osoby. Albo zwyczajnie obawiała się spotkania z nową współlokatorką.
Cóż, niepotrzebnie, gdyż Cameron ewidentnie nie było zbyt spieszno do pokoju. Aubrey zdążyła opaść dramatycznie na łóżko, przypomnieć sobie o rwaniu w zesztywniałych plecach, wstać i wypakować torbę, nawet wyłączyć wreszcie tryb samolotowy w telefonie — a nowej współlokatorki nadal ani śladu. Liczne wrażenia minionego dnia zaczęły wreszcie blednąć, na powrót ustępując miejsca niepokojowi. Aubrey nie wiedziała więc, czy cieszy ją możliwość mentalnego przygotowania na spotkanie, czy wręcz przeciwnie — coraz dłuższa nieobecność Cameron budziła w niej niepokój.
W celu zajęcia czymś myśli napisała mamie, że dotarła bezpiecznie na miejsce i zaraz kładzie się spać. Niemal natychmiast telefon zawibrował jej w dłoniach; nie dostała jednak wiadomości od żadnego z rodziców, a od Salem.
i jak tam współlokatorka??
Aubrey sama chciałaby wiedzieć. Zanim napisała to przyjaciółce, ktoś otworzył drzwi bez pukania, poderwała więc głowę. W progu stała znana jej już z widzenia piękna brunetka, sprawiając wrażenie jeszcze bardziej zirytowanej niż pół godziny temu. Aubrey miała ogromną nadzieję, że nie otworzyła bezwiednie ust, wreszcie ujrzawszy dziewczynę z bliska. Bardzo nie chciała zostać zamordowana w trakcie podziwiania cudzej urody. Szczególnie urody swojej potencjalnej morderczyni.
— Cześć — rzuciła, zastanawiając się, kiedy zaschło jej w gardle.
Nie zdążyła zdecydować, czy powinna wstać i podać nowoprzybyłej rękę, nim ta weszła do środka, kopniakiem zamykając za sobą drzwi. Rzuciła torbę na wolne łóżko, a następnie odwróciła się w stronę współlokatorki, opierając dłonie na biodrach. Wcześniej Aubrey nie zwróciła uwagi, że Cameron przerasta ją prawie o głowę. Ani na jej muskularne przedramiona. Ani na długie rzęsy. Ani na umięśniony brzuch widoczny pod obciętą koszulką.
Naprawdę powinna przestać podziwiać urodę kogoś, kto ewidentnie miał ochotę wyrzucić ją przez okno.
— Okej, Audrey, ustalmy kilka zasad — powiedziała Cameron cierpko. Natychmiast uniosła dłoń, uciszając Aubrey gestem, ledwo tamta otworzyła usta. — Ja teraz mówię. Ta połowa jest moja, ta twoja. Każda trzyma się swojej połowy pokoju. Nie wchodzimy sobie w drogę, nie rozrzucamy swoich łachów po cudzej połowie, nie palimy trawy, nie wapujemy, nie zostawiamy po sobie smrodu. Nie wchodzimy do łazienki bez pukania. Nie dobijamy się, kiedy jest zajęta. Nie zostawiamy po sobie chlewu. Mokra podłoga to też chlew. — Choć cały czas mówiła w liczbie mnogiej, wyraźnie miała na myśli zakazy dotyczące głównie współlokatorki. — Jasne? Świetnie. To teraz zajmuję łazienkę.
Aubrey w stuporze obserwowała, jak Cameron wyciąga z torby kosmetyczkę i znika w sąsiadującym z sypialnią pomieszczeniu. Dopiero, kiedy usłyszała kliknięcie klucza w zamku, odzyskała zdolność mowy.
— Aubrey. Mam na imię Aubrey — poinformowała pomalowane na biało drzwi. Odpowiedział jej wyłącznie stłumiony szum prysznica.
Opadła plecami na łóżko, ignorując kolejną falę bólu w spiętych mięśniach. Z westchnieniem spojrzała na telefon, który wciąż trzymała w dłoniach, i ponownie przebiegła wzrokiem po wiadomości od Salem.
Jak mogła opisać swoją współlokatorkę? Piękna. Paskudna. Gdyby złamała Aubrey rękę, ta zapewne jeszcze by jej podziękowała. Pół roku temu, rzecz jasna. Teraz już jej to nie obchodziło. W sensie kobiety. Tak sobie przecież obiecała. I słusznie, skoro najwyraźniej wciąż miała okropny gust.
Odblokowała ekran, by odpisać przyjaciółce dwoma słowami: straszna małpa.
🌸
03/06/2023
Byłam tak zdeterminowana poprawić to jak najszybciej, że przeleciałam cały rozdział w czterdzieści minut i podtrzymuję, co napisałam wczoraj: zdecydowanie poszedł mi lepiej.
Mam nadzieję, że nikt nie poczuł się jak debil, że trzy razy powtórzyłam wzmianki o adopcji Jaya, ale ponieważ większość nie jest wprost, a wiem, że często takich niuansów się nie wyłapuje, musiałam zrobić, co mogłam, z takim narratorem jak Aubrey, który niekoniecznie lubi ekspozycję i niekoniecznie ma w ogóle wymówkę walić ekspozycją sytuacji rodzinnej Salem, gdyż to po prostu nie jest o Salem.
Also specjalne podziękowania dla Winczys, która oceniła, czy moja nazwa fikcyjnego francuskiego miasteczka brzmi wystarczająco francusko i prawdopodobnie.
NASTĘPNY UPDATE: 10 CZERWCA
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top