Bohater
Zasiedzieli się. Przez cztery godziny ćwiczyli zaklęcia. W tym czasie Emilowi udało się rozluźnić i w miarę swobodnie zachowywać przy Leonie. Kiedy pani Pince wypraszała ich z biblioteki, chłopak się uśmiechał.
Dawno nie czuł się tak dobrze.
Niestety nic nie trwa wiecznie.
Po wyjściu z biblioteki Leon zaproponował, że odprowadzi Emila do Wieży Krukonów. Islandczyk wahał się przez chwilę, lecz ostatecznie przystał na sugestię.
Pożałował tego na trzecim piętrze. Długa wspinaczka po schodach nieco nadwyrężyła jego siły, a chłopak już wcześniej czuł się dość słabo.
Najpierw poleciały książki. Byli akurat na półpiętrze, w dość odludnej części szkoły, więc huk upadających podręczników wydał się o wiele straszniejszy, niż byłby w trakcie długiej przerwy.
Leon odwrócił się do Lukasa, przerywając opowieść o zeszłorocznym Balu Bożonarodzeniowym. Otworzył usta, by zapytać, czy wszystko w porządku, ale nie zdążył się odezwać.
Zaraz za podręcznikami poleciał Emil. Niebezpiecznie przechylił się do przodu, a Leonowi tylko cudem udało się złapać chłopaka przed spotkaniem z kamienną posadzką. Ostrożnie posadził go na ziemi, opierając łopatkami o ścianę.
- Emil, co jest? – wymamrotał, zdenerwowany i wystraszony. – Hej, nie mdlej mi tutaj... Co się dzieje? Mam zanieść cię do skrzydła szpitalnego? Boli cię coś? Mdli cię? Kręci ci się w głowie czy może po prostu coś zjadłeś jeny chłopie nie strasz mnie nie mam pojęcia co robić...
Mówił coraz szybciej, aż w końcu jego słowa zlały się w ciąg niezrozumiałych dźwięków.
Emil też miał się coraz gorzej. Jego twarz była bielsza niż zwykle, ciało osuwało się po ścianie, bezwładne, słabe...
Mimo to znalazł w sobie siłę, by unieść rękę i zacisnąć palce na przedramieniu spanikowanego Leona.
- To... nic... - wymamrotał cicho. – Skutek uboczny... lekarstw... Zdarza się...
Puchon kilka razy nabrał powietrza w płuca i pokiwał głową. Dotarło do niego, że histerią nijak nie pomoże koledze.
- Co mam robić? – zapytał ze ściśniętym gardłem, odgarniając włosy z twarzy Emila.
- Idź do siebie... Zaraz przejdzie, też pójdę...
- Zwariowałeś?! Nie zostawię cię tu samego – zaprotestował Leon. Cofnął się nieco, przyjrzał chłopakowi uważnie...
Wstał, podszedł do leżącej obok torby Emila i przerzucił ją sobie przez ramię. Potem wrócił do półprzytomnego chłopaka i pochylił się nad nim. Bardzo nisko.
- Złap mnie za szyję – polecił. Sięgnął ku rękom chłopaka, jednak ten specjalnie je cofnął.
- Nie wygłupiaj się... - wymruczał. – Zaraz przejdzie...
- Może i przejdzie, ale w tym czasie może przyjść woźna, a wtedy wylądujesz w skrzydle szpitalnym – wskazał Leon i raz jeszcze spróbował zarzucić sobie ręce chłopaka na szyję. Tym razem się udało.
Złapał Emila w pasie, uniósł, i gdy tylko mógł, przełożył jedną rękę na jego udo. W końcu założył sobie Emila jako plecak, tyle że z przodu. Nie był szczególnie silny, ale obawiał się, że gdyby ułożył go sobie na plecach, chłopak nie dałby rady się utrzymać i zakończyłby żywot z czaszką roztrzaskaną o schody.
Dlatego Leon postanowił odsunąć przyzwoitość na bok. Owinął nogi Emila wokół swojego pasa i mocno złapał go pod pośladkami.
Oczywiście najlepiej byłoby przenieść omdlałego jak księżniczkę, ale Leona czekała wspinaczka na sam szczyt wieży, a nie był on szczególnie silny.
- Trzymaj się mocno – sapnął i ruszył w drogę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top