Przeciążenie
Siedzieli w niszy i rozmawiali. O wszystkim i o niczym.
Siedzieli blisko siebie i jakoś tak naturalnie wyszło, że zbliżali się z każdą minutą. Ostatecznie zetknęli się ramionami, a splecione dłonie położyli na udzie Leona.
Emila strasznie to wszystko krępowało, ale cały czas się uśmiechał. Przy boku Leona czuł się bezpiecznie i po prostu dobrze. Miał wrażenie, jakby... jakby to było jego miejsce.
W ciągu godziny opróżnił szklankę z drinkiem. Tak zakręciło mu się w głowie, że przez dziesięć minut leżał, zamroczony, na ramieniu Leona. Kiedy helikopter w głowie ustał, a Emil wrócił do siebie, Puchon wpadł na bardzo głupi pomysł.
- Chodź ze mną zatańczyć – wymamrotał do ucha kolegi. – Chociaż raz...
Blondyn zadrżał silnie. Ciepły oddech na wrażliwej skórze szyi... to było specyficzne wrażenie.
- Nie chcę... - mruknął, wiercąc się nerwowo.
- Chcesz, ale się boisz – skorygował Leon.
- Nie chcę – bąknął Emil, mimo iż jego rozmówca miał rację.
- Ale na pewno chcesz, żebym się cieszył – wskazał Puchon. I uśmiechnął się tak ładnie, tak ciepło i wesoło, że serce Norwega po prostu się rozpłynęło.
Nie musiał odpowiadać. Leon delikatnie uścisnął jego dłoń, wstał – nieco chwiejnie – pociągnął za sobą Emila i niemal od razu złapał go w drodze na podłogę.
- Uważaj – zachichotał. Ostrożnie podniósł chłopaka do pionu i na wszelki wypadek przytrzymał w talii. – Dasz radę?
Emil, zarumieniony i skrępowany mimo alkoholu, musiał pokiwać głową. Inaczej spaliłby się ze wstydu, gdyby Leon dalej go obejmował.
- Dzięki... - wymamrotał. Chwycił się stołu i jakimś cudem udało mu się utrzymać równowagę. Po następnych pięciu sekundach zrobił mały kroczek w stronę środka sali.
Potem poszło gładko.
Wciąż trzymali się za ręce. W ciągu ostatniej godziny bardzo spodobała im się ta czynność i już nie chcieli przestawać.
Może to i głupie, ale obaj mieli w głowach to samo: oby tylko ten drugi nie poszedł do toalety.
W każdym razie dotarcie na parkiet nie zajęło im wiele czasu – szli w miarę prosto. Z grających kantorków krzyczała do nich dzika, elektroniczna, szybka muzyka.
- Nie umiem tańczyć – powiedział Emil na tyle głośno, by Leon go usłyszał.
- Ja też nie, nie przejmuj się – odparł Puchon. Tylko że jego ciało samo poruszało się do rytmu, a nogi Emila dygały tylko wtedy, gdy chłopak usiłował utrzymać równowagę.
Następne sekundy okazały się jedną wielką kompromitacją dla Krukona. Próbował tańczyć, ale mu nie wychodziło. Stał jak kołek, rumiany na twarzy i...
Przewrócił się. Stracił z trudem pilnowaną równowagę i runął.
Prosto w ramiona Leona, który również się zachwiał, wymachując przy tym rękami.
To wystarczyło, by kilka najbliżej tańczących grupek spojrzało na nich ze wstrętem.
Puchon bardzo szybko pomógł mu odzyskać pion i profilaktycznie odsunął się na stosowną odległość. Jego twarz wyrażała bardzo dużo różnych emocji. Części z nich Emil nie umiał zinterpretować, ale od razu rozpoznał zażenowanie.
- Chyba wystarczy tańca na dziś – stwierdził, uśmiechając się przepraszająco. – Wracamy?
Ręce trzymał splecione za plecami.
Emil ciężko przełknął ślinę i bez odpowiedzi ruszył w stronę stolika. Bardzo źle się czuł. Podświadomość próbowała mu wytłumaczyć, dlaczego tak jest, ale skutecznie ją zagłuszał.
Nie chciał tego słyszeć.
Nie mógł.
Po prostu... nie.
Po pokonaniu kilkunastu metrów, które wydały mu się odległością nie do przebycia, klapnął ciężko na kanapę i od razu sięgnął po swój płaszcz.
Leon zatrzymał się przy stoliku, nie usiadł.
- Chcesz już iść? – zdziwił się.
Emil nie podniósł wzroku znad odzienia. Właśnie szukał w nim rękawa.
- Sam to powiedziałeś – mruknął. – Ale tak – dodał po chwili. Nie miał teraz ochoty na towarzystwo. Zwłaszcza na towarzystwo Leona.
A raczej to próbował sobie wmówić.
- Chodziło mi o powrót do stolika – westchnął Puchon. – W porządku, możemy iść.
Ubrali się (Emil z pewnym trudem) i wyszli na zewnątrz.
Było zimniej niż dwie godziny wcześniej. Leon co chwilę zerkał na towarzysza, zatroskany. Zerkał znad szalika, bo Emil nie zgodził się znów go założyć.
- Co się stało? – zapytał Leon po przejściu paru uliczek. Znowu to Emil nadawał tempo. Pomimo alkoholu w żyłach i skandynawskich korzeni było mu bardzo zimno.
Odnosił nieprzyjemne wrażenie, że chłód rozchodzi się prosto od jego serca.
No i jego dłonie...
Głęboko wciśnięte do kieszeni.
- Nic – mruknął Emil. Od dłuższego czasu wmawiał sobie, że tak właśnie jest. Że nie stało się nic, na co powinien zwrócić uwagę.
Nic, o czym można by myśleć.
Kurwa mać, NIC.
- Widzę przecież – westchnął Leon. – Wiesz, że chcę pomóc...
- Nie ma w czym – uciął Emil, jeszcze przyspieszając kroku.
Ostatnie plamki różu i pomarańczu właśnie znikały na zachodzie, kiedy Emil zatrzymał się jak rażony gromem, patrząc w przeciwną stronę.
Leon był tak wyczulony na jego reakcje, że nie uszedł nawet kroku dalej.
- Co jest? – spytał z większym niepokojem niż ostatnio.
Emil nie odpowiedział. Oczami rozwartymi z przerażenia wpatrywał się w blady dysk zawieszony nad dachami.
Nie wierzył.
Jak mógł być tak głupi i nie pamiętać...
Z trudem przełknął ślinę.
- Leon... - wychrypiał. – Czy dzisiaj jest pełnia?
Zapytany podążył za jego wzrokiem.
- Tak – orzekł po krótkim zastanowieniu. – Tak, miałem o tym niedawno na astrolo... Emil! – urwał, skacząc w stronę chłopaka, który już zdążył upaść.
Był blady, zimny i pokryty potem. Dygotał.
Pochylał się nad brudną uliczką, uciskając żołądek i wymiotując.
Miał przejebane. Nie potrafił znaleźć bardziej odpowiedniego określenia. Znajdował się z dala od zamku, na obcym terenie, z „osobą trzecią", bez Lukasa.
Bez swojej zbawiennej chemii.
Z trudem łapał powietrze. Tym razem nie bał się czerwieni, lecz czerni. Ciemność otaczała ich ze wszystkich stron, najpierw nieruchoma, cicha, grożąca...
Potem zaczęła się zbliżać. Z początku jednolita masa podzieliła się na mroczne plamy, które w ciągu paru sekund uzyskały kształty.
Wilk.
Szakal.
Tygrys.
Strzyga. Wampir. Pająk.
Oślizgły gad o trzech głowach. Pies z ociekającym jadem jęzorem.
I o wiele więcej stworów, których Emil nie potrafił nawet nazwać. Wiedział o nich tylko jedną rzecz: przyszły właśnie po niego.
Rzucił się w dół uliczki, nie oglądając się za siebie. Leon pobiegł za nim, patrząc dookoła, z różdżką w dłoni, poszukując niebezpieczeństwa, które tak przeraziło Krukona.
Bał się tym bardziej, że niczego nie dostrzegł.
- Emil! – krzyknął w końcu, kiedy do chłopaka brakowało mu niecałych dziesięciu metrów. – Emil, zaczekaj!
Ale on przyspieszył. Wołanie kolegi brzmiało jak groźba jednego z wilkołaków, ohydnej istoty o wydłużonym pysku i szkarłatnych ślepiach.
Potykał się. Był okropnie słaby w porównaniu z hordą upiorów, ale się nie poddawał. Już wolał umrzeć ze zmęczenia, niż pozwolić, by potwory go złapały.
Nawet nie potrafił sobie wyobrazić, co by z nim zrobiły.
Zaczął się ślizgać. Zbiegał z pagórka, a pod jego stopami pojawiły się żmije. Syczały, ociekając jadem, skakały na niego, wybijając się na ogonach.
Emil płakał, desperacko machając rękami, by odgonić od siebie gady. Te, które wgryzły się w jego nogi, już tam zostawały. Ciągnięcie za ich ogony za bardzo bolało, w dodatku narażał wtedy dłonie.
Dlatego biegł jeszcze szybciej, już nie oddychał, nie miał kiedy, nie miał jak, był wycieńczony, przerażony, serce mu łomotało, ale biegł, byle dalej, byle szybciej, potwory były za nim, już tak blisko, tuż za plecami...
Wrzasnął rozpaczliwie, kiedy jedna z bestii złapała go w pasie i pociągnęła na ziemię. Nie chciał uwierzyć, że to koniec. Szarpał się, kopał, bił, gryzł – wszystko na darmo. Oślizgłe, czarne ręce związały jego nadgarstki kawałkiem starej szmaty. Chwilę później krzyk uwiązł mu w ustach, gdy szponiasta łapa wcisnęła w nie spleśniały łachman.
Bestia zarzuciła go sobie na plecy i pobiegła dalej, otoczona wiwatującym tłumem demonów.
Chwilę później upadł z bardzo wysoka, łamiąc sobie większość kości. Krew trysnęła, upiory zawyły głośniej, przyskakując do niego, skowycząc, liżąc, ssąc...
W ciemnym tunelu stały się jeszcze straszniejsze.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top