Kici-kici
Zbierał się na odwagę przez pół wieczoru, ale ostatecznie się nie zebrał. Była godzina dwudziesta trzecia, bal miał trwać do północy, Emil czuł się paskudnie i wyszedł z Wielkiej Sali.
Nawet nie dotarł do schodów, gdy poczuł nachalną dłoń w miejscu, którego nikt nie powinien dotykać.
Odskoczył gwałtownie, poprawiając sukienkę.
- Zostaw mnie – wymamrotał w podłogę, czerwieniąc się.
W odpowiedzi usłyszał bardzo miły śmiech.
- Maleńki, nie masz co się wstydzić takiej pupci – zamruczał chłopak w przebraniu kociaka. – Z chęcią bym jej spróbował... mmm, słodziutki... - Przyparł Emila do ściany i, wciąż się uśmiechając, pogłaskał go po policzku. – Skusisz się na moje boskie ciało? Specjalnie dla ciebie założyłem te kolory...
Emil rozważał, czy zemdleć ze strachu, czy się porzyga. Ostatecznie stwierdził, że gdyby zemdlał, najpewniej obudziłbym się z bolącym tyłkiem, więc z braku innego pomysłu jego twarz pozieleniała.
I wtedy pojawił się wybawca.
Nie, nie był to rycerz na białym koniu ani nawet husarz. Nie był to również pretorianin ani superbohater.
To był najprawdziwszy smok.
- Fran, odsuń się od niego, natychmiast – nakazał ostro, zmierzając prędko w ich stronę. Emil nigdy wcześniej nie słyszał takiej stanowczości w głosie Leona.
Odetchnął z ulgą.
- Tknij go, a nie zdążysz pożałować – dodał Leon.
Kociak wywrócił oczami i westchnął ciężko, zerkając na Puchona.
- Przecież tylko się bawię – burknął.
- Znajdź sobie inną myszkę do „zabawy" – polecił Leon. „Fran" jeszcze przez chwilę kursował spojrzeniem między wystraszoną wróżką a smokiem, po czym wzruszył ramionami i odszedł, kręcąc biodrami.
- Wszystko dobrze? – zapytał Leon drżąco. Zatrzymał się dwa metry od Emila, zmieszany, niepewny, rozdarty. Naprawdę się przestraszył, gdy zobaczył Francisa dobierającego się do Norwega, ale z drugiej strony wiedział, jak powinien się zachować. Bał się, że spłoszy chłopaka, który przecież jasno dał mu do zrozumienia, że... no właśnie.
Emil też się bał. Że powie coś nie tak albo że się zblokuje i właśnie nic nie powie.
Dlatego, rumiany na twarzy, słabo pokiwał głową. Nie podniósł wzroku.
- T-tak... - wydukał cicho. Nerwowo przygryzł wargę.
Milczał. Leon również. Stali naprzeciwko siebie, każdy wpatrzony w inny punkt w przestrzeni.
Potem Emilowi puściły nerwy. Odepchnął się od ściany, podbiegł do Leona i zarzucił mu ręce na szyję.
Zdziwiony Puchon dopiero po chwili odwzajemnił uścisk, ale uśmiechnął się przy tym tak ciepło i radośnie, że w oczach zalśniły mu łzy.
W ciągu ułamka sekundy wszystkie jego problemy wyparowały.
Serce znowu było całe.
I nigdzie się nie wyrywało, bo wszystko, czego potrzebowało, było tutaj, na miejscu.
- Przepraszam – wychrypiał Emil mokro. Wciskał twarz w kaptur Leona, jako że do szyi nie miał dostępu.
- Już naprawdę nie masz za co... - westchnął Leon, delikatnie gładząc go po plecach. Nigdy nie był tak szczęśliwy. – Jest dobrze – wyszeptał, wdychając ten boski zapach, który tak dobrze pamiętał i wspominał co noc przed snem.
- Nie jest – poskarżył się Emil. – Skrzywdziłem cię.
- To nieważne – powiedział Leon z bladym uśmiechem. – Już jest dobrze.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top