Kwestia Nawrócenia
Lodowata bryza ciągnęła od morza, rozwiewając Eyvaldowi włosy. Młody mężczyzna z nostalgią spoglądał na płonące miasto. Drobne zabudowania rozrzucone wzdłuż fiordu, tam gdzie postrzępiony brzeg spotykał się ze stromym zboczem gór, przypominały teraz naszyjnik z bursztynowych koralików.
Czy będzie żałował tej zdrady?
Potrząsnął sakwą, by usłyszeć kojący sumienie brzęk monet. Odegnał wątpliwości, wskoczył na konia i pozwolił zaniepokojonemu zapachem dymu zwierzęciu oddalić się od wypełnionego okrzykami bólu, rozpaczy i przerażenia Vikkholm.
– Ciekawe, czy miłościwi bogowie przyjdą wam na pomoc – zakpił i, nie oglądając się za siebie, rozpoczął nowe życie.
*
Eyvald nigdy nie przejmował się bogami. Idea służenia komuś, kogo nigdy nawet na oczy nie widział, wydawała mu się co najmniej absurdalna. Nie wspominając już o składaniu ofiar czy obwieszaniu się jakimiś tandetnymi błyskotkami.
Nie tylko na temat wiary Eyvald miał inne zdanie niż pozostali mieszkańcy Vikkholm. Może właśnie dlatego musieli się rozstać w tak nieprzyjemnych okolicznościach.
Od pożaru ubyło już pół księżyca, a młodzieniec zdołał odjechać wystarczająco daleko, by móc przestać martwić się pościgiem. Mimo to wciąż zarzucał kaptur na głowę i wbijał wzrok w grzywę konia, ilekroć mijał kogoś na szlaku. Wiedział, że przesadna ostrożność może przysporzyć mu kłopotów, ale nie potrafił stłumić podejrzliwości.
Słysząc dobiegający z naprzeciwka tętent kopyt, postąpił dokładnie tak samo. Naprawdę bardzo chciał nie przyciągać uwagi nieznajomych, gdy jednak do jego uszu dobiegło płaczliwe błaganie o pomoc, nie zdołał oprzeć się pokusie i spojrzał przed siebie.
Rozpaczliwe krzyki dobiegały z gardła dziewczyny, przytulonej do szyi rozpędzonej szkapy. Tuż za nią gnało trzech ogromnych drabów z obnażonymi mieczami. Eyvald najchętniej zszedłby im z drogi. Co go obchodził los dziewczyny czy zamiary rozwścieczonych mężczyzn. Nim jednak zdążył usunąć się na pobocze, dziewczyna pochwyciła jego spojrzenie i załkała raz jeszcze:
– Pomocy!
Nigdy w całym życiu nie widział tak nieskazitelnie zielonych oczu. Coś w nim zadrżało. Musiał jej pomóc. Gdyby tego nie zrobił, najpewniej padłby trupem, nie mogąc znieść podobnej hańby.
Dobył miecza.
Napastnicy najwyraźniej w ogóle nie spodziewali się takiego obrotu sprawy. Zaczęli coś wykrzykiwać, ale nie zrozumiał ani słowa. Jakim cudem obcy zajechali tak daleko w głąb półwyspu? Ich bełkotliwa mowa jeszcze bardziej rozwścieczyła Eyvalda.
Gdy tylko minął zabiedzonego wierzchowca dziewczyny, zatoczył szeroki krąg ostrzem, sięgając nim najbliższego ze zbirów. Mężczyzna krzyknął rozdzierająco, zarówno z bólu, jak i zaskoczenia. Eyvald wykorzystał chwilę nieuwagi przeciwnika, by dźgnąć mieczem zad jego konia. Spłoszone zwierzę wyrwało się spod władzy jeźdźca i pomknęło między drzewa.
Pozostali bandyci zupełnie zdębieli. Zatrzymali swoje rumaki i zaczęli wymachiwać rękami, krzycząc coś niezrozumiałego.
Eyvald nie zamierzał dyskutować. Wywinął mieczem raz i drugi, a nie napotkawszy żadnego oporu, rozgromił awanturników.
Pomimo rozpierającej go dumy, z wahaniem spojrzał na dziewczynę, bojąc się ponownie stanąć w obliczu potęgi niewinnego spojrzenia. Te obawy nie były zresztą bezpodstawne – w oczach niewiasty kryło się coś doprawdy zniewalającego.
– Pani – szepnął Eyvald, chowając miecz. – Nic ci nie jest?
Potrząsnęła głową i uśmiechnęła się nieśmiało. Wciąż musiała się bać.
– Nie musisz się mnie lękać. Nic ci już nie grozi – zapewnił pospiesznie.
– Szukasz pracy, panie? – zapytała słodkim głosem. Poruszyła przy tym głową, sprawiając, że promienie słońca przeobraziły jej rude włosy w roztańczone języki ognia.
– Obecnie żadnej nie mam. Chętnie oddam się na twoją służbę, pani.
Słowa wyciekły mu spomiędzy warg, nim zdołał je przemyśleć. Szeroki uśmiech dziewczyny uświadomił mu, że tańczył dokładnie tak, jak zagrała. Jeszcze nigdy żadna kobieta nie miała nad nim podobnej władzy.
Co za przerażające uczucie!
*
Na imię miała Joreid i była córką jarla Jorunda. Jej ojciec umarł przed dwoma dniami, co mocno zaogniło sprawę zamążpójścia dziewczyny. Konflikt rozgorzał do tego stopnia, że syn przyjaciela rodziny, Thorvi, postanowił ją uprowadzić i potajemnie poślubić. W tym właśnie celu wysłał za Joreid trzech najemników zza morza.
Wszystko, co zdołała zabrać z domu, mieściło się w niewielkim tobołku. Garść monet, trochę jedzenia i jedna suknia na zmianę, nic więcej.
– Co zamierzasz zrobić? – zapytał Eyvald z głosem zmiękczonym współczuciem.
– Niedaleko mieszka moja ciotka. Może pozwoli mi ze sobą zamieszkać.
Siedzieli naprzeciw siebie, grzejąc się przy ognisku, a rozochocone płomienie buchały wysoko ku obsypanemu gwiazdami nocnemu niebu. Przez cały czas Joreid przyglądała się Eyvaldowi z peszącą uwagą. Rozumiał jej zainteresowanie, co niestety nie zmieniało faktu, iż nie potrafił sobie z nim poradzić.
– Panie, udało mi się zabrać trochę miodu, więc jeśli miałbyś ochotę... – znacząco zawiesiła głos.
Eyvald nie mógł się pozbyć wrażenia, że powinien odmówić, a najlepiej uciec, gdzie pieprz rośnie. Mimo to skinął powoli głową. Z wdzięcznością przyjął pękaty dzban z wąską szyjką i pociągnął z niego łyk słodkiego napoju.
– Wyborny – westchnął, gdy ciepło i odrętwienie zaczęły przejmować władzę nad jego ciałem.
– Godzien samego Odyna – przyznała Joreid, również się napiwszy.
Wojownik zaśmiał się. Sceptyczne podejście do wiary znów dało o sobie znać.
– Wierzysz w bogów, pani? – zapytał kpiąco.
– Ze względu na moją rodzinę, nie mam wyboru. Czy to źle?
Miód musiał być mocniejszy niż myślał, bo wydało mu się, że Joreid przeszła przez ognisko i znalazła się tuż obok. Zamrugał, niewiele z tego wszystkiego rozumiejąc. Zarówno suknia dziewczyny, jak i jej włosy zdawały się płonąć, dlatego wyciągnął przed siebie dłonie w obronnym geście.
Joreid-nie-Joreid zaniosła się śmiechem i pochwyciła go za nadgarstki, z siłą, jaką nie powinna dysponować żadna kobieta.
– Zostaw mnie, potworze! – krzyknął Eyvald z przerażeniem.
– Nie jesteś zbyt spostrzegawczy, czyż nie, śmiertelniku? – zakpiła nie-Joreid zdecydowanie męskim głosem. – Ale nie martw się. Spróbuję temu zaradzić.
Eyvald zawył z bólu, gdy coś koszmarnie ostrego wbiło mu się w nasady kciuków. Zerknął na nadgarstki, oswobodzone wreszcie z uścisku dziwnego napastnika i z niedowierzaniem stwierdził, że dłonie otoczone ma przez srebrne węże goniące za swoimi ogonami. Zęby gadów wbijały się jednak nie tylko w ich własne ciała, ale i w skórę Eyvalda.
– Co to jest? – zapytał, nie bardzo wiedząc, czy rzeczywiście chce znać odpowiedź. Podniósł wzrok i aż sapnął ze zdziwienia.
Obok niego stał młody mężczyzna w bogato zdobionej czerwonej szacie z rudymi włosami związanymi na karku w luźny węzeł. Jego oczy iskrzyły się jadowitą zielenią, a usta wykrzywiały w pełnym zadowolenia grymasie.
– Wybacz, jeśli cię zaskoczyłem, ale musiałem upewnić się, że jesteś tym, kogo szukam. Samo puszczenie z dymem Vikkholm to za mało.
Niezliczone pytania cisnęły się Eyvaldowi na usta, nim jednak zdążył je zadać, rudowłosy mężczyzna przylgnął do niego i szepnął na ucho:
– Zamknij oczy i trzymaj się mocno. Może ci się zrobić nie dobrze.
Nagłe szarpnięcie pozbawiło młodzieńca tchu. Rzeczywiście zakręciło mu się w głowie i poczuł narastającą falę mdłości. Tylko cudem zdołał nie zwymiotować, nie uchronił się jednak przed utratą przytomności.
*
Czuł przyjemną miękkość i zapach pierza. Gdyby nie kłucie w nadgarstkach i chłodne powietrze co chwilę muskające jego ciało, zapewne zdołałby się nawet odprężyć i zasnąć. Dotyk czegoś mokrego skłonił go jednak do otwarcia oczu.
– Już myślałem, że się nie ockniesz.
Eyvald przez dłuższą chwilę musiał przypominać sobie, co takiego zaszło, że leżał teraz zupełnie nagi w łóżku, a przystojny młody mężczyzna obmywał go ściereczką. Gdy w końcu zdołał poskładać pogmatwane wspomnienia w spójną całość, chciał znać odpowiedź tylko na jedno pytanie.
– Gdzie jesteśmy?
– Przeniosłem nas do gospody, by zmylić pościg.
– Myślałem, że udało mi się wszystkich zabić.
– Wszystkich? – Rudzielec zachichotał. – Dary, które miano złożyć w ofierze Odynowi, warte są znacznie więcej niż życie trzech wieśniaków.
– Więc ten miód rzeczywiście był godny Odyna.
– Nie inaczej.
Chciał odepchnąć od siebie intruza i zasłonić przed jego natrętnym spojrzeniem, jednak gdy podniósł rękę zęby węża wbiły mu się boleśnie w kciuk. Doskonale zrozumiał, co to oznacza.
– Wydawało mi się, że magia jest zajęciem dla kobiet – prychnął Eyvald, pragnąc przynajmniej słownie dopiec rudzielcowi.
Ten jednak musiał opacznie zrozumieć zaczepkę, bo uśmiechnął się promiennie i już po chwili znów stał się Joreid. Niestety, nie poprzestał na tym; wskoczył na łóżko i otarł się wydatnym biustem o wilgotny tors Eyvalda.
– Lepiej?
„W ogóle nie jest lepiej!" chciał krzyknąć Eyvald, ale zamiast tego z ust wyrwało mu się głębokie westchnienie, gdy Joreid zaczęła muskać opuszkami palców wewnętrzną stronę jego uda.
– Przestań... – sapnął, złapawszy w końcu oddech.
– Ach, no tak, prawie zapomniałem – zaśmiał się rudoowłosy, na powrót przybierając postać mężczyzny. – Ty przecież nie odczuwasz pociągu do kobiet.
– Skąd o tym wiesz?
Słowa nieznajomego przeraziły Eyvalda do tego stopnia, że zerwał się i odepchnął go, nie bacząc na ból promieniujący z nadgarstków.
Wspomnienia uderzyły go z siłą wichury. Liczne morskie wyprawy, podboje, z których zawsze wracał zwycięsko, obładowany łupami. Mieszkańcy Vikkholm zachwalający go na thingu, pijący jego zdrowie, chcący wydać za niego swoje córki. I ostatni wiking, podczas którego zakochał się w młodszym bracie dowódcy, Melkolfie.
Gniew na nowo zapłonął w Eyvaldzie.
Owszem, dał się uwieść i wcale tego nie żałował. Zniósłby nawet to, iż ojciec się go wyrzekł i zmusił do wybierania między śmiercią a banicją. Gdyby tylko Melkolf nie skorzystał z protekcji brata, by wyprzeć się wszystkiego i nie ponieść żadnej kary.
– Tak! – krzyknął rudowłosy, zanosząc się szaleńczym śmiechem. Ujął w dłonie twarz Eyvalda i przyciągnął do siebie tak, że ich czoła się zetknęły. – Daj mi więcej, proszę!
– Loki.
Eyvald wyszeptał to imię z niedowierzaniem. Głęboko wątpił w istnienie bogów, nie mówiąc już o spotkaniu jakiegoś. Nie mógł mieć jednak do czynienia z nikim innym – tylko bóg kłamstw i ognia mógł władać tak potężną magią. I tylko on był wystarczająco szalony, by cieszyć się ze spalenia całej wioski.
– Tak, sługo?
– Nie jestem twoim sługą.
– Czyżby? – Loki zaśmiał się ponownie, objął młodzieńca i zaczął na przemian głaskać i podszczypywać jego barki. – Wyparłeś się innych bogów, aby nie zatracić samego siebie. Sprzeciwiłeś prawom swego ludu i wyrzekłeś rodziny. Oddałeś zakazanym rozkoszom jedynie dla własnej zachcianki. Spaliłeś wioskę, w której przyszedłeś na świat, niszcząc ostatni most łączący cię z przeszłością. Komu innemu mógłbyś służyć, jeśli nie mnie?
– Służę tylko sobie – wydyszał ciężko Eyvald.
Bóg czy nie bóg – Loki zaczynał go poważnie irytować. Tym bardziej, iż nie musząc dłużej powstrzymywać swych cielesnych pragnień ,wojownik zaczął odczuwać narastające podniecenie.
Uśmiech kapryśnego bóstwa stał się jeszcze szerszy, zupełnie jakby doskonale zdawało sobie sprawę, w jakim kierunku powędrowały myśli jego „wyznawcy". Chociaż, biorąc pod uwagę fakt, iż Lokiemu udało się w międzyczasie wskoczyć Eyvaldowi na kolana, nie miał pewnie większych problemów, by wyczuć narastające to i owo.
Tonąc w spojrzeniu jadowicie zielonych oczu, młodzieniec wyszeptał jedyne, co przyszło mu do głowy:
– Jak mógłbym ci służyć? Czemu potrzebujesz kogoś takiego jak ja?
W odpowiedzi Loki poruszył znacząco biodrami i gwałtownym ruchem ściągnął kaftan. Eyvaldowi od razu zrozumiał, co powinien zrobić. Całym sobą przylgnął do ciała bóstwa... zapominając zupełnie o wężowych bransoletach.
– Cholera jasna! Zdecyduj się wreszcie czego...
Bóg kłamstw nie pozwolił mu dokończyć. Wychylił się do przodu i przylgnął ustami do ust Eyvalda. Pocałunkowi brakowało czułości czy zmysłowości; dało się w nim jednak wyczuć żar, jakiego młody wojownik nie miał jeszcze nigdy okazji zaznać. Nie zauważył nawet, gdy Loki pchnął go z powrotem na łóżko.
Jedno trzeba było kapryśnemu bogu przyznać – znał się na rzeczy. Oswobodziwszy się ze spodni, zassał dolną wargę Eyvalda i zaczął podskubywać jego sutki, twarde teraz jak ziarna grochu. Gdyby tylko mógł, najchętniej sprawdziłby jędrność boskich pośladków, niestety, za każdy ruch węże mściły się coraz mocniej zaciskając szczęki.
Cóż za okrutna rozkosz! Leżeć tak bezwładnie i być zmuszonym do absolutnej bierności, gdy całe ciało zdaje się krzyczeć w niemym błaganiu o ruch, tarcie, dzikie szarpnięcia! Przykuty do łoża kajdanami cierpienia, jęczał raz po raz, bojąc się przekroczyć granicę narzuconą mu przez rozpalone bóstwo.
Jak miał wytrzymać szaleńczą podróż cudzych ust po swoim torsie, cudownie miękkich warg zmierzających wciąż w dół i w dół, aż do upragnionego celu?
Eyvaldowi nie brakowało doświadczenia w miłosnych doznaniach, ale jeszcze nigdy nie był całkowicie zdany na cudzą łaskę. Absolutnie nie przeszkadzało mu oddanie się w czyjeś doświadczone ręce, pod warunkiem, iż mógłby w każdej chwili upomnieć się o swoje.
Teraz nie mógł. Uświadomił to sobie w momencie, gdy usta Lokiego udowodniły, że kryją nie tylko paraliżująco zwinny język, ale i niebezpiecznie ostre zęby, których bóg nie omieszkał wielokrotnie przetestować na skórze Eyvalda.
Kto wie, może właśnie to zawieszenie między ekstazą a cierpieniem pozwoliło młodemu wojownikowi na wiele godzin uniesienia. Za każdym razem, gdy zbyt bardzo zbliżał się do spełnienia, Loki tłumił jego żądze gryząc, drapiąc i przypalając ogniem.
Cierpliwość Eyvalda została wynagrodzona. Biodra niegodziwego bóstwa okazały się zaskakująco słodkie. Kryły źródło wszelkich pragnień młodzieńca, obfitsze niż śmiałby przypuszczać. Gdy tylko pozwolono mu wedrzeć się w nie, przestał błagać o litość i poddał się zupełnie, by zaznać pełni rozkoszy. Splamił boskie ciało w swej ludzkiej ułomności, wiedział jednak, że będzie mu wybaczone.
– Panie... – wyszeptał słabym głosem.
– Nie przemęczaj się, sługo. – Loki opadł na łóżko i wtulił się w silne ramię Eyvalda. – Właściwie to już dawno powinieneś spać, skoro o świcie mamy wyruszyć.
– Spałbym, gdybyś tylko mi pozwolił.
– Śmiesz mi się sprzeciwiać, śmiertelniku?
Tym razem węże oszczędziły mu bólu. Eyvald uśmiechnął się, słysząc, jak Loki zaczyna nucić pieśń ku czci Thora, w miejsce boskich przydomków wstawiając jednak wyjątkowo sprośne obelgi. Bardzo ostrożnie spróbował go objąć i ponownie nie napotkał żadnego oporu.
Nim zasnął, zdążył jeszcze pomyśleć, że służenie takiemu bóstwu może okazać się całkiem przyjemne. Zupełnie innego zdania był następnego dnia, gdy do gospody wpadli wojownicy z pobliskiej wsi, poszukujący szalonej wiedźmy, która ograbiła świątynię Odyna i pomagającego jej zbója.
Na szczęście jednak nie posiadał mocy zaglądania w przyszłość i mógł wypłynąć na morze snów, wciągając w nozdrza głęboki korzenny zapach płomiennorudych włosów.
Cóż, jakie bóstwo, takie nawrócenie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top