1. MAK POLNY
Aubrey Westville łączyła z mrożonym jogurtem skomplikowana historia.
Jak często w podobnych przypadkach bywa — wszystko zaczęło się w dzieciństwie. Co prawda, Aubrey nie potrafiła przytoczyć dokładnych okoliczności ich pierwszego spotkania, doskonale zapamiętała jednak czyste uczucie, które z miejsca rozkwitło pomiędzy nią oraz żywymi kulturami bakterii uwięzionymi w niewielkich, kolorowych bloczkach. Owego dnia odkryła coś więcej niż ukochany deser, a konkretniej: podstawę diety. Nawet jeśli Aubrey nie mogła zastąpić mrożonym jogurtem każdego innego posiłku, wciąż miała do niego o wiele swobodniejszy dostęp niż jej rówieśnicy do swoich ulubionych słodyczy. Wszystko dzięki żywionemu przez państwo Westville przekonaniu, jakoby mrożony jogurt stanowił zdrowszą alternatywę dla chipsów, batoników czy, o zgrozo, słodzonych napojów gazowanych. W teorii brzmiało to całkiem sensownie... A przynajmniej do momentu sprawdzenia tabeli wartości odżywczych przeciętnego froyo z supermarketu. Zanim jednak rodzice Aubrey zdołali uświadomić sobie swój błąd, uczucia samej zainteresowanej wobec uwielbianego dotychczas deseru uległy gwałtownemu ochłodzeniu, spadając w okolice zalecanej temperatury jego przechowywania.
Wszystko z powodu incydentu.
Incydent nastąpił niespełna tydzień po dziewiątych urodzinach Salem i, wbrew złowieszczej nazwie, nie miał nic wspólnego z reakcją alergiczną czy przypadkowym połknięciem osy. Wprost przeciwnie, w dniu incydentu mrożony jogurt o smaku malin z białą czekoladą, na który zabrała córkę pani Westville, smakował tak cudownie, że zapewne aż po dziś dzień nie próbowała lepszego. Trudno powiedzieć, skoro od tamtej pory — czyli przez następne dziesięć lat — sam malinowy aromat wystarczył Aubrey, by przywołać złe wspomnienia. Wnioskując po tajemniczym zniknięciu wspomnianych owoców z rodzinnego domu, nie była w swej traumie odosobniona, acz mamie kojarzyły się one zapewne nieco inaczej. Dla Aubrey najgorszą częścią incydentu pozostawały wieści o tragicznej śmierci ukochanego chomika, Pana Herbatnika, poległego w nierównym starciu z odkurzaczem. Courtney Westville prawdopodobnie wskazałaby raczej histeryczny wybuch córki w miejscu publicznym oraz interwencję kelnerki ewidentnie przekonanej o byciu właśnie świadkiem porwania.
Prawie dekadę później wciąż pozostawało to drugim najbardziej tragicznym rozstaniem w życiu Aubrey. O pierwszym wolała nie myśleć. Ani teraz, ani wcale. Najbezpieczniej byłoby nie myśleć w ogóle, o niczym, a następne dwa miesiące spędzić jako naleśnik z kołdry i smutku — doskonale jednak wiedziała, że na podobny luksus pozwolić sobie nie może.
W końcu siedziały właśnie z Salem nad mrożonym jogurtem.
Należałoby tu przyznać — Aubrey poniekąd sama była sobie winna. Nigdy nikomu nie powiedziała o swoich sprzecznych uczuciach względem deseru; poczęstowana też raczej nie odmawiała. Po prostu przestała pochłaniać froyo w ilościach prowadzących ku nieuchronnej nietolerancji laktozy, co w oczach reszty świata zostało najwyraźniej uznane za wyjście z owej upierdliwej fazy, gdy dziecko upiera się jeść tylko jedną konkretną rzecz. I tu wspólna historia Aubrey Westville oraz mrożonego jogurtu mogłaby dobiec końca... gdyby bliscy nie kontynuowali zwyczaju przekazywania naszej bohaterce przykrych informacji, zawczasu stawiając przed nią papierowy kubeczek ze zdrowszą alternatywą dla lodów. Celem złagodzenia bólu, oczywiście. Nie żeby Aubrey jakoś często spotykały tragedie, ale i tak odnosiła czasem wrażenie, jakby losy całego wymierającego powoli przemysłu mrożonych jogurtów spoczywały właśnie na jej barkach.
Jak na ironię, tylko jedna osoba poza samą zainteresowaną dostrzegała zależność „złe wieści-mrożony jogurt"; jeszcze większą ironię stanowiło, że świadomość wcale nie chroniła Salem przed powielaniem schematu. Przyjaciółka chyba również zdążyła o tym pomyśleć, skoro odkąd usiadły przy chybotliwym plastikowym stoliku, milczała, bez przekonania grzebiąc łyżeczką w swoim zamówieniu. Nawet bransoletki na jej nadgarstku zdawały się pobrzękiwać ciszej niż zwykle, podobnie jak ogromne kolczyki-koła w uszach. Gdyby nie ryzyko upadku wraz ze składanym krzesełkiem na beton, zapewne podciągnęłaby też kolana pod brodę. Salem Howard występowała bowiem wyłącznie w dwóch stanach: albo wypełniała sobą całą wolną przestrzeń, albo siłą woli próbowała skurczyć się do rozmiarów bakterii. W drugim nie widywał jej prawie nikt poza Aubrey, gdyż następował tylko wtedy, kiedy przyjaciółkę coś gryzło.
Czyli rzadko. Bardzo rzadko. Salem pędziła przez życie niczym kauczukowa piłeczka, odbijając od nielicznych przeszkód, które nie ustępowały pod naporem jej pieniędzy, urody czy charyzmy — tudzież miksu wszystkich wymienionych — i nigdy nie zwalniała, by poświęcić chwilę na użalanie nad sobą. U kogokolwiek innego równie bezczelna świadomość posiadanych przywilejów niewątpliwie by Aubrey irytowała, jednak w przypadku Salem stanowiła integralną część uroku. Niestety, owa niewrażliwość na stres miała pewną wyjątkowo niezręczną wadę: zmartwienia Howard orbitowały zazwyczaj wokół osoby najlepszej przyjaciółki. Dzisiaj również, jeśli mrożony jogurt mógł służyć za podpowiedź.
Musiało chodzić o terapię. Reszta potencjalnych powodów odpadała drogą eliminacji: egzaminy Aubrey zdołała już — cudem — zdać, po wakacjach żadna z ich dwójki nie wracała do akademika, gdyż zamierzały wynająć razem mieszkanie, zwierząt Aubrey nie posiadała od dziesięciu lat...
Boże. Naprawdę prowadziła teraz nudne życie, skoro w grę wchodziły zaledwie cztery opcje — wyłączając oczywiście kwestie, o których powiadomiliby ją rodzice, nie Salem. Lepiej wrócić do sedna niż to teraz roztrząsać.
Ponieważ konfrontacje nigdy nie przychodziły jej łatwo, Aubrey postanowiła dać im obu jeszcze kilka minut. Po cichu liczyła, że przyjaciółka jako pierwsza weźmie się w garść i zdejmie z niej ciężar rozpoczęcia rozmowy. Najlepiej w miarę szybko. Choć przez ostatnie pół roku zdecydowana większość charakteru Aubrey uległa rozmyciu, pozostawiając zaledwie kontur żywego, zdolnego odczuwać człowieka, skłonności do czarnowidzenia miały się lepiej niż kiedykolwiek. Niczym psychologiczny odpowiednik karaluchów po eksplozji bomby atomowej.
Potrząsnęła głową, jakby mogła tak odegnać niechciane myśli. Nie pomogło. W dodatku wyglądała zapewne na nawiedzoną, sądząc po minie stojącego za ladą pracownika kawiarni. Aubrey posłała mu wymowne spojrzenie przez zakurzoną szybę. I tak dziwne, że zauważył cokolwiek poza profilem pochylonej nad stolikiem Salem, skoro wpatrywał się weń przez ostatnie kilka minut, bynajmniej nie z powodu braku innych klientów. Po prostu on również padł ofiarą jej uroku. Mógł sobie podać ręce z dziewięćdziesięcioma procentami społeczeństwa mającego szczątkową choćby styczność z Salem Howard. Gdyby liczyć wyłącznie męską populację, statystyki byłyby zapewne jeszcze wyższe, na szczęście dla Aubrey. Oszczędzało jej to wielu tłumaczeń, że gra do innej bramki, skoro zazwyczaj płeć przeciwna nawet nie zwracała na nią uwagi.
Niestety, kobiety oraz cała reszta spektrum również wolały flirtować z Salem, acz ów fakt Aubrey zaliczała do problemów przeszłości.
Chłopak za kasą spuścił wreszcie wzrok, wyraźnie speszony. Albo należał do wstydliwych, albo doktor Khanna miała rację w sprawie Aubrey oraz budowania wokół siebie ogrodzeń z drutu kolczastego. Nie żeby rozmawiały dziś akurat o wznoszeniu murów, ale może wspomniała na ten temat Salem, kiedy po sesji zostały na chwilę same? Wtedy, siedząc w poczekalni, Aubrey w ogóle nie zastanawiało, o co przyjaciółka chce zapytać jej terapeutkę. Przywykła. Nawet już prawie nie czuła wstydu, że jako osoba znajdująca się na miejscu, Salem została uprawniona do pośrednictwa pomiędzy doktor Khanną i państwem Westville; że w ogóle potrzebny był ktoś do pośrednictwa z rodzicami, jakby Aubrey nie miała wkrótce skończyć dziewiętnastu lat i nie powinna nikomu zawracać głowy swoim zdrowiem, póki nie tonęła w długach. Z drugiej strony — pół roku temu, spośród wszystkich zaangażowanych, ją samą najmniej obchodził własny stan.
Prawdę powiedziawszy, nie była pewna, czy rzeczywiście uległo to zmianie. Czasem czuła, jakby cała wykonywana przez nią praca służyła bardziej uspokojeniu bliskich niż faktycznemu pragnieniu polepszenia sytuacji. Co gorsza, z rzadka nachodziły ją myśli, że teraz po prostu widzi prawdziwą siebie; że lepiej nie będzie.
O, no i właśnie. Psychologiczne karaluchy znów ruszyły na żer. Snucie teorii nie miało sensu — w końcu Salem nie mogła milczeć w nieskończoność. Fizycznie tego nie potrafiła, w przeciwieństwie do przyjaciółki. Nawet w aucie, już po zaproponowaniu „czegoś na ząb", jak zwykle zagadywała ją o głupoty, zupełnie nie do rytmu wystukując na kierownicy piosenki z playlisty do jazdy. Kiedy zaczęła cichnąć, Aubrey w pierwszej chwili uznała za powód okolicę, gdzie zaparkowały.
Lebanon, jak większość miasteczek studenckich, zdecydowanie nie należał do dużych miejscowości, co miało zresztą swoje niewątpliwe zalety. Wszystkie istotne miejsca znajdowały się maksymalnie trzy przecznice od siebie nawzajem, a budynki stały zazwyczaj jeden przy drugim, zbite w ciasne grupki. Aubrey z pewnością nie poznała tu każdego kąta, ba!, bez telefonu pod ręką prawdopodobnie nadal potrafiłaby zgubić drogę... Odnosiła jednak wrażenie, że niewielki, klockowaty barak stojący na tle lasu i otoczony rozległym — oraz bezwstydnie pustym — parkingiem nie stanowił typowego elementu lokalnego krajobrazu. Wyblakła, błękitna elewacja wyglądała tu i ówdzie na odrapaną, a poplamiony szyld nad wejściem głosił „Mrożona Radość", przy czym „o" w słowie „radość" zastąpiono głową pingwina o dość niepokojącym uśmiechu.
— Kurrr... — odezwała się wówczas Salem, wypuszczając ze świstem powietrze spomiędzy zębów. Rzuciła okiem na ekran telefonu, a potem znów na pingwina-mordercę.
— Zabrałaś mnie do pralni pieniędzy?
— Zabrałam cię na mrożony jogurt! — jęknęła zapytana, stukając czołem o zaciśnięte na kierownicy dłonie.
— Wiesz, podobno w pralniach pieniędzy serwują naprawdę dobre jedzenie.
— To nie jest pralnia pieniędzy.
— Jesteś pewna? — Aubrey zerknęła na przyjaciółkę z powątpiewaniem.
— Po prostu... chodźmy do środka. Nie może być aż tak źle.
Jeśli dla kogoś granica leżała na biegającym po brudnej podłodze robactwie czy podejrzanych plamach na fartuchach obsługi, Mrożona Radość rzeczywiście nie wyglądała aż tak źle. Generalnie mało wyglądała; Aubrey odnosiła wrażenie, jakby sama jedna zajmowała ponad połowę wolnej przestrzeni wewnątrz i gdyby wszedł trzeci klient, wszyscy stanęliby ściśnięci niczym sardynki w puszce, póki ściany nie pękłyby pod naporem ich ciał. Nie miała pojęcia, jakim cudem ktoś upchnął tu aż trzy stoliki, acz nie dziwiło jej wcale, że większość wystawiono na dwór. Prędzej mogłaby wyrazić zdumienie, po co właściciele potrzebowali aż tylu miejsc, skoro lokal wyglądał, jakby ostatni raz zrobiono tu utarg jeszcze za życia Pana Herbatnika.
Nie powiedziała jednak żadnej z tych rzeczy. Może i Salem przypominała kauczukową piłeczkę, ale teraz pędziła pod górkę, a Aubrey nie zamierzała kłaść kolejnej przeszkody na torze. Kiedy coś zdołało dogryźć się przyjaciółce do skóry, wytrącenie jej z równowagi było równie łatwe, co okrutne. Zwłaszcza jeśli owe zęby należały akurat do twoich problemów.
Dlatego zamiast kąśliwego komentarza rzuciła pomysł, by usiadły na zewnątrz. Entuzjazm Salem na tę propozycję wyglądał na wprost proporcjonalny do zawodu chłopaka zza lady, acz Aubrey na jego miejscu zareagowałaby zapewne podobnie, niekoniecznie z powodu miłości od pierwszego wejrzenia. Siedziały tu może z kwadrans, a ona już zdążyła poczuć się niczym w trakcie apokalipsy zombie. Ostatni raz słyszała tyle odgłosów natury podczas zielonej szkoły w pierwszej klasie liceum; szum drzew i śpiew ptaków dominowały nad dobiegającą z wnętrza muzyką, na którą właściciel z pewnością nie miał licencji. Dziewczęta nie mogły przebywać daleko od centrum — w małych miastach wszystko leżało blisko centrum — łatwo było jednak o tym zapomnieć, kiedy jedyne zabudowanie w zasięgu wzroku stanowił majaczący na tle lasu tartak.
Całkiem ładne miejsce, jak na pralnię pieniędzy. Aubrey chciała podzielić się swoim spostrzeżeniem z Salem, ale gdyby pierwsza przerwała ciszę, pierwsza musiałaby też zaadresować słonia w pokoju. Na szczęście przyjaciółka oszczędziła jej dalszych rozterek, prostując plecy i odsuwając nietknięty deser na środek stołu. W ułamku sekundy kauczukowa piłeczka zaczęła z powrotem nabierać rozpędu.
— Więc... — zaczęła powoli, przeciągając nieznacznie samogłoski.
— Niech zgadnę: musimy pogadać — dokończyła za nią Aubrey, w zamian otrzymując wymowne spojrzenie.
— Ha-ha — skwitowała bezbarwnie Salem, nim jej wzrok nie padł na kubek w rękach rozmówczyni. Wówczas naprawdę parsknęła krótko śmiechem i potarła palcami czoło, wyraźnie nieco zażenowana. — Okej, sama się prosiłam.
— Tylko odrobinkę. — Aubrey odwzajemniła nikle uśmiech, chcąc dodać przyjaciółce otuchy. — Skąd ty w ogóle wzięłaś to miejsce?
— Z internetu. Wczoraj musiałam do nich dzwonić, bo nie aktualizowali strony w Google jakoś od pandemii... Ale zdjęcia nie zmieniali najwyraźniej od otwarcia.
— Wczoraj?
Dłoń, w której Aubrey trzymała łyżeczkę, zawisła w powietrzu. To gryzło się z teorią o terapii. Salem musiała rozpoznać, że powiedziała coś nie tak, ponieważ mięśnie jej twarzy nagle zwiotczały. Wydała z siebie ciche „mhm", spuszczając wzrok na swoje zadbane paznokcie.
— Dlaczego szukałaś mrożonego jogurtu w okolicy wczoraj? — zapytała Aubrey. Przynajmniej nie brzmiała, jakby miała pretensje. Albo zamierzała wpaść w histerię. Ostatnimi czasy nie zawsze panowała nad używanym tonem, przez co powoli stawała się przewrażliwiona na jego punkcie.
Salem odchyliła głowę do tyłu, na kilka sekund zaciskając powieki i prowokując żołądek Aubrey do salta. Ten gest nigdy nie oznaczał nic dobrego.
— Wczoraj zadzwoniłam — wyjaśniła zapytana, powoli dobierając słowa, kiedy wreszcie spojrzała przyjaciółce w oczy. — Znalazłam ich w niedzielę.
— Po co szukałaś...? — Aubrey nie potrafiła nawet dokończyć zdania. Głos dławił ją w gardle niczym coś fizycznego. Poczuła się żałośnie. Przecież rozmawiały tylko o głupim deserze, do cholery!
Salem jak zawsze bezbłędnie rozpoznała nastrój rozmówczyni; natychmiast sięgnęła przez stół po jej dłoń i nakryła ją własną.
— Hej, Bree, nie... — Potrząsnęła głową. — Jezu, beznadziejnie się do tego zabrałam. Nic się nie dzieje, tak? Po prostu... Nie byłam pewna jak zareagujesz.
— Zareaguję na co...?
— Jakby ci to... Pamiętasz ten konkurs, na który wysłałaś pracę? — Mina przyjaciółki musiała najwyraźniej odzwierciedlać panującą w jej głowie pustkę, ponieważ Salem dodała niepewnie: — W październiku?
Aubrey poczuła, jak sztywnieje niczym woskowa figura. Okres od września aż do kwietnia przypominał w jej pamięci zawartość stojącego przed nią kubeczka: na wpół zjedzona, na wpół roztopiona bezkształtna breja z pływającymi gdzieniegdzie kryształkami soli morskiej. Jeśli się wysiliła, potrafiła wyłuskać konkretne, bardziej znaczące wspomnienia — to jednak niosło za sobą ryzyko wypełnienia kolorem innych konturów, ożywienia obrazów, których pamiętać zwyczajnie nie chciała.
Teraz ona spuściła wzrok. Smak słonego karmelu zniknął; czuła w ustach wyłącznie błoto.
— Tak. Cóż. — Głos przyjaciółki zdawał się dobiegać zza grubej szyby. — W piątek ogłoszono wyniki. Miałaś je na mailu.
Kolejna rzecz, której Aubrey prawie się już nie wstydziła. Kiedy wszystko trafił szlag, a ona przestała wychodzić z łóżka, to Salem wzięła na siebie heroiczny wysiłek ratowania jej edukacji. Sprawdzała za nią wiadomości, zbierała notatki z opuszczonych zajęć, a nawet więcej niż raz kupiła przyjaciółce wypracowanie, gdy tamta nie potrafiła wziąć się w garść i usiąść do komputera. Choć najgorsze miały już za sobą, Aubrey nadal polegała głównie na Salem, co nie napawało jej dumą. Obiecywała zarówno doktor Khannie, jak i — przede wszystkim — sobie od przyszłego semestru wrócić do samodzielności, acz najtrudniejsza w osiągnięciu owego celu była konieczność poruszenia tematu z Salem. Głównie z powodu obawy przed zobaczeniem w odpowiedzi ulgi — ostatecznego potwierdzenia, że tak, przez ostatnie pół roku stanowiła dla niej ciężar.
— Nie musisz — mruknęła, wbijając paznokieć w cienką skórę kciuka, by odwrócić własną uwagę od negatywnych myśli. — To znaczy, sprawdzać mojego maila. Praktycznie mamy już wakacje.
— Bree... — zaczęła Salem, ale rozmówczyni nie pozwoliła jej dojść do głosu.
— I naprawdę doceniam, że tak się przejęłaś, że nie zajęłam żadnego miejsca, ale ja nawet nie pamiętam tego konkursu, więc nic się nie...
— Bree. — W głosie przyjaciółki zabrzmiała stanowczość, gdy delikatnie ścisnęła trzymaną wcześniej dłoń, uniemożliwiając dalsze tortury kciuka. — Wygrałaś.
Aubrey uniosła wreszcie głowę, choć i bez tego doskonale wiedziała, że Salem nie kłamie. Nie potrafiłaby, a już na pewno nie w takiej sprawie.
— Wygrałam? — powtórzyła słabo.
— Tak. Ty i dziewięć innych osób. Na jakieś kilka... naście tysięcy? Nie wiem, zgaduję. Dużo w każdym razie.
To brzmiało absurdalnie. Nie tylko w świetle ciągu beznadziei, w którym Aubrey tkwiła od grudnia, ale też całego jej życia. Była przecież tylko Aubrey Westville — trochę dziwną Aubrey, grubą Aubrey, nudną Aubrey. Nie wygrywała ogólnokrajowych konkursów. Cudem dostała się na uczelnię, gdzie mogła zrealizować marzenie o karierze malarki i to jedno osiągnięcie wyczerpało zapewne cały jej życiowy przydział szczęścia.
Tylko że Salem mówiła prawdę. Inaczej nie emanowałaby z niej owa kojąco znajoma aura pewności siebie. Ale jeśli mówiła prawdę...
— I dlatego zabrałaś mnie na mrożony jogurt?
Aubrey zmusiła się do zadania pytania, choć odnosiła wrażenie, jakby próbowała zwymiotować jeża, a nie wydobyć z siebie głos. Czuła naraz zbyt wiele sprzecznych emocji, jednak za najbardziej niebezpieczną uważała radość. Nie chciała świętować przedwcześnie, skoro gdzieś tkwił haczyk.
— Tak. Nie. Tak. — Salem błyskawicznie zmieniała zdanie, połykając końcówki wymawianych sylab, co zabrzmiało jak „tańta".
— To chyba nie było po angielsku.
— Okej. Okej. — Przyjaciółka odetchnęła głęboko i puściła dłoń Aubrey, odchylając się na krześle, jakby siedziała obok odbezpieczonego granatu. — Nie chodziło o wygraną... Znaczy, wiedziałam, że wygrana cię ucieszy, to normalne w końcu... Chodziło o nagrodę.
— Co z nią?
— Ten konkurs naprawdę kompletnie wyleciał ci z głowy. — Salem przygryzła wargę, przez najdłuższą sekundę świata stukając paznokciami o blat, nim sama nie spuściła na głowę rozmówczyni bomby: — Wyróżniona dziesiątka jedzie do Francji.
Aubrey poczuła, jak błoto znów wypełnia jej usta.
— Nie.
— Co „nie"?
— Nie pojadę do Paryża.
— Tak właściwie to jest pod Paryżem...
— Mam to gdzieś. Nie jadę. Nie ma mowy. — Sama nie wiedziała, czy kręci głową dla podkreślenia swoich słów, czy dla uniknięcia czujnego spojrzenia kocich oczu Salem. — Nie mogę. Co z terapią?
Zagrała brudno. W dodatku słabą kartą, ponieważ mniej niż godzinę temu sama powiedziała, że na czas wakacji postanowiły przejść z doktor Khanną na rozmowy video, skoro wracała na lato do domu.
— We Francji też mają internet. — Salem przybrała ten nieznośnie spokojny, rzeczowy ton, którego Aubrey nie słyszała, odkąd zgodziła się pójść do lekarza.
Postanowiła spróbować jeszcze raz:
— Nie mam pieniędzy na bilet.
— Organizatorzy opłacają wszystko poza transportem do Nowego Jorku, bo stamtąd lecicie. Nawet ja mogę cię podrzucić do Nowego Jorku.
Aubrey otworzyła i zamknęła usta. Wykorzystała już wszystkie racjonalne argumenty ze swojego skromnego asortymentu. Stanowiły one zresztą głównie wymówkę, o czym Salem wiedziała nie gorzej od niej samej. Splotła dłonie na karku, jak gdyby zimny dotyk własnych palców mógł sprawić, że poczuje się mniej słaba. Nie podziałało. Nie potrafiła nawet wskazać, dlaczego najbardziej ma ochotę wybuchnąć płaczem — czuła jednak nieuchronne nadejście łez. Postawiła więc na szczerość.
— Nie mogę jechać bez ciebie — wyznała bardziej szeptem niż na głos.
Nienawidziła, jak słabo i dziecinnie zabrzmiała. Nienawidziła jeża w swoim gardle. Nienawidziła smaku błota na języku. W tej chwili nienawidziła w sobie wszystkiego.
Zamiast odpowiedzi usłyszała szuranie plastikowego krzesełka po betonie oraz znajome, niemal kojące podzwanianie biżuterii. Natychmiast otulił ją znajomy zapach bergamotki z limonką, kiedy Salem nachyliła się, by zamknąć przyjaciółkę w uścisku. Aubrey przytuliła policzek do jej miękkiej skóry.
— Nie dam sobie rady — dodała jeszcze bardziej płaczliwym tonem.
— Oczywiście, że dasz, Bree.
— Nie sama — mruknęła. — I zaraz cię osmarkam.
— To nie byłoby nawet w top trzy naszych najbardziej obleśnych wpadek. Ale mogę dać ci chusteczkę.
— Poproszę — bąknęła zawstydzona, puszczając Salem. Sama nie wiedziała, czy bardziej krępuje ją, że prawie wybuchnęła płaczem z powodu nagrody, czy to, jak zależna od przyjaciółki była. Każde z osobna przyprawiało ją o pragnienie zapadnięcia pod ziemię.
Pod pozorem kupienia im obu czegoś do picia, Salem dała jej chwilę na doprowadzenie się do porządku. Obserwując przez szybę, jak z grzeczności rozmawia ze stojącym za kasą chłopakiem, Aubrey czuła przygniatające do ziemi poczucie winy. Od tygodni wałkowała z doktor Khanną sprowadzenie swojej niemalże pasożytniczej relacji z przyjaciółką na zdrowy poziom — najwyraźniej tylko po to, by w obliczu prawdziwej próby wyłożyć się na pierwszej prostej. Przynajmniej miała dowód, że nie poradziłaby sobie po drugiej stronie Atlantyku, choć z tyłu głowy niemrawo dzwoniło jej, jak podekscytowana samą perspektywą potencjalnej wygranej była, wysyłając zgłoszenie.
Nie żeby Aubrey z października umiała ocenić, co dla niej dobre. Gdyby potrafiła, w ogóle by tu dziś nie siedziały.
— Wszystko w ich lodówce wygląda, jakby było w naszym wieku, więc kupiłam nam po wodzie. — Głos Salem rozproszył jej ponure myśli niczym zapalenie światła ciemność. — Woda chyba nie może być przeterminowana, nie?
— Nie wiem — przyznała zapytana, brzmiąc nieco nieprzytomnie.
— Kurde. To może lepiej tego nie pij, jeszcze złapiesz jakieś świństwo.
Aubrey westchnęła, widząc jak przyjaciółka unosi na wysokość twarzy jedną z trzymanych butelek, by odszukać datę ważności. Naprawdę miała teraz gdzieś wodę mineralną, przeterminowaną czy nie. Musiały dokończyć rozpoczętą rozmowę — a że wcześniej prawie wybuchła płaczem, ciężar przejścia do konfrontacji spadł wreszcie na nią. Najwyraźniej, co się odwlecze, nie uciecze. Nawet jeśli bardzo próbuje.
— Co do Paryża... — zaczęła, gniotąc w dłoniach zużytą chusteczkę. Natychmiast została poprawiona:
— Francji.
Zupełnie jakby robiło to różnicę.
— Nieważne. Nie mogę jechać. Nie jestem gotowa. Kuźwa, Salem, przed chwilą zrobiłam ci tu scenę na samą myśl o wyjeździe!
Przyjaciółka dała wreszcie spokój butelkom, odstawiając je na stół. Wypuściła głośno powietrze przez nos i przeczesała palcami swoje niesforne, jasnorude włosy — jak zawsze, gdy zbierała myśli.
— Bree — zaczęła wreszcie łagodnie — jeśli naprawdę nie chcesz jechać, nie mogę cię zmusić. Nikt nie może. I naprawdę nie zamierzam ci mówić, co powinnaś zrobić. Jedyne, o co cię proszę, to żebyś się nad tym zastanowiła, okej? Czekają na odpowiedź do końca maja.
Czyli został równo tydzień. Aż nadto czasu dla kogoś, kto doskonale znał już swoją decyzję, ale dla spokoju ducha Salem mogła przynajmniej poudawać przez kilka dni namysł.
— Okej. Porozmawiam z doktor Khanną i... — urwała, widząc jak rozmówczyni ucieka wzrokiem gdzieś w bok. Znała tę minę. Znała wszystkie miny przyjaciółki. Obie potrafiły czytać w sobie nawzajem niczym w otwartej książce, ale Aubrey wcale nie podobał się rozdział, na który właśnie trafiła. — To o tym rozmawiałyście.
— Nie ja — poinformowała pingwina na szyldzie Salem, znów połykając końcówki jednosylabowych wyrazów. — Twoi rodzice.
Chryste Panie na gumowym bananie, czy wiedzieli już wszyscy w Pensylwanii poza samą zainteresowaną?!
— Powiedziałaś im?! — Teraz w głosie Aubrey rzeczywiście słychać było pretensję, ale nic jej to nie obchodziło.
— Przepraszam, spanikowałam! Potrzebowałam rady kogoś... Bo ja wiem, dorosłego, a oni mogli skonsultować z Khanną, czy namawianie cię na ten wyjazd to w ogóle dobry pomysł!
Może chodziło o słowa, które właśnie padły; może o piskliwy ton Salem — najbliższy panice dźwięk, jaki potrafiła wydać; może o oba naraz. W każdym razie, Aubrey poczuła, jak wrzący w niej gniew zastyga niczym lawa. Nie zniknął zupełnie, ponieważ od pewnego czasu ciągle była na coś — głównie na siebie — zła, jednak gwałtowne emocje ponownie zapadły w letarg, przygniecione ciężarem wyrzutów sumienia.
Zaczerpnęła głęboki oddech; tak głośny, że tylko ona usłyszała nieprzyjemny szelest. Przypadkiem rozerwała miętoszoną w dłoniach chusteczkę.
— I co powiedziała im doktor Khanna? — zapytała wreszcie, starając się brzmieć spokojnie. Chyba podziałało, skoro głos Salem przestał sięgać rejestrów niewykrywalnych dla ludzkiego ucha.
— Że to mogłoby ci dobrze zrobić. Że wyszłabyś ze strefy komfortu, zmieniła na chwilę otoczenie, odświeżyła perspektywę... — Teraz, dla odmiany, przyjaciółka dreptała niespokojnie w miejscu. — Bree, naprawdę przepraszam, że nie powiedziałam ci pierwszej, ale nie chciałam, żebyś od razu odrzuciła taką szansę i nawet nie wiedziałam, czy dobrze myślę, i...
— Okej. — Aubrey weszła jej łagodnie w słowo. Do uśmiechu nie zdołała się zmusić. Za duże ryzyko uzyskania efektu odwrotnego od zamierzonego. — Rozumiem. Serio. Bo pewnie w piątek od razu bym odpisała, że nie jadę.
Salem nie wyglądała na stuprocentowo przekonaną do szczerości owej nagłej kapitulacji, ale skinęła powoli głową, przestając podrygiwać jakby musiała pilnie skorzystać z toalety. Ponieważ nadal nie usiadła, Aubrey liczyła, że zaraz zaproponuje, by wróciły do akademika. Kiedy jednak przyjaciółka ponownie otworzyła usta, padły z nich zupełnie inne słowa:
— Jest coś jeszcze.
Prawie odpowiedział jej głośny jęk. Albo warknięcie. Aubrey nie potrafiła wybrać, dlatego zdecydowała się na trzecią opcję:
— Zaraz rozbijemy tu obóz — mruknęła, opierając czoło na dłoniach. Czuła, jak gniew w niej znów unosi ospały łeb.
— Ale to akurat dobra wiadomość! Tak sądzę. — Salem sprawiała wrażenie, jakby nie miała pewności, czy powinna kontynuować. Ponieważ jednak była Salem Howard, podjęła: — Tak jakby... Kontaktowałam się z organizatorką. No, z jej asystentem. Nie żeby potwierdzić twój przyjazd, no bo to twoja decyzja, jak mówiłam... Ale zapytałam, gdzie macie się zatrzymać i czy, czysto teoretycznie, to zabronione, by uczestnicy tych całych warsztatów poza zajęciami spędzali czas z kimś spoza grupy... No i... Nie jest zabronione. Więc gdybyś chciała...
Aubrey niemal usłyszała, jak łeb gniewu opada z powrotem w akompaniamencie głośnego plaśnięcia. Salem nie tylko przewidziała jej reakcję, ale też od początku nie zamierzała zostawiać przyjaciółki na lodzie. Zapewne poprzez „zmianę otoczenia" doktor Khanna miała na myśli również poluzowanie łączącej ich dwójkę pępowiny, jednak perspektywa wspólnego wyjazdu wyglądała już mniej przytłaczająco niż wizja przebywania sam na sam wyłącznie z bardziej utalentowanymi od siebie obcymi.
— Oczywiście, jeśli nie chcesz, zostanę w domu. Będę pod telefonem i w ogóle — dodała Salem, najwyraźniej źle interpretując przeciągające się milczenie.
— To jakieś siedem godzin różnicy — odparła słabo Aubrey.
— Sześć. Sen jest dla słabych.
— Ja... Sally, ja prawie zaczęłam tu ryczeć na samą myśl, że miałabym lecieć bez ciebie, a ty myślisz, że mogłabym chcieć cię zostawić na innym kontynencie? — Znów czuła pieczenie pod powiekami, acz otuchy dodawał jej wilgotny błysk w oczach przyjaciółki. Często tak reagowała na zdrobnienie swojego imienia, ponieważ padało ono wyłącznie w wyjątkowych sytuacjach. — Jeśli w ogóle miałabym rozważać ten wyjazd, to tylko z tobą. I tylko jeśli ty też chcesz jechać.
Ostatnie zdanie kosztowało Aubrey nie lada wysiłek; nie potrafiła jednak ponownie stchórzyć, widząc, ile gotowa była dla niej zrobić Salem.
Przyjaciółka roześmiała się w odpowiedzi. Jej śmiech brzmiał na nieco zdławiony, acz niewątpliwie szczery.
— Mówimy o Francji. Kto by nie chciał? — Otarła policzek wierzchem dłoni, a następnie znów zamknęła rozmówczynię w uścisku. — Dziękuję, że nad tym pomyślisz.
Aubrey chciała coś powiedzieć, ale nawet gdyby opanowała sztukę mówienia bez rozwierania warg, by uniknąć połykania włosów Salem — nie miała pojęcia, co mogłaby. Wiedziała jedno: jej plan udawania właśnie rozpłynął się w oczach.
Teraz naprawdę musiała przemyśleć ten nieszczęsny wyjazd.
🌸
Ponieważ na dobrą sprawę Aubrey nie miała już nic do roboty, od nieszczęsnej wyprawy do wcale-nie-pralni-pieniędzy sprawa konkursu zaprzątała jej głowę właściwie cały czas.
W środę po powrocie do akademika spędziła pół nocy na bezsennym przewracaniu z boku na bok, rozważając wszystkie „za" i „przeciw" potencjalnego wyjazdu. Niestety nie szło jej najlepiej, skoro prawie nic na ten temat nie pamiętała. Kiedy wreszcie zasnęła, za oknem robiło się już szaro — wstała więc nie tylko nieprzytomna ze zmęczenia, ale też sama w pokoju. Ponieważ Salem najwyraźniej zdążyła już wyjść do biblioteki, by powtórzyć materiał na swój ostatni egzamin, Aubrey postanowiła nie być gorsza i produktywnie wykorzystać wolne przedpołudnie.
Po zalogowaniu na maila po raz pierwszy od niepamiętnych czasów, z ulgą zauważyła, że przyjaciółka nie tylko pozbyła się spamu oraz posegregowała wiadomości, ale również usunęła całą historię korespondencji niezwiązaną z nauką. Przynajmniej tak Aubrey zakładała, przewijając w dół aż do września. Kusiło ją zajrzeć do kosza, acz sama nie wiedziała, czy gorsze byłoby nie znaleźć nic, czy wręcz przeciwnie — jednak na coś trafić. Lepiej nie sprawdzać i skupić się na priorytetach.
Wyniki konkursu odszukała bez problemu, niemal na samym szczycie listy odczytanych maili, zaraz pod ocenami z egzaminu z historii sztuki. Przebiegła wzrokiem po dosyć zwięzłych gratulacjach — więcej informacji miała otrzymać po potwierdzeniu uczestnictwa w warsztatach — aż dotarła do stopki z podpisem. Akurat to nazwisko mówiło Aubrey całkiem sporo i dzień wcześniej zapewne pomogłoby połączyć wątki, acz nie sądziła, by Salem miała tego świadomość. Przyjaciółka z pewnością znała organizatorkę konkursu z mediów społecznościowych — po prostu, jako osoba niezainteresowana malarstwem, nie łączyła twarzy z nazwiskiem.
Prawdę mówiąc, ona sama też dopiero na studiach usłyszała coś więcej o Dinah Boone. Twórczość kobiety była zbyt świeża, by omawiać ją z licealistami, zwłaszcza na zajęciach zdalnych, dlatego Aubrey wiedziała głównie, że artystkę odkryto jeszcze zanim skończyła szkołę średnią, dzięki czemu ochrzczono ją „cudownym dzieckiem sztuki". Nie miała jednak pojęcia o działalności społecznej Boone, tajemniczej przerwie w karierze — według internetu winny był, jak zwykle, odwyk — ani o organizowanym od kilku lat konkursie. Tym nieszczęsnym konkursie. Jego cel stanowiło wyłonienie młodych talentów, które — podobnie jak Boone — nie dysponowały możliwościami zapewnionymi przez pieniądze czy koneksje.
Czyli, najwyraźniej, Aubrey Georgii Westville.
— O Boże — szepnęła do siebie słabym głosem i zamknęła laptopa. Przez resztę dnia nawet nie dotykała komputera, zbyt przytłoczona pełną świadomością szansy, jaką jeszcze wczoraj gotowa była z miejsca odrzucić.
Po kolejnej bezsennej nocy, tym razem napędzanej poczuciem, że musiało dojść do jakiejś okropnej pomyłki, skoro wyróżniono akurat jej pracę, Aubrey czuła się ćwierćżywa. W takim stanie zdecydowanie nie zasługiwała na miano półżywej. Bez Salem z pewnością zapomniałaby zarówno o cotygodniowym telefonie do rodziców, jak i o wyjściu na pizzę z kilkoma osobami z lokalnego oddziału Stowarzyszenia Studentów LGBTQ+.
Oczywiście, jako rodzic, po którym Aubrey stanowczo nie odziedziczyła zdolności do konfrontacji, mama poruszyła temat konkursu; gdyby rozmowa trwała choć o sekundę dłużej, pani Westville zapewne oświeciłaby córkę, że po drugiej stronie Atlantyku człowiek uzupełnia niedobory serotoniny nawet poprzez oddychanie. Aubrey nigdy nie kochała taty bardziej niż w chwili, kiedy przejął komórkę od żony. Prawie mu to powiedziała, ale ograniczyła się jedynie do zapewnienia obojga rodziców o swojej miłości, dobrym samopoczuciu oraz powrocie do domu za niecały tydzień.
Po takiej porcji wrażeń najchętniej zrezygnowałaby z wieczornego wyjścia, wiedziała jednak, że musi wyjść ze swojej wąskiej strefy komfortu. Nawet bez komentarzy Salem czy doktor Khanny doskonale zdawała sobie sprawę z konieczności pielęgnowania nielicznych znajomości, które przetrwały jej kilkumiesięczną wegetację. Prawdę powiedziawszy, dzisiejsze zaproszenie nie było pierwszym ze strony koleżanek, co kazało Aubrey przypuszczać, że niektóre sprawy uważane przez nią za prywatne nie były aż tak prywatne, jak sądziła. Ponieważ jednak znajomi traktowali ją dotychczas ze zdumiewającym zrozumieniem, nie podejrzewała, aby tego wieczoru mieli nagle ulec diametralnej zmianie charakterów i zacząć wtykać nos w nieswoje sprawy. A nawet jeśli się myliła, zawsze mogła wyjść wcześniej.
Szczęśliwie dla Aubrey, rzeczywiście nikt nie zadawał jej niewygodnych pytań. Większość towarzystwa zajmowały plotki o ludziach, których ona albo nigdy nie spotkała, albo tego nie pamiętała. Raz czy dwa odniosła wrażenie, jakby ktoś urwał w pół zdania, zerkając na nią, acz wolała sobie wmawiać, że tylko się jej wydawało. A nawet jeśli nie... Cóż, doceniała ich takt w omijaniu nieprzyjemnego dla niej tematu.
Jednego z dwóch. Z jakiegoś powodu Aubrey nie dostrzegła w spotkaniu grupy studentów sztuki najbardziej oczywistego miejsca rozmów o konkursie Dinah Boone. Winić należało zapewne dwie nieprzespane noce. Choć teoretycznie wiedziała, jak mikre jest prawdopodobieństwo, by na niewielkiej uczelni artystycznej wybrano aż dwa obrazy, nadal poraziły ją cudze ciężkie westchnienia towarzyszące pełnemu rozczarowania „nie przyjęli mnie". Do porażki przyznawali się nawet ci, których prace doceniano również poza murami szkoły, a kilka osób wysyłało zgłoszenie już drugi albo i trzeci raz. Nie potrafiła zrozumieć, jakim cudem jej obraz został uznany za lepszy niż ich. Już wcześniej miała względem swojej wygranej uczucia niemal równie mieszane, co wobec mrożonego jogurtu, jednak po piątkowym wieczorze żywe kultury bakterii zaczęły tracić przewagę. Uznała, że jeśli zdecyduje się na wyjazd, do śmierci będzie musiała kłamać, że sprawdziła pocztę dopiero po spotkaniu.
Ponieważ, rzecz jasna, nikomu nie powiedziała o mailu od Dinah. Może przesadzała, ale prędzej wsadziłaby dłoń do basenu pełnego piranii.
Kolejne kilka dni upłynęło Aubrey na przepytywaniu Salem z materiału na wtorkowy egzamin oraz zerkaniu na własnego laptopa, jakby miał ją ugryźć. Musiała wreszcie stawić czoła najgorszemu lękowi: wysłanej pracy. Od kilku miesięcy nie podobało jej się nic, co namalowała — a malować musiała. Inni też dostrzegali u niej spadek formy, ponieważ dostawała coraz niższe oceny na zaliczenie, ratowana głównie „dobrą stroną techniczną". W obrazach Aubrey zaczęło brakować duszy i nie chciała oglądać swoich starszych dzieł, by nie dostać w twarz bolesną prawdą, że nigdy jej nie miały. Musiała jednak zmierzyć się przynajmniej z tym jednym, by zadecydować, czy powinna lecieć do Francji. Jeśli kiedykolwiek rzeczywiście potrafiła stworzyć coś prawdziwego, zasługiwała na wyjazd.
Ostatecznie zebrała się na odwagę dopiero w dniu egzaminu Salem — choć doceniała niewyczerpane wsparcie przyjaciółki, czuła, że powinna być wówczas sama. Ponieważ na konkurs należało wysłać oryginał pracy, Aubrey zostało na pamiątkę jedynie zapisane na dysku zdjęcie. Odkąd w drugiej liceum zalała płótno, na wszelki wypadek fotografowała każdy skończony obraz i umieszczała w jedynym uporządkowanym folderze na laptopie. Bez trudu odnalazła plik opatrzony odpowiednią datą, po czym kliknęła, bezwiednie wstrzymując oddech.
Nie wyglądał tak, jak w jej pamięci. Po roku studiów dostrzegała techniczne niedociągnięcia: niewprawne pociągnięcia pędzla, niedbale wymieszane kolory... To nie miało jednak znaczenia — za amatorskim wykonaniem ukryto duszę. Aubrey widziała ją w grze światła i cienia, w kompozycji więdnących kwiatów wysypujących się ze studniówkowego bukieciku, w mieszance smutku z radością, jaka biła od momentu utrwalonego przez nią na płótnie. Obraz został namalowany jeszcze w klasie maturalnej i długo uważała go za swoją najlepszą pracę, nic więc dziwnego, że postanowiła wysłać go na konkurs zamiast stworzyć coś nowego. Cholera, to nadal była jej najlepsza praca.
Po raz pierwszy od dawna Aubrey poczuła dumę. Wkrótce miały nadejść wątpliwości — czy kiedykolwiek stworzy coś równie dobrego, czy w ogóle potrafi jeszcze tworzyć, czy ten jeden obraz nie stanowił wyłącznie ślepego trafu. Wiedziała, że im się podda, przynajmniej na chwilę.
Teraz musiała jednak odpisać na maila.
🌸
02/06/2023
Po latach pisania dochodzę do wniosku, że nienawidzę pierwszych rozdziałów, ponieważ mogę technicznie sobie żyły wypruć, a i tak, nieważne jak wiernie oddam swoją wizję, zawsze mam wrażenie, że czegoś brakuje, ale nie mam pojęcia, czego.
P.S.: Sytuacja z wcale-nie-pralnią-pieniędzy również jest zainspirowana moim życiem, jakby ktoś jeszcze żył w przekonaniu, że nie jest specyficzne.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top