act VIII: 猶大


Wydawał mu się cieniem dawnej świetności wyobrażeń o bogach, wciąż jednak zapierał dech. Nie ukrywał tego. Spojrzeniem przeszedł powolnie, prawie wyzywająco po obecnym w pokoju Yongguku, którego sama już precenzja uchodziła za zaszczyt dla tych czterech ścian jak i mężczyny o luźno zapiętej koszuli, trzymanej w szelkach i ciemnych spodniach garniturowych. W dłoniach przyzdobionych sygnetami ujmował kryształowy kieliszek z whiskey. W ustach tliło się drogie cygaro. Przystojna twarz była skupiona i nie do przeniknięcia.

Między nimi znajdował się tylko stolik, leżący przy nim tresowany hart o metalicznym umaszczeniu, kominek z palącym się drewnem oraz dawne przewinienia, których sobie nie przebaczyli.

Przez chwilę mieli jedynie ciszę pomieszczenia, które pamiętało zbyt dużo oraz chropowatą poezję trzaskających płomieni. Dopiero po mniej więcej pół minuty Yongguk zdecydował się finalnie spojrzeć na rywala. Czekał na jego wiadomość. Naprawdę chciał na ponów poczuć, jakby mierzył się z kimś choćby odrobinę godnym siebie samego.

Gęsty dym przysłonił na moment lekko uśmiechnięte oblicze mężczyny, którego blask w oczach zdawał się odbiciem ognia piekieł. Zrobił krok do przodu, roznosząc subtelny stukot swoich lakierowanych butów.

- Powiedz mi, najdroższy... - zaczął, ponownie wkładając cygaro do ust i zaciągając się głęboko. Rozchodząca się w powietrzu szarość coraz bardziej przykuwała wzrok ciemnowłosego, który z pewnego nawyku przejechał po ustach przebitym jakiś czas temu językiem. - Czego ci brakuje? - zapytał w końcu, dając drugiemu moment na zrozumienie, choć wcale go nie potrzebował. - Masz władzę, wpływy, złoto i srebro. Masz grzechy i ludzkie ciała. Czego pragniesz jeszcze? - kontynuował, stopniowo zmniejszając odległość oraz zniżając ton, w którym mówił.

Yongguk milczał, niezdolny przez kilka sekund do sformułowania zdania. Nie chciał się odsłaniać przed tym rajskim wężem w ludzkiej skórze, syczącym o spełnieniu snów, jeśli tylko odda się wystarczająco dużo.

Bo doskonale wiedział, że sny te były równie ulotne, co wina tych, którym odebrał życie.

- Nie posiadam chyba czegoś takiego - odparł głębszym głosem. - Skąd to pytanie?

- Sądziłem po prostu, że skoro już się widzimy, mógłbym ci przynajmniej coś dać. Cokolwiek byś zechciał - odpowiedział z uśmiechem. - Ale miło słyszeć, że ciągle nie łakniesz niczego tak jak te mrówki krążące pod nami - mówiąc to jego usta wykrzywiły się jeszcze mocniej. - Pamiętaj, że jesteś ponad to.

- Wiem o tym - stwierdził tylko, zerkając ulotnie na krajobraz za oknami. - Nie potrzebuję twojego potwierdzenia, Junhong.

- Od kiedy nazywasz mnie po imieniu? Zapomniałeś już...

- Nie chcę wracać do tego - uciął ostro. - I radzę ci robić to samo. Proszę - dodał, choć nie zwykł używać tego słowa często. A już z pewnością nie przy tym mężczyźnie. Kiedyś użył go przy nim kilkanaście razy, ale sytuacja tego wymagała. Było beznadziejnie.

A teraz wszystko dawno stało się już tylko ziemią z płatkami zwiędniętych róż, których bolesna śmierć przerosła właściciela.

Stąd to cygaro. Bogactwa. Hart. Apartament w najwyższym budynku miasta. Stąd ten wzrok, to pożądanie i nieme błaganie przysłonięte chłodem, by Yongguk jednak zmienił zdanie.

Ale nie zamierzał. Nigdy.

Z szacunku do Junhonga. Głównie dlatego. Nawet oglądanie, jak staje się coraz mniej sobą nie umiało tego zmienić w najmniejszym stopniu. Musiał trzymać się swoich słów niczym boskich przykazań.

- Skoro tak wolisz... Ja nie mam jednak nic przeciwko tamtym czasom. Lubię je nawet. Niekiedy myślę o nich nieco zuchwalej, tak, że mógłbym cię przekonać.

- Nie w tym życiu - uciął Yongguk. - Pozwól nam po prostu korzystać ze spotkania - dodał z lekkawym uśmiechem i iskrami w oczach. - Nie wspominaj jednak ani detalu z tamtych dni.

I Junhong nie wspomniał, choć wyznania same cisnęły mu się na usta, a słodycz werterowskiego cierpienia wypełniała coraz bardziej pustą duszę zakochanego serca.

• • •

Za oknem słychać było głęboki pomruk burzy. Zroszone wilgocią kropel wody skrzydła kruka zatrzymały się na moment, gdy zwierzę usiadło na barierce otwartego balkonu, który wpuszczał do rezydencji nieco ciepłego powietrza wymieszanego z zapachem deszczu. Kolejny głębszy ton wypełnił dom, dokładnie w momencie, gdy ubrany jedynie do połowy Yongguk wziął w dłoń szklankę z jasnobrązową cieczą i upił z niej nieco trunku, słodko rozchodzącego się po jego ciele. 

Z nieco zamglonym wzrokiem zerknął na ptaka, który po chwili ponownie zerwał się do lotu. Świat zdawał się nie zasługiwać na te stworzenia, jakich sylwetka zdobiła nie tylko niebo, gdy pozwalały sobie na wolność, ale również skórę mężczyzny o złotym odcieniu alkoholu, jaki pił. 

Wciąż miał w myślach dzisiejsze spotkanie, jakie początkowo nie miało mieć miejsca. Owszem, ogarnęła go nutka delikatnej oznaki dziwnego przywiązania, a nawet potrzeby zobaczenia kogoś, z kim zwykł wymieniać nieco więcej, aniżeli sylaby własnego imienia. 

Teraz bowiem nie było już tutaj stworzonego przez nich imperium, a dwa oddzielne królestwa, w których sami zasiadali na tronach. Nie mieli nic do powiedzenia sobie nawzajem, przynajmniej Yongguk nie zamierzał wychodzić z inicjatywą, by głosić słowa przebaczenia niczym Chrystus wobec Judasza. Dość mu było tamtych chwil, wolał zdecydowanie trzymać je zamknięte w klatce, aniżeli próbować z nimi żyć na co dzień i próbować ujarzmić na każdym kroku. 

W końcu pewne słowa nigdy miały nie paść, a gesty się nie wydarzyć. Przeszłość pozostawała przeszłością i to była jedna rzecz w jego życiu, której mógł być pewien. 

Szkoda tylko, że jedynie on tak myślał, przy muzyce burzliwej artystki, grającej tej nocy w niebiosach utwór o tym, jak jeden wbił nóż w plecy drugiemu, za którego poświęcił całą swoją egzystencję zbyt mocno i zbyt szczerze. 


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top