Dodatek 3 - Chryzantemy malowane na niebie (cz. 2)

***

To była kolejna istotna zmiana w stosunku do Wiosennego Festiwalu, skupionego wokół ulokowanej na górze Kagamiyamy świątyni - wszystko dlatego, ponieważ jedną z bardziej charakterystycznych tradycji Obonu było puszczanie na wodzie papierowych latarni, które miały poprowadzić dusze zmarłych z powrotem do zaświatów. Właśnie z tego powodu obecność rzeki czy choćby strumienia wydawała się rzeczą może nie tyle obowiązkową (no bo co w takim przypadku miały zrobić miejscowości, w których największym ciekiem wodnym było oczko z karpiami w ogrodzie sołtysa?), co całkiem mile widzianą, szczególnie w sytuacji, gdy chodziło o miasto portowe. Skoro więc w miejscu, w którym wąska rzeczka Handa wpływała do rozległej Matsuury, znajdowała się naprawdę duża połać nieużywanego, zielonego terenu, należącego do lokalnych władz, no to nic dziwnego, że festiwal już od wielu lat organizowano właśnie tam. A już na pewno sprzeciwów nie podnosiły osoby, które przynajmniej raz miały okazję trafić na tutejszy Obon.

Bo gdy minęło się rozległy budynek zespołu szkół i wyszło się na długi, zlokalizowany tuż obok parking, trafiało się na otwartą przestrzeń z wprost nieprawdopodobnie pięknym widokiem - na rdzawe niebo, mieniącą się na purpurowo wodę oraz odległą, porośniętą bujną zielenią, wznoszącą się tuż za miastem górę Takao.

- Och - wyrwało się Yuuriemu, kiedy tak stał tuż obok Viktora i z iskierkami w oczach próbował ogarnąć rozciągającą się przed nimi scenerię. Podziwiał jednak nie tylko sam krajobraz, malujący się pastelowymi barwami daleko w tle, ale skupiał wzrok również na pierwszym planie, znacznie bardziej żywym i niesamowicie kolorowym: na dziesiątkach przebranych w yukaty ludzi, na rozświetlone lampionami budki czy na widoczny gdzieś w oddali podest, na którym bębniarze prezentowali swoje ludowe przygrywki. - Już tak dawno... nie...

- ...nie byłeś na festiwalu tak dla zabawy?

- Uhm - mruknął nieśmiało, na co architekt poczuł w sercu niesamowite roztkliwienie. Smuciło go to, że jego kwiatuszek tak wiele lat spędził w osamotnieniu, przedkładając pracę z kwiatami nad osobiste dobro, ale jednocześnie miał świadomość i pewnego rodzaju szacunek do przeszłości, ponieważ to również dzięki temu Yuuri stał się tym wrażliwym, uprzejmym człowiekiem o nieco zachwianym poczuciu wartości co teraz.

Nie znaczyło to jednak wcale, że Viktor zamierzał przejść z tą wiedzą do porządku dziennego. Wręcz przeciwnie - jego rezolutny plan zakładał bowiem to, aby tego wieczoru odpracować z nawiązką wszystkie co piękniejsze momenty życia, które Yuuri mógł stracić w młodości.

- No to czas najwyższy porządnie to nadrobić - zarządził więc z zapałem, a potem ponownie ujął Yuuriego za rękę i podążył razem z nim w sam środek festiwalowego zamieszania.

Trzeba było jednak przyznać, że działo się tu tyle, że chyba każdy mógł znaleźć coś dla siebie: od łasuchów wagi ciężkiej, przez snajperów ze słabością do słodkich pluszaków, po zapalonych dusigroszów-hobbystów, których życiowym powołaniem było to, aby wytargować sto jenów zniżki przy ośmiu porcjach yakisoby. Viktor nie miał pojęcia, ile straganów zdołano tu upakować, ale dałby głowę, że główny trakt ciągnął się przez dobre dwieście metrów, o ile nawet nie więcej... no ale w przeciwieństwie do Wiosennego Festiwalu nie było tu aż tylu bocznych alejek, w których cieniu skromni kwiaciarze mogli oferować swoje magiczne usługi. Architekt uśmiechnął się na to wspomnienie i nieco wzmocnił chwyt dłoni, zasłaniając się tłumaczeniem, że to tak na wszelki wypadek, żeby nie zgubić się w tłumie ludzi. I to nawet nie było jakieś ogromne kłamstwo! Przecież faktycznie istniało całkiem solidne, matematyczne prawdopodobieństwo, że jakiś mało ostrożny przechodzień mógł z łatwością zostać porwany przez ławicę wielobarwnych yukat i nawet jeśli jeszcze przed sekundą wydawało mu się, że podziwiał dzieciaki bawiące się w wycinanie katanuki, to już po chwili kończył kilkadziesiąt metrów dalej, wyrzucony gdzieś na mieliznę groźnych dla zasobności portfela budek z jedzeniem. A tak na serio... a tak na serio to nie, ale Viktor wprost uwielbiał tworzyć takie fantazyjne wymówki, które sprawiały, że Yuuri śmiał się cichutko i wreszcie wspaniałomyślnie przyznawał mu rację, opierając głowę o ramię. W rzeczywistości jednak, choć ludzi oczywiście nie brakowało i czasami nie było do końca wiadomo, co znajdowało się na danym straganie, który aktualnie oblegał tłumek zainteresowanych, nie było najmniejszej obawy o tratowanie się nawzajem czy podkradanie sobie tlenu.

W pewnym momencie aleja rozluźniła się nawet na tyle, że uwagę Viktora przykuła wyjątkowo jasna czupryna, dość mocno wyróżniająca się na tle czarnych i brązowych głów typowych mieszkańców Hasetsu. Niezła myśl... Ktoś taki automatycznie przyciągał wzrok do stoiska i robił za jego żywą reklamę - szczególnie jeśli chodziło o wcale urodziwego nastolatka o spiętych w kucyk włosach i czarnej yukacie przyozdobionej karminowymi językami materiałowych płomieni.

- O, chyba widzę Ice Castle! - wyznał Viktor, uśmiechając się na widok pawilonu zaprzyjaźnionej kawiarni, po czym wspiął się na palce i poprzez tłum zwrócił się w jego stronę. - Heeej! Yurio! Konbanwa! My też tu-!

Już praktycznie unosił dłoń, żeby przywitać się z siostrzeńcem, już właściwie puszczał oko, żeby dać o sobie znać rodzince Nishigorich, ale kiedy kąt między jego ręką a tułowiem sięgnął jakichś siedemdziesięciu stopni, na łokciu nagle pojawiła się blokada w postaci Yuuriego.

- Poczekaj. Lepiej mu nie przeszkadzać - poprosił, nakłaniając narzeczonego do opuszczenia dłoni. - Inaczej będzie się na ciebie złościł.

- Mówisz? - upewnił się Rosjanin, nie do końca przekonany co do słuszności tego twierdzenia. Przecież to on był tutaj wujem Yurio, więc dobrze wiedział, czego chłopakowi aktualnie brakowało do szczęścia, no a spotkanie z rodziną z całą pewnością znajdowało się wysoko na liście jego życiowych potrzeb, prawda? Prawda...? Trik polegał jednak na tym, że architekt wcale nie musiał sobie zaprzątać głowy tymi wszystkimi usprawiedliwieniami. Piękne, poważne, zmrużone oczy Yuuriego były na tyle dobrym argumentem w milczącej dyskusji, że już po chwili zastanowienia Viktor potulnie zgodził się z narzeczonym. - No dobrze, okej... ale... ale chociaż zrobię mu zdjęcie, co? No wiesz, żeby pokazać Mili i pozostałym, że wszystko jest z nami w porządku. Jedno zdjęcie to przecież nic takiego, no nie?

Na słowo „pozostali" Yuuri niekontrolowanie poruszył ustami, najwyraźniej myśląc o czymś, z istnienia czego Viktor nawet nie do końca zdawał sobie sprawę, ale ostatecznie kwiaciarz westchnął tylko głośno i umilkł, wspaniałomyślnie pozwalając ukochanemu, aby ten zrobił z daleka fotkę ubranemu w yukatę Yurio. Tak o, dla potomności. Ewentualnie dla dziadka. Oraz Potyi. Lub do albumu. I może dla połowy ekipy petersburskiej filii... A że lista osób chętnych do zobaczenia uśmiechu młodego Plisetsky'ego była naprawdę rozległa, więc nic dziwnego, że dopiero po pstryknięciu ósmego zdjęcia z rzędu para wreszcie zdecydowała się odejść sprzed straganu Ice Castle (czy może raczej to Viktor wycofał się rakiem, karcony wzrokiem przez obruszonego Yuuriego?), po czym, oczywiście pozostając całkowicie incognito dla rodziny i reszty znajomych, ruszyli w dalszą drogę przez główną aleję barwnego festiwalu.

Minuty stopniowo zmieniały się w kwadranse, a kwadranse łączyły się w pełne godziny, podczas gdy dla niektórych zakochanych czas płynął według zupełnie innych zasad, napędzany przez takie prawa fizyki, o których nawet Einsteinowi nigdy by się nie śniło. Viktor i Yuuri trzymali się za ręce i robili wszystko to, o czym kwiaciarz wspominał kiedyś tęsknym tonem, a w spełnienie czego nie do końca chyba wierzył, bo przecież architekt musiałby pozostać w Hasetsu aż do sierpnia. Ale był tu i absolutnie nigdzie się nie wybierał. Na dodatek nic nie stało już na przeszkodzie, żeby zwiedzić każdą możliwą atrakcję, jaka wpadła im w oko: poszli na strzelnicę, gdzie Viktor ustrzelił dwa sympatyczne, pluszowe breloczki w kształcie onigiri, bez większego powodzenia łapali złote rybki, wzięli tackę takoyaki, które zniknęły szybciej niż mogli przypuszczać, a potem na spółkę zjedli jabłko w karmelu. Odwiedzili też kram ze świątynnymi wróżbami - Yuuri wyciągnął „wielkie szczęście", za to Viktor „umiarkowane", jednak zaraz spuentował to tak, że on już od kwietnia trzymał swoje wielkie szczęście blisko siebie, więc to sprawiedliwe, że bogowie zakręcili mu kurek z dalszymi dostawami. Gdy znów przechodzili obok straganu z maskami, Yuuri delikatnie pociągnął Viktora za rękaw i wskazał na górny rząd, gdzie widniały urocze podobizny zwierząt: lwów, smoków, małp, chomików, kotów, psów... Rosjanin uśmiechnął się, w mig pojmując, w czym rzecz, po czym podszedł do sprzedawcy i poprosił o dwie maski. Już po chwili narzeczeni nosili na głowach dwie bliźniacze, kudłate mordki pudli - i tyle w tym dobrego, że naciągnęli je na czoła niczym Mari swoją opaskę, bo Viktor chyba nigdy by sobie tego nie darował, gdyby miał go ominąć tak słodki uśmiech wdzięczności, jaki malował się na twarzy Yuuriego...

Wreszcie gdy na zegarze wybiła dwudziesta pierwsza trzydzieści, praktycznie cały tłum opuścił przestrzeń między straganami, a zgromadził się tuż przy brzegu rzeki, gdzie kapłani ze świątyni Kagami zaczynali właśnie rozdawać wiotkie, papierowe, świecące pomarańczowym światłem lampiony, które miały posłużyć w ceremonii toro nagashi. Ich cienkie abażury przyozdobione były pięknymi rysunkami drobnych kwiatów wiśni oraz napisami - oczywiście wykonanymi stylowym, kaligrafowanym kanji - będącymi życzeniami pomyślnej drogi oraz wyrazami wsparcia, które żywi kierowali do dusz zmarłych. Architekt nie czuł się szczególnie zobowiązany, aby aktywnie uczestniczyć w tej dość osobistej tradycji, ale w zamian pozwolił, żeby to kwiaciarz podszedł do przodu i wziął jeden z łagodnie rozświetlonych lampionów. „To dla dziadków" szepnął mu chwilę wcześniej, a choć serce ścisnęło się Viktorowi na to wyznanie, to jednak nie mógł nie pomyśleć, że nawet w takim momencie jego kwiatuszek wciąż kradł całą uwagę. Wszystko to dlatego, bo Yuuri ostrożnie przykucnął przy trawiastym brzegu, odsuwając kraniec yukaty znad stóp, żeby się nie zamoczyła, a potem schylił się i ułożył łódeczkę z lampionem na ciemnej powierzchni wody. Jednocześnie na kilka sekund przymknął oczy, prawdopodobnie odmawiając w myślach jakąś krótką modlitwę ku pamięci przodków, po czym spojrzał na rzekę i delikatnie popchnął latarnię do przodu, chcąc, aby dołączyła do reszty wypuszczanych na Matsuurę świateł. Za przykładem narzeczonego Viktor uniósł wzrok i zamarł, oszołomiony nieokreślonym wzruszeniem. Odbijające się w tafli wody płomyki sprawiały wrażenie, jakby flota lampionów była dwa razy większa niż naprawdę, jakby płynęły ich dziesiątki, setki, może nawet tysiące... ale najbardziej niesamowite wydawało się w tym wszystkim to, że ciągnęły się one w jednym, zwartym, wąskim szyku, tworząc na rozległej, granatowej pustce coś w rodzaju jaśniejącej, pomarańczowej ścieżki. Więc to właśnie to była ta osławiona droga do zaświatów? Czy to w ten sposób zmarli mogli spokojnie wrócić do siebie, odprowadzeni życzliwymi spojrzeniami przez swoich bliskich i przyjaciół? Viktor zamrugał i przyjął dłoń Yuuriego, który po cichu znalazł się z powrotem przy nim. Właściwie to było jakoś tak mocno pocieszające, że dla tutejszych ludzi śmierć uchodziła tylko za... no, za pewną zmianę miejsca zamieszkania, a nie jakieś przykre i nieodwracalne wydarzenie. Przecież nieobecna już rodzina wciąż przyjeżdżała w odwiedziny niczym dalsze kuzynostwo na święta, prawda? Więc zobaczą się jeszcze za rok, za dwa, za pięć, za dziesięć. Będą widzieć się zawsze, aż wreszcie znów nadejdzie moment, kiedy znajdą się pod tym samym dachem, tyle że po tamtej, znacznie bardziej zacisznej stronie.

Tak, to było mocno pocieszające...

Światła lampionów malały i rozlewały się powoli na całą szerokość rzeki, aż w końcu stały się drobnymi, migoczącymi punktami, oświetlającymi zatopiony w mroku horyzont. Co bardziej zdeterminowane dzieci pobiegły za lampionami wzdłuż brzegu, chcąc odprowadzić je choć trochę dalej, niektórzy cofnęli się, by podziwiać je z odległości, ale większość ludzi pozostała na swoich miejscach, co kilka, kilkanaście mrugnięć okiem unosząc spojrzenia w górę. Zupełnie jakby na coś czekali, a może nawet czegoś wyglądali...

- Już prawie czas - zwrócił uwagę Yuuri, dotykając ramienia Viktora. - Zaraz zacznie się pokaz sztucznych ogni. Chodź. Znam całkiem dobre miejsce do obserwacji.

Viktor i Yuuri wycofali się i wspięli się na pobliski most, skąd mieli wyjątkowo dobry widok na cały dół rzeki oraz rozciągające się nad nimi niebo. Oczywiście nie znaleźli się tam sami, właściwie to przyszło tu całkiem sporo osób, które również wpadły na dość podobny pomysł, jednak ciemność okazała się na tyle skutecznym parawanem, oddzielającym narzeczonych od grupek innych gapiów, że spokojnie zapewniało im to niezbędne minimum prywatności na wypadek jakiejś bardziej osobistej rozmowy.

Ale w sumie to nie tak, że naprawdę tego potrzebowali, bo kiedy po kolejnych pięciu minutach nerwowego oczekiwania pokaz wreszcie się rozpoczął, a w przestworza poszybowała pierwsza raca, odprowadzona przez ciche, zgodne „wooo...!", wzrok i słuch przestały grać jakąkolwiek rolę. Przydawały się już tylko w jednym celu - żeby śledzić ogromne, świetliste rozbłyski, które jedne po drugich wzlatywały w atramentowe niebo, a które chwilę później rozpryskiwały się przy akompaniamencie potężnego huku. Białe, zielone, złote, czerwone, znów białe, znów czerwone, czerwone z niebieskimi, purpurowo-złote, zielono-czerwone... Niebo wprost eksplodowało intensywnymi, migoczącymi kolorami, a ci, którzy znajdowali się odpowiednio blisko rzeki, mogli dodatkowo obserwować, jak woda powielała obraz i wyglądała prawie jak wiosenna łąka, która...

- Wiesz co, Vitya? - zawołał niespodzianie Yuuri, powodując, że architekt w ułamku sekundy zgubił wątek florystycznych porównań na rzecz słów jednego, jedynego, słusznego kwiatuszka. - Cieszę się, że nam się wtedy nie udało.

Viktor zwrócił głowę w bok, zaintrygowany tym nagłym wyznaniem, jakby specjalnie ukrytym w przerwie między wybuchami kolejnych rac, ale praktycznie od razu zamarł, widząc wyprostowaną, wspartą o balustradę sylwetkę ukochanego. Nie spodziewał się, że złote zdobienia na niebieskiej yukacie oraz czarne włosy mogą się tak dobrze odcinać od nocnej scenerii, ale... tak, mogły. W końcu miał przed sobą tego żywy dowód - nad głową Yuuriego raz po raz błyskała aureola sztucznych ogni, która zaznaczała kontur mężczyzny migoczącym, białawym światłem, a w ciemnych oczach niczym gwiazdy iskrzyły się niewielkie pąki gasnących fajerwerków.

- Dlaczego? - zdziwił się na to wszystko Viktor, a wtedy Yuuri uśmiechnął się i obrócił się w stronę narzeczonego.

- Bo dzięki temu teraz udało nam się wspaniale.

W tym samym momencie obraz granatowego nieba, na którym wśród huku i ludzkich zachwytów zakwitały wielobarwne chryzantemy, został całkowicie przysłonięty przez twarz Yuuriego, który wspiął się na palce i ostrożnie oparł się dłońmi o tors Viktora. Zaraz potem Rosjanin poczuł na ustach delikatną miękkość znajomych warg oraz towarzyszący im smak słodkiego jabłka w karmelu.

No tak... Wtedy, podczas Golden Weeku, byli na kompletnie innym poziomie zażyłości, więc nawet gdyby Yuuri miał wolny wieczór, to Viktor i tak wiedział, że nie byłoby takiej możliwości, aby stanąć wspólnie na jakimś malowniczym wzgórzu, przytulić się do siebie i patrząc na fajerwerki, pocałować się między jedną salwą a drugą. Cóż, właściwie to nawet o zwykłym trzymaniu się za ręce nie mogło być wtedy mowy, bo wciąż nie potrafili przyznać się na głos, jak wiele dla siebie znaczyli. Ale teraz - to już była zupełnie inna historia. Ta najlepsza, najromantyczniejsza i wyciągnięta prosto z kiczowatej bajki, którą wieńczyło wyświechtane do granic możliwości „i żyli długo i szczęśliwie". I już on się o to postara, oczywiście. Zrobi wszystko, co w jego architektonicznej mocy, żeby podsumowaniem każdego kolejnego festiwalu był równie słodki, jabłkowo-nastrojowy pocałunek, a każdy dzień nowego życia kończył się we wspólnym łóżku ich przyszłego, wspaniałego domu.

- Kocham cię, Vitya - wyznał cicho Yuuri, gdy już odsunęli się od siebie, a gdyby Viktor miał być szczery, to chyba odczytał to z samego tylko ruchu warg, bo oszołomienie i wystrzały fajerwerków chyba do reszty pozbawiły go kilku co ważniejszych zmysłów. Nie przeszkodziło mu to jednak w tym, żeby odpowiedzieć zdaniem, które było jedno i to samo niezależnie od aktualnej oprawy audiowizualnej. Które było niezaprzeczalnym faktem, nie pobożnym życzeniem.

- Ja ciebie też, mój najdroższy - odwdzięczył się więc i przygarnął Yuuriego do swojej piersi. - Ja ciebie absolutnie też...


***

Przypisy-chan

Obiecane dzień dobry i dzień fajerwerkowy! Zrobiło się całkiem miło i klimatycznie, prawda? W sumie mogłam zostawić publikację tego dodatku nieco bardziej na wieczór, wyszłoby jeszcze bardziej nastrojowo... No ale przecież jeśli będziecie chcieli, to zawsze możecie do rozdziału wrócić. A najlepiej połączyć go z poprzednim i wtedy dostaniecie cały, kompaktowy, festiwalowy arc :3 Poza tym zgadzam się z Yuurim - dobrze się stało, że Wiosenny Festiwal wypadł... no... inaczej, bo dzięki temu w fanfiku mogły się zmieścić całe dwie imprezy, każda w swoim własnym, unikalnym stylu i ze swoimi uroczymi zagraniami. A gdyby Bozia Weny dała, to pewnie jeszcze listopadowe Karatsu Kunchi... znaczy, Hasetsu Kunchi też bym zaadaptowała. Z takim Viktorem w kusym fudonshi...

...ekhem! Ale wróćmy na Ziemię i na trochę-mało-kwiecisty-Obon. Research do tego rozdziału zajął wyjątkowo dużo czasu, a i tak nie wszystko udało się upchnąć. Postaram się jednak wysupłać te informacje, które tu poukrywałam (a czego w książce pewnie nie dało się zauważyć na pierwszy rzut oka). A jak o czymś zapomniałam, to pytajcie. Uzupełnię co chyżo!

Ciekawostki tajmu:

- Japończycy wierzą, że podczas Obonu duchy przodków powracają na Ziemię, żeby odwiedzić bliskich (stąd też wziął się pomysł, aby w tej "roli" obsadzić dziadków Yuuriego, bo najbliższą rodzinkę na całe szczęście wciąż ma w komplecie). Obon jest nazywany również Festiwalem Lampionów - wzięło się to z tego, ponieważ na koniec święta na rzeki, jeziora i morza puszcza się lampiony, które mają zaprowadzić dusze zmarłych z powrotem do zaświatów. Warto też wiedzieć, że wierzenia Japończyków zakładają, że człowiek pochodzi z wody, więc to tam znajduje się jego początek i, rzecz jasna, koniec. Sam zwyczaj określany jest mianem toro nagashi, czyli dosłownie "spływ latarni", i po raz pierwszy miał miejsce w 1946 roku, w wyczerpanym wojną Tokio, kiedy to po raz pierwszy zorganizowano taki spływ pod hasłem "Festiwalu Odrodzenia".

Design lampionów oparłam o takie przedstawienie (wieść gminna niesie, że naprawdę są na nich napisane słowa związane z życzeniami bezpiecznej podróży i tym podobnych rzeczy):

Równie ważnym zwyczajem Obonu jest taniec bon-odori, ale na niego, niestety, zupełnie zabrakło już miejsca ^^" Może za rok Viktor będzie już dziko pląsał w podwiniętej yukacie...

- Bez zbędnego rozwodzenia się -  zgłębiłam też nieco geografii Hasetsu/Karatsu, dlatego nazwy rzek czy wzgórz również pokrywają się z tymi autentycznymi :)

- Pojawiło się parę imprezowych zabaw i smakowitości, których nie udało mi się umieścić podczas Wiosennego Festiwalu. I tak: yakisoba to smażony makaron jajeczny z wieprzowiną i warzywami, takoyaki to kuleczki z ciasta nadziewane kawałkami ośmiornicy, natomiast katanuki to gra polegająca na wycinaniu ze specjalnej kruchej karty obrazków za pomocą ostrej szpilki lub nożyka.

- Konbanwa znaczy "dobry wieczór". Uczy się pilnie ten Vitya, uczy <3

- Yukata oraz fryzura Yurio odwzorowuje jego kostium z programu dowolnego i również ma swoje przełożenie w oficjalnej grafice - i to z tej samej serii co poprzednio Viktor i Yuuri.

(wybacz, Beka, zostaniesz zaproszony na Obon jak już się na poważnie wżenisz w rodzinę)

- Breloczki w kształcie onigiri są delikatnym nawiązaniem do maskotek, jakie Yuuri zgarniał po swoich występach w anime, natomiast maski pudli odnoszą się do tej samej grafiki, która stanowiła bazę dla yukat - jeśli jej nie pamiętacie, zerknijcie do poprzedniego rozdziału :*

- Świątynne wróżby nazywane omikuji polegają na tym, że za niewielką opłatą można wylosować skrawek papieru, na którym zawarta będzie wróżba na przyszłość: najpierw jest to ogólna informacja o szczęściu/błogosławieństwie bądź nieszczęściu/klątwie, a potem w kilku zdaniach opisywane są różne aspekty życia, np. miłość, szkoła, dom itp. Jeśli ktoś wylosuje pecha, można go odczarować przez przywiązanie losu do przyświątynnego drzewa bądź specjalnego stelaża.


No i eta wsio... W sumie trochę głupio się czuję teraz z tym podziałem i w ogóle że powinnam to już miesiące temu opublikować. Staram się być dużym owocem Jogobelli, ale zdecydowanie nie zawsze mi to wychodzi (a jak wychodzi, to raczej bokiem). Dziękuję ogromnie za czytanie i za wszelkie słowne wsparcie. Nawet jeśli "Kwiaciarnia" trochę się zasuszyła, to wciąż potrzebuję dużo mocy przerobowych, żeby działać w Dziabowersum i - może, choć ciągle ze sobą walczę - nowym AU. Tymczasem widzimy się za tydzień w "Co dwa serca, to nie jedno", a potem znów na moment wrócimy do kwiaciarnianych przygód!

Trzymajcie się i dobrego, pachnącego akacjami tygodnia!

Muah!

😚

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top