43. Życie usłane wiśniami

***

Ostatecznie jeszcze cztery pełne dni zajęło Viktorowi porządkowanie spraw w "Stammi", do czego zaliczało się między innymi zebranie zarządu, na którym to jednomyślnie głosowano za stworzeniem japońskiego oddziału, reorganizowanie pracy jego byłej już grupy projektowej, pasowanie na nowego szeryfa zaskoczonej tą gratyfikacją Mili, czyszczenie poprezesowskiego biurka (Viktor zarzekał się, że musiał pływać żabką wśród tamtejszych stosów dokumentów, bo tak dużo zebrało się ich przez te wszystkie lata), zrobienie ostatniej, honorowej kawy na koszt ekspresu nowego-starego szefa... Słowem wszystko to, co przykładny pracownik powinien, miał lub musiał zrobić przed bardzo długim wyjazdem służbowym na drugi kraniec świata - a na pewno wystarczająco wiele, żeby zyskać aprobatę samego Yakova Feltsmana. No, może pomijając ten ostatni punkt, rzecz jasna. Szczególnie pomijając ten ostatni punkt...

W piątek wszystkie walizki były już jednak na powrót spakowane, trzy bilety lotnicze razem z paszportami bezpiecznie leżały w rosyjskim portfelu, a wynajęta taksówka pomknęła spod siedziby Plisetskych prosto w stronę lotniska, by stamtąd wyruszyć w kilkunastogodzinną podróż do odległego Hasetsu. I chociaż wszystkim było trochę smutno zostawiać za sobą Petersburg - niektórzy mimo wszystko opuszczali dom rodzinny, niektórzy żegnali się z ważnym emocjonalnie miejscem, jeszcze inni martwili się o stabilność dopiero co nawiązanych znajomości - to wciąż byli mocno ciekawi tego, co czekało na nich po drugiej stronie globu.

A w każdym razie ciekawy był przynajmniej jeden osobnik.

- Oby to wszystko było warte zachodu - mruknął półgębkiem Yurio, rozsiadając się w fotelu od strony okna. Jako że tylko on jeden z całej trójki nie podróżował jeszcze samolotem, dlatego dostał pierwszeństwo w kwestii wyboru miejsca.

Siadający tuż po jego prawej stronie Yuuri zrobił zafrasowaną minę.

- Cóż... Może trochę ciężko jest porównywać Hasetsu do Petersburga, ale myślę, że coś fajnego do roboty zawsze się znajdzie - starał się go podnieść na duchu. - W końcu mamy plażę, kino, spory pasaż handlowy tuż przy dworcu, wyjątkowo ładną świątynię otwartą dla zwiedzających... jest zamek, który kiedyś był siedzibą ninja... o, i praktycznie zaraz zacznie się Obon. To święto zmarłych, w czasie którego organizuje się sporo festiwali. Mamy wtedy wielkie pokazy sztucznych ogni i mnóstwo stoisk z dobrym jedzeniem.

- Ta - przyznał nastolatek i obrócił się w stronę okna, żeby sprawdzić, co ciekawego działo się na lotniskowej płycie. - To też.

"Też?" zdziwił się kwiaciarz. Do tej pory wydawało mu się, że główna bitwa na froncie wątpliwości rozgrywała się pomiędzy pozostawieniem za sobą miasta, w którym Yurio mógł liczyć na towarzystwo dziadka, Potyi czy Otabeka (przede wszystkim Otabeka), a spędzeniem dwóch czy trzech tygodni wakacji w miejscu, któremu kosmicznie daleko było do takiego Tokio czy Nagoi pod względem poziomu rozrywki. A teraz wychodziło na to, że stało za tym coś więcej... Yuuri przygryzł dolną wargę. Cóż, na pewno nie zaszkodziłoby jednak, gdyby któregoś dnia złapali jakiś poranny Shinkansen i zabrali Yurio do Kioto albo chociaż do pobliskiego Kumamoto, żeby pokazać mu-

Nagle Katsuki poczuł delikatne szturchnięcie w prawe ramię.

- Czy mój kwiatuszek znów zamartwia się jakimiś dziwnymi rzeczami? - zagadnął szeptem Viktor, a kiedy Yuuri obrócił się w jego stronę i zamrugał dość niepewnie, architekt westchnął i uśmiechnął się nieco szerzej. - No tak, mogłem się tego spodziewać... Yuuri. Przecież Yurio nie miał nic złego na myśli. Chodziło mu raczej o to, że zastanawia się, czy pomysł z biurem w Fukuoce na serio wypali i czy nie będzie nam przez to trudno związać koniec z końcem - zdradził, po czym ujął dłoń kwiaciarza i splótł ją ze swoją własną. - Choć zgaduję, że nie pogniewałby się, gdybyśmy nie zawracali sobie tym wszystkim głowy i po prostu zamieszkali na stałe w Petersburgu.

- Ach, czyli jednak wolałby... żebyś... a ja cię... przepraszam.

- Kompletnie nie masz za co. Przecież dobrze wiemy, na czym stoimy i że to wcale nie jest żadna ucieczka od obowiązków, dlatego nikt tu nie ma nikomu za złe tego, że chcemy urządzić życie na własny rachunek. Poza tym to nie tak, że Yurio będzie się bez nas nudził. Ma staż, szkołę, znajomych... a zanim się obejrzy, wpadniemy do Rosji na święta i kolejne wakacje. - Viktor nachylił się i spojrzał na Yuuriego z nieukrywaną radością. - Ale wygraliśmy los na loterii, co nie? Od teraz co roku będziemy obchodzić Boże Narodzenie dwa razy!

Yuuri nieznacznie się rozpogodził, na co Viktor najpierw zaśmiał się cicho, acz z wyraźnym triumfem, po czym przytulił się skronią do skroni narzeczonego, jednocześnie ściskając pokrzepiająco trzymaną dłoń. Złota obrączka delikatnie przypomniała o swojej obecności, naciskając na palec serdeczny kwiaciarza. Zabawne... Chociaż minęły zaledwie dwa tygodnie, odkąd zaczął ją nosić, to już tak bardzo jej nie wyczuwał, jakby stanowiła integralną część jego ręki. Jakby zawsze tam była, tak samo jak zawsze w jego sercu istniało wolne miejsce do zapełnienia przez człowieka takiego jak ten tuż obok: centymetrów całych sto osiemdziesiąt, lat dwadzieścia siedem (i pół), talentów praktycznie nieskończonych oraz jednostek dobrego humoru chyba z miliard. Gdzie się to wszystko mieściło? Yuuri nie miał o tym - zgodnie z wyuczonym zawodem - nawet najmniejszego zielonego pojęcia. Ale może to i dobrze, że nie miał. Dzięki temu mógł być zaskakiwany przynajmniej trzydzieści razy dziennie.

Samolot po kilku minutach kołowania po lotniskowej płycie wreszcie znalazł się na właściwym pasie, zahuczał na pełną przepustowość turbin i wystartował, a długa, nocna wyprawa przetykana niespokojnymi drzemkami oraz rozmowami w akompaniamencie ryku pracujących silników zakończyła się w dopiero Korei, gdzie z późnego piątku zrobiła się wczesna sobota. Mimo to po dziewięciu godzinach jednostajnego rejsu wciąż czekało na nich całkiem sporo atrakcji do pokonania. Obiad w Seulu, przesiadka do kolejnego Boeinga, lotnisko w Fukuoce, odbiór bagaży, pociąg linii Chikuhi wiodący do domu... Yuuri czuł się bardziej tak, jakby był turystą zmierzającym do kompletne nieznanego sobie kurortu, a nie człowiekiem, który wracał do własnego domu po zaledwie kilkunastu dniach nieobecności. Może to wszystko przez to, ile rzeczy się w ciągu tego czasu wydarzyło? Zobaczył na własne oczy mieszkanie podziwianego idola, poznał sporą część jego rodziny i znajomych, zjadł multum lokalnych frykasów, ujrzał nieco gorszą, pijaną stronę architekta... po czym zaręczył się z tą całkowicie już trzeźwą... pierwszy raz spał tuż obok Viktora, jak również pierwszy spał razem z nim... I wyglądało na to, że chociaż Yuuri wyjechał z olbrzymim bagażem obaw i poczucia bliżej nieokreślonej winy, to wracał w zdecydowanie lepszym humorze, na skrzydłach niesamowitego szczęścia oraz naprawdę wielkich nowin.

On, człowiek bez większego celu ni wzniosłych marzeń, tak przypadkiem zyskał wszystko to, co w życiu najpiękniejsze.

Yuuri zamrugał, odganiając chwytające go za gardło wzruszenie, i uśmiechnął się na widok znajomego horyzontu, gdzie nieboskłon chylił się ku zie... ach, nie, nie, w sumie to była już mocno nieaktualna sprawa. Gdy tylko wyjechali z Fukuoki, śmignęli obok zatoki Imazu i minęli Itoshimę oraz wszystkie przylegające do niej wioseczki, pociąg wyjechał na nadbrzeże i zaczął toczyć się tuż obok morza. Dzięki temu pejzaż rozciągający się za oknem w dobrej jednej trzeciej składał się z ciemniejszego błękitu łagodnie falującej wody, a w dwóch trzecich z jasnego, zabarwionego jakby na fiołkowo nieba - no chyba że ktoś akurat nosił imię Jurij i miał oczy dookoła głowy, wtedy również jakaś malownicza, pionowa skarpa mogła się trafić w zasięgu wzroku. Trzeba było również przyznać, że jak na parną połowę lipca cała tutejsza flora i fauna miała się wprost znakomicie. Roślinność przeżywała swój biologiczny renesans, więc wszystko wydawało się jeszcze bardziej bujne, soczyste i zielone niż zwykle, za to szybujące nad zatoką mewy śmiały się piskliwie, dzieląc się z pasażerami pociągu radością mijającego dnia. A może w ten sposób witały się ze zmęczonymi  podróżnikami? Miło by było tak myśleć.

Kiedy mężczyźni dotarli wreszcie na przedostatnią stację trasy i wyszli na zewnątrz, by skierować kroki w stronę Yu-topii ("Że ile minut? I nawet komunikacji miejskiej tu nie macie? Co za zadupie jakieś! Totalne dwa na dziesięć tysięcy!" nie omieszkał skomentować Yurio, jednocześnie z zapałem robiąc fotki stojącemu przed dworcem pomnikowi kałamarnicy), na całym Kiusiu nastał już delikatnie szary wieczór, w trakcie którego skryte przed ludzkim wzrokiem cykady zaczęły grać swój długi, niezmordowany, letni koncert. Dla całej trójki zmierzch o tej porze dnia był zjawiskiem dość niezwykłym, bo w Petersburgu słońce wciąż jeszcze korzystało z ostatnich podrygów odchodzących białych nocy i świeciło aż do naprawdę późnych godzin. W przeciwieństwie jednak do Rosji, w Hasetsu panował znacznie większy i boleśniejszy skwar, a gdy grupa wystawiła nosy za dworzec i ruszyła przez miasto, na każdym kroku można było napotkać - co wywołało u Yuuriego kolejny przypływ nostalgii - różnego rodzaju roślinność, począwszy od najzwyklejszych żywopłotów, na rosnących przy drogach drzewach wiśni kończąc. Ponad linią dachów błyszczały porośnięte zielenią wzgórza, a gdzieś tam, na wschodzie, dało się dostrzec nawet zarys niewzruszonej Kagamiyamy. Swojska, sielska atmosfera oraz znajome widoki sprawiły, że Yuuri poczuł się jak w domu na dobry kilometr przed tym, aż znaleźli się pod właściwym budynkiem.

- O, już widać Yu-topię. - Kwiaciarz zwrócił się do towarzyszy i wskazał dłonią na kolorową markizę oraz znajdujący się pod nią stelaż z kwiatami. - Mieli zamknąć sklep o siedemnastej, więc możemy od razu wejść od strony podwórka. Na pewno ktoś już będzie czekał w domu.

Narzeczeni ruszyli przodem, uśmiechając się mimowolnie na widok każdego znajomego ogrodzenia i każdej wystającej kostki chodnikowej, którą należało omijać z góry wyuczonym sposobem, a gdy dotarli na posesję, obrzucili ciepłym spojrzeniem stojącą przy szklarni ławkę, po czym skręcili w lewo i podążyli na tyły kwiaciarni. I cóż... Brakowało im zaledwie kilku metrów, żeby pokonać ostatni schodek, otworzyć drzwi i głośnym "wróciliśmy!" oznajmić, że męcząca podróż wreszcie dobiegła końca. W tym samym momencie jednak, w którym Yuuri już wypuścił rączkę walizki i już sięgał przed siebie, wejście nagle stanęło otworem, a na zewnątrz wyjrzała głowa o roztrzepanych, lekko tlenionych, obwiązanych przepaską włosach.

- A co tu się od...?!

Mari odruchowo obrzuciła przybyszy groźnym spojrzeniem, ale kiedy okazało się, że to nie był żaden zmasowany atak klienteli, która zapędziła się w nie te rejony domostwa, gdzie potrzeba, tylko jej rodzony brat razem z rosyjską obstawą, kobieta uniosła wysoko brwi.

- Mamo! Tato! Wrócili! - zawołała przez ramię, a potem obróciła się i przeszła dwa kroki, żeby przystanąć tuż przed Viktorem i Yuurim. - Noż cholera jasna! Się nie można było was doczekać...!

- Aż tak bardzo tęskniłaś? - zagadnął architekt, ale kwiaciarka od razu prychnęła na to z politowaniem.

- A skąd! Głodna jestem, kolacja stygnie, a mama absolutnie nie chciała zaczynać bez was - odparła Mari, poklepując obejmowanego Viktora po ramieniu, po czym przysunęła się do brata i uściskała go nieco bardziej serdecznie. - I to wcale nie tak, że brakowało mi pomocników do roboty, baaaka.

- Ja też się cieszę, że cię widzę, Mari - przyznał Yuuri, zaciągając się znajomym zapachem kwiatów (głównie lilii i gardenii) zmieszanych ze zwietrzałą wonią papierosów. Aha. Nie tęskniła. Jasne. - Chociaż mogłabyś już przestać tyle palić.

- Cicho mi tu, bąblu jeden. Wyjechało toto na parę dni i od razu będzie mi mówić, jak mam żyć - rzuciła, odsuwając się od brata na wyciągnięcie rąk. - I tak palę tylko dwa razy na dzień. Rzucę do zera, jak wreszcie pójdziesz na swoje i przestaniesz mnie doprowadzać do szewskiej pasji.

- ...ona uże mnie nrawitsya... - Yuuri usłyszał tuż za sobą cichy komentarz Yurio.

- ...haroszaja taktika... - odparł szeptem Viktor.

Yuuri uśmiechnął się na te tajne, rosyjskie rozmówki, ale tak na wszelki wypadek nie odrywał wzroku od siostry, która właśnie w popisowy sposób przewróciła oczami i podrapała się po włosach.

- Ale dobra, już, starczy. Koniec tych pogaduch w progu. Skoro w końcu raczyliście się zjawić, to zaraz napiszę do Takeshiego, żeby wpadł tu razem z Makkachinem i resztą swojego domowego zoo, a potem może... - zarządziła Japonka, jednak w międzyczasie zmarszczyła brwi i wygięła się w bok, żeby dojrzeć skrytego za sylwetką architekta nastolatka. - O, a to kto? Czy to ten twój sławny siostrzeniec?

- Mam nadzieję, że nie nagadał o mnie żadnych głupot - mruknął mile połechtany Yurio, po czym wysunął się do przodu i oszczędnie skinął głową. - Jurij Plisetsky.

- Katsuki Mari. "Katsuki" pisane znakami na "zwycięstwo" i "student", a "Mari" jak... nie, zaraz, co ja gadam. Już całkiem głupieję od tych zagranicznych gości. - Japonka potrząsnęła nerwowo głową, po czym wyciągnęła rękę i przywitała się krzepkim uściskiem dłoni. - Nieważne. Mów mi po prostu Mari.

- Poprostu Mari... - Viktor wyszczerzył się i puścił oko do kwiaciarki. - Ładnie. Jak po jakimś zagranicznym mężu. Czy ja też mogę cię tak nazywać?

- Kolejny pyskaty się znalazł. Ty może lepiej nie zapominaj, kto przed odlotem wyglądał jak zmięty celofan, hm? Albo jak jakaś zdechła stokrotka o poranku. Mokra, zziębnięta i ze zwieszonym pączkiem. - Mari pokręciła głową, po czym wycofała się z powrotem do Yu-topii. - Ta dzisiejsza młodzież kompletnie nie ma szacunku dla starszych...

Dalsza rozmowa naturalną koleją rzeczy przeniosła się do wnętrza domu, gdzie walizki stanęły w równym rządku w dalszym kącie korytarza, a lakierki i adidasy natychmiast zniknęły ze zmęczonych stóp. Po przywitaniu się z rodzicami oraz Minako-sensei - która od początku nie zamierzała przepuścić okazji, żeby wpaść na ploteczki z zagranicy - cała gromada domowników skupiła się wokół stołu, na którym zaraz wylądowały miski, półmiski i talerze pełne przygotowanego z zawczasu jedzenia. Viktor i Yuuri byli tak niesamowicie uradowani obecnością katsudonu, że mogliby w nieskończoność rozpływać się nad jego smakiem (tym bardziej że ten, który Yuuri zrobił w Petersburgu, z jakiegoś tajemniczego powodu nie był nawet w połowie tak dobry jak domowy), jednak niekwestionowanym mistrzem przebierania pałeczkami okazał się Yurio. Gdyby Plisetsky tylko mógł, z pewnością teleportowałby całą miskę bezpośrednio do swojego żołądka, ale na swoje "nieszczęście" kąski kotleta musiały jeszcze trafiać do ust, dzięki czemu czuł rozpływające się na języku mięso oraz oblany sosem ryż. Mimo to ta żywiołowa reakcja tak ogromnie ucieszyła mamę, że od razu zapewniła, że zrobiła wystarczająco dużo jedzenia dla wszystkich, więc mieli się nie krępować i od razu prosić o dokładki. Jedna prawda okazała się więc niezmienna w swojej słuszności - że nie ma to jak w domu...

Po kilkunastu minutach, kiedy kolacja dobiegła końca, a do drzwi zapukała rodzinka Nishigorich w pełnym ich składzie - na czele ze stęsknionym Makkachinem, który niemal znokautował Viktora po tym, jak dał susa na zaplecione po turecku nogi pańcia - towarzystwo przeniosło się z powrotem na zewnątrz, na werandę. Tam do akcji włączył się Takeshi, niosący w siatce wielkiego, wilgotnego jeszcze od zimnej wody arbuza. Zielony koleżka już-już miał stać się owocową piniatą, ale papa Katsuki z niewielkim uśmiechem oraz wielkim tasakiem w dłoni postanowił się za niego zabrać w nieco bardziej humanitarny sposób. A na pewno czystszy i bardziej ekonomiczny, szczególnie patrząc na ilość gąb chętnych na dodatkowy deser.

Yuuri oparł się ramieniem o jedną z belek wspierających zadaszenie werandy i przymknął oczy, powoli podgryzając niewielki, trójkątny kawałek przydziałowego arbuza. Było mu w tym stanie tak dobrze, że gdyby nie skumulowany dookoła niego tłumek ludzi, który gaworzył dosłownie o wszystkim i niczym, to padłby na plecy i zasnął tak po prostu, jak w dzieciństwie, ogrzewany przez promienie stopniowo zachodzącego słońca. Chociaż nie - gdyby sytuacja faktycznie miała przypominać dzieciństwo, to po jakiejś godzinie drzemki Yuuri teleportowałby się do swojego łóżka, uniesiony przez zaklęcie zwane "mamą" albo "tatą"... Niemniej ten kontrolowany chaos panujący na jawie również był na swój sposób całkiem przyjemny. W końcu nie pochodził od obcych ludzi, tylko od swoich. Rodziny. Najbliższych. Dlatego Yuuri zwyczajnie nie mógł się nie uśmiechać, kiedy angielskie i japońskie zdania mieszały się między sobą, uzupełniane przez sporadyczne psie mlaskanie, gdy Makkachin zawzięcie oblizywał podsuwaną mu przez trojaczki skórkę po arbuzie. Wszyscy czuli się w swoim towarzystwie tak komfortowo, że nie przejmowali się rozpiętością poruszanych tematów czy tym, że ktoś trzeci słuchał takiej czy innej pogawędki...

- ...czyli że jesteś prawdziwym informatykiem?...

- ...akurat zrobiłam mrożoną herbatę, może przyniosę...

- ...muszę jeszcze zacząć studia, ale ta, chyba można tak powiedzieć...

- ...no i tak to się jakoś złożyło, że jako pierwszy mi się oświadczył, więc...

- ...trzeba przyznać, że pięknie nam te cynie wyrosły tego roku...

- ...bo co roku wam powtarzam, że czas się wreszcie ruszyć z tej dziury...

- ...o, mamo, spójrz! Makkachin też lubi owoce! Chodźcie, wrzucimy to na Instagrama...

- ...i popatrz, jak wcina! Jakby lody lizał! Ale to śmiesznie wygląda! Mamo, możemy?...

- ...mamo?

Skórka razem z kawałkiem niedojedzonego arbuza wypadła Yuuko z rąk, podczas gdy ona sama z oczami okrągłymi jak dmuchawce w pełnym rozkwicie wpatrywała się w Viktora.

- Oświadczył się...? - powtórzyła, a Yuuri od razu poczuł, jak jakaś twarda gula utknęła mu w gardle. Nie, to nie była wina arbuza. To chodziło raczej o inne, bardziej niepokojące przeczucie. - Czyli że jesteście zaręczeni?

Viktor nie odpowiedział na to wprost ani nie przytaknął z typową dla siebie werwą, tylko spojrzał przepraszająco na Yuuriego, po czym zwrócił twarz w stronę Yuuko i uśmiechnął się niejednoznacznie. Jednocześnie w tym samym momencie z domu wyszła uzbrojona w dzbanek mrożonej herbaty Mari, która kompletnie nie zdawała sobie sprawy z istnienia miniaturowej sztuki, jaka właśnie rozgrywała się na oczach zgromadzonych.

- No i? Co się dzieje? Dobrze słyszałam, że ktoś wspominał coś o zaręczynach? - zauważyła, schodząc na trawnik i odkładając tacę z herbatą na werandę. - O kogo tym razem chodzi? Znowu o kogoś z mojej klasy?

Yuuko pokręciła nieznacznie głową, powoli uniosła dłoń, aż wreszcie wskazała nią kolejno na chowającego się za belką kwiaciarza oraz siedzącego tuż przy niej architekta.

- O Yuuriego i Viktora.

Na to krótkie oznajmienie wszystkie inne rozmowy w jednej chwili ucichły, przez co w tle słychać było już tylko stukanie noża papy Katsukiego, który metodycznie i bez zbędnego melodramatyzmu kroił drugą z połówek arbuza. W tym samym czasie mama spokojnie przekłada kolejne trójkątne kawałki na talerz, z uśmiechem przysłuchując się temu, jak jej córka zapowietrzyła się, zamilkła i wreszcie po przerwie wydukała:

- Oż ty w mordę... - Mari aż przysiadła z wrażenia na schodach. - A tak czułam, że te obrączki to jakieś podejrzanie podobne są...

- Czy to by znaczyło, że Yuuri pobił wszystkie rodzinne rekordy jeśli chodzi o długość stażu w związku? - zagadnął Takeshi, po czym nie czekając na odpowiedź, podrapał się po śniadym policzku. - Chociaż może to i racja, że nie ma już z czym zwlekać, jak się ma tyle lat co on. Przecież ja w jego wieku... a, no tak. To było w zeszłym roku.

- Zwlekać? Jeszcze czego! - Do dyskusji włączyła się Minako, która chyba czuła się w świętym obowiązku zastąpić cichą Hiroko na stanowisku matki marudzącej na niespodziewane wyskoki syna. - Zostawić was na parę dni samych i takie rzeczy się dzieją! I co? Pewnie jakby ten wyjazd przeciągnął się o tydzień dłużej, to wrócilibyście z kompletem papierów i wspólnym kontem bankowym? A może wcale byście nie wrócili, hm? Dobrze mówię?

- Tylko nie myślcie sobie, że jak sprawa się wydała, to za kilka tygodni znów czmychniecie do Rosji i tam się po cichu hajtniecie. Nie po to całe życie układam bukiety, żeby nie móc ich zrobić na ślub własnego brata - uprzedziła Mari, tym razem zwracając się do Viktora. - No serio, no... Za tobą to trzeba normalnie jakąś obstawę wysyłać...

- W porządku, nie trzeba. Można mnie pilnować na miejscu - zapowiedział architekt i uśmiechnął się tak promiennie, że z łagodnego wieczoru niemal zrobiło się samo południe. - Zdecydowałem się zostać w Hasetsu na stałe.

Gdyby zebrane towarzystwo już nie milczało i nie siedziało jak na szpilkach, wyrywając się jedynie z pojedynczymi komentarzami, to po kolejnej nowinie z pewnością zapadłaby cisza jak makiem zasiał. W tej jednak sytuacji Mari spojrzała na stojący obok niej dzbanek z mrożoną herbatą, odruchowo nalała sobie pełną szklankę, wypiła ją duszkiem do dna, wstała i wreszcie oznajmiła wszem i wobec:

- Idę zapalić.

Po czym poszła na stronę, gdzieś w kierunku szklarni oraz stojącej przy niej ławki. Yuuriemu zrobiło się wyjątkowo głupio, zupełnie jakby nagły nawrót nałogu u siostry był jego osobistą zasługą, choć jednocześnie zdawał sobie sprawę z tego, że przecież zaręczyny wcale nie były złą wiadomością, tylko... no... może trochę zbyt nagłą i nie do końca spodziewaną. W sensie że nie w tym tempie i przy takich okolicznościach.

- Czemu mnie to nie dziwi? - mruknął cicho Yurio, wpatrując się w ekran swojej komórki. On jako jedyny nie wykazywał nawet cienia zaskoczenia obecnym stanem rzeczy, ale pewnie niemały udział w tym fakcie miało to, że sam pomagał Yuuriemu przy zakupie obrączek. A skoro widział je od jakiegoś półtora tygodnia, to domyślenie się, o co mogło z nimi chodzić, było już jak proste dodanie dwa do dwóch - Tylko dziadkowi sam masz o tym powiedzieć, kumasz? Na mnie totalnie nie licz. Albo znajdź se innego idiotę do odwalania czarnej roboty jako posłaniec.

- Czyli że naprawdę zamierzasz...? - szepnęła znów Yuuko, spoglądając to na Yuuriego, to na Viktora.

- Tak, zamierzam. Czy raczej: zamierzamy - przyznał wreszcie architekt, bezradnie rozkładając ręce - chociaż nie sądziłem, że poruszymy ten temat zaraz po powrocie. No ale skoro trafiła się już taka okazja, to chyba powinienem wyjaśnić wszystko do samego końca...

Zaraz po tych słowach Viktor nieco spoważniał, podciągnął nogi pod siebie i siedząc na werandzie w pozycji seiza, zwrócił się twarzą do rodziców. A Yuuri... Yuuri znał już te pokorne spojrzenie i napiętą sylwetkę. Znał je z wizyty u pana Feltsmana, a może nawet wcześniej, kiedy tylko architekt po raz pierwszy przyszedł do nich na obiad. A to mogło oznaczać tylko jedno.

- Hiroko-san. Toshiya-san. - Viktor ułożył dłonie przed sobą i delikatnie się pokłonił, robiąc to z szacunkiem godnym samego potomka rodu samurajów. - Przepraszam, że to tak nagle, ale chcę wam coś powiedzieć. Cenię sobie szczęście waszego syna ponad własne życie, szczególnie że jest dla mnie ogromną pociechą i pomocą w wielu sprawach, a chociaż niewiele znam się na roślinach, to pragnę uprawiać z nim kwiaty do końca naszych dni. Czy wobec tego mogę być na tyle śmiały, żeby prosić was o błogosławieństwo i o zgodę na nasz ślub?

Yuuri miał poważne wątpliwości w kwestii tego, co pragnął zrobić po usłyszeniu takich słów - czy może zapaść się głęboko pod ziemię, czy wręcz przeciwnie, poszybować ponad chmury i tam zacząć krążyć po orbicie ziemskiej. Nie wiedział też, jak mogli na to wszystko zareagować jego rodzice, szczególnie że tata wciąż dzierżył w dłoni wielki nóż, a mama gdyby bardzo chciała, to bez problemu mogłaby znokautować człowieka solidną, lakierowaną tacą. Yuuri miał naprawdę masę wątpliwości, ale ta przemowa - ta trudna do nauczenia, lecz wciąż pochodząca prosto z serca przemowa sprawiła, że kwiaciarz odłożył resztkę arbuza, wślizgnął się na werandę i przyklęknął tuż obok narzeczonego, decydując się wziąć na barki połowę jego obaw. Choć pewnie sam Yuuri też dorzucał ich do wspólnej puli już całkiem sporo...

- Yuuri. Vicchan. - Mama nie podniosła jednak głosu (ani tym bardziej tacy), tylko zwróciła się do klęczących mężczyzn tym swoim typowym, ciepłym, kojącym tonem, który rezerwowała dla bardzo bliskich osób. - Rzadko spotyka się w dzisiejszych czasach, żeby ktoś tak bardzo przejmował się zdaniem rodziców. To dobrze o was świadczy, więc z całego serca wam za to dziękuję. Dziękuję, Vicchan, że szanujesz tutejszą tradycję i że zwróciłeś się do nas z pytaniem... ale jednocześnie sądzę, że naszą odpowiedź znasz już od bardzo, bardzo dawna.

Ile z tego wszystkiego zrozumiał Viktor, Yuuri nie umiał odczytać z profilu jego twarzy, jednak zanim zdołał otworzyć usta i szeptem przetłumaczyć ukochanemu sens wypowiedzi mamy, Hiroko zbliżyła się, rozłożyła ręce na boki i przytuliła narzeczonych do siebie. Nawet klękać nie musiała. Wystarczyło, że nieco się pochyliła, a głowy Viktora i Yuuriego bez problemu przylgnęły do jej piersi, dzięki czemu mogli doskonale usłyszeć, jak powiedziała:

- Cieszę się, że mogę być matką takich dwóch wspaniałych synów jak wy.

Przez kilka sekund mężczyźni wydawali się kompletnie osłupiali tym stwierdzeniem - Yuuri jego znaczeniem, za to Viktor pewnie próbował sobie wszystko poprawnie przetłumaczyć - ale kiedy wreszcie zrozumieli, jak wielkie szczęście ich spotkało, że trafili na tak wyrozumiałych rodziców, nerwy kompletnie im puściły. Viktor z całych sił objął oboje znajdujących się przy nim Katsukich, a Yuuri siąknął głośno przez nos i na wszelki wypadek ukrył oczy w ramieniu mamy. To było zbyt... zbyt. Rozumiał, że ostatnie dwadzieścia trzy lata nie obfitowały w jakieś sensacyjne sukcesy ani marzenia wielkiego kalibru, ale od tego nadmiaru życzliwości już całkiem przestawał nadążać za rzeczywistością. Czy to jeszcze było jego życie? Tego wiecznie zahukanego kwiaciarza, który doskonale wiedział, co to miłorząb, ale nigdy nie trafił na miłość?

- Ja też bardzo lubię śluby, bo na ślubach zawsze jest co robić. Szczególnie na tych organizowanych dla własnych dzieci - podsumował papa Toshiya, uśmiechając się na widok wzruszonego stadka. - No to co? Może jeszcze po kawałeczku arbuza? Tak w ramach toastu... i żeby się nie odwodnić? - zaproponował raźno.

Yuuri zaśmiał się przez łzy, czując, że ramiona Viktora też zaczęły drżeć od nieznacznego chichotu. No, dobra, w porządku. Może los faktycznie pokarał go mało taktownym tatą, ale jeśli to miał być główny minus życia w Hasetsu, to chyba dało się takie wady jakoś zaakceptować. Ba, w sumie to nawet mógłby je z czasem trochę polubić. Oswoić się z nimi. Zżyć się.

Mógłby je pokochać choćby dlatego, bo już nie mógł się doczekać tego, co jeszcze miała przynieść dla nich wspólna przyszłość.


***

Przypisy-chan

Witajcie w kolejnym - już przedostatnim, na nieszczęście - rozdziale "Kwiaciarni dla dwojga". Zbliżający się finał doprowadził Viktora i Yuuriego do miejsca, gdzie czują się najlepiej, czyli w swojskim Hasetsu. Tam mama zawsze trzyma w zanadrzu pysznego katsudona, a plotki jak koty chodzą własnymi ścieżkami... Ale, ale! Właśnie! Mam nadzieję, że udało się to dobrze oddać, ale bardzo zależało mi na tym, żeby rodzinne oburzenie było związane z tym, że Viktuuri mogłoby się hajtnąć bez zaproszenia bliskich na ślub, a nie, że byli tak przeciwni w ogóle. Pewnie po Minako można było wyczuć coś nieco gorszego, ale uspokajam, że ona po prostu bardzo chce to zobaczyć na własne, zawilgocone wzruszeniem oczy. Wybaczcie jej więc ten mini-litanię wymówek ^^"


Wyjaśnień kilka:

- Shinkansen to specjalna sieć linii kolejowych w Japonii, która prowadzi przez praktycznie całą jej długość. Potocznie shinkansenami nazywa się również składy pociągów poruszających się tymi liniami, które potrafią się poruszać do 400 km/h. Stąd pokonywanie dużych odległości w Japonii jest kwestią kilku godzin :)

- Boże Narodzenie obchodzone jest w Japonii 25 grudnia (chociaż "obchodzenie" to trochę za duże słowo, jest to raczej okazja do zabawy i randek). Natomiast w Rosji Boże Narodzenie obchodzi się według kalendarza juliańskiego, co sprawia, że wypadają one 6 stycznia. Stąd i radosne założenie Viktora, że będą mieć święta dwa razy do roku :)

- Maleńki wsad z rosyjskiego prezentuje się w tym rozdziale tak:

ona uże mnie nrawitsya - już ją lubię
haroszaja taktika - dobra taktyka

- Pytanie o zgodę rodziców jest w Japonii bardzo ważnym elementem przyszłych zaślubin i jeszcze do niedawna było absolutnie niezbędnym warunkiem, aby do zawarcia związku małżeńskiego faktycznie doszło. Oczywiście w dzisiejszych czasach ma się o wiele więcej swobody, a aranżowane małżeństwa są znacznie rzadsze, jednak wciąż przykłada się dużą wagę do tego ceremoniału rodzinnych spotkań zaręczynowych.


A za tydzień... kurde, to już za tydzień? Ale że już? Że tak totalnie? Bożesztymój! Przecież ciągle jestem w połowie pisania finału! D: Ale choćby się miało palić i walić, choćby piekło miało zamarznąć, a pod oknem miały zakwitnąć pierwiosnki, za tydzień w wasze ręce (komórki?) trafi ostatni, czterdziesty czwarty rozdział "Kwiaciarni". Szykujcie chusteczki, konfetti albo po prostu kwiaty, bo pożegnamy się z serią z prawdziwą pompą. Nie spóźnijcie się i bądźcie ubrani na galowo ;)

Trzymajcie się i ostatni raz - do zobaczenia w kolejną środę!

Muah!

😚

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top