act VI: 幽明
Właściwie nawet nieskończoność w czyśćcu wydawała by się za mała do pozbawienia go wszystkiego, czego się dopuszczał. A przynajmniej tak twierdzili Ci, którzy mieli czelność nazywać się świętymi, postępującymi moralnie w każdej sekundzie egzystencji.
Sami bowiem bali się przebić bańkę mirażu, chcąc spojrzeć na własne, brudne wnętrza.
Pozwalali więc sobie na ocenę cudzych postępowań. Bez refleksyjne gadanie w ciemnych ulicach, byleby tylko zabłysnąć licho, jak odpalone, zwilgotniałe zapałki, bądź wypalona zapalniczka.
Yongguk po prostu zbyt mocno kreślił litery swojego imienia ciemną cieczą, która dawała życie.
Jakie on bezpowrotnie odbierał.
Nawet teraz, z dłońmi niemalże ociekającymi krwią zdawał się zachowywać elegancję i chłód, jakiego niektórzy skłonni mu byli zazdrościć. Z obojętnością zabrał palce od gładkiej skóry chłopaka, na oko osiemnastoletniego, którego serce nie biło już od minuty.
Drewniane deski łapczywie piły wsiąkającą w nie czerwień, jakby spragnione jej ponad miarę. Sam sprawca poszedł w ich ślady i musnął językiem posokę z jednej z dłoni.
Była wyjątkowo słodka.
Uśmiechnął się sam do siebie, acz nie w sposób bestialski, pozbawiony emocji - wręcz przeciwnie. Był dumny i nieujarzmiony, ale jednocześnie przekonany o własnej winie, którą nosił każdego jednego dnia. Kryło sie w tym geście ciche uwielbienie do swojego czynu, ale również skromne, wygrywane na pianinie nuty obrzydzenia do siebie samego, swoich dłoni i uczynków.
Mimo, że śmierć była dla niego od dawna czymś pięknym i godnym adoracji. Czasami tłumaczył sobie, że wybawia ludzi od cierpienia, jakim było życie - czasami, że ich karze, bo jedyny jest do tego zdolny.
Zależało to od wielu czynników, oraz nastrojów.
Dzisiaj bowiem czuł się bardziej jak Upadły, niż Archanioł.
Z nieukrywaną dozą poruszenia odsunął się od nieruchomej postaci. Ze wzrokiem ukrytej w nim ciemności, przybranej w czystą czerń, zerknął na dwoje obecnych jak zwykle mężczyzn.
Ci skinęli głową i pełni szacunku zabrali ciało, nie omieszkając wlec go po ziemi, mimo możliwości podniesenia, zostawiając na deskach ciemne ślady, które przy innych okolicznościach mogły by uchodzić za arcydzieło.
Nie dzisiaj jednak.
Yongguk za to przeszedł do drugiego pomieszczenia, przyozdobionego złotem i srebrem, takim, jakie znał z najwcześniejszych lat, które minęły dla niego dekady temu, mimo, że nie dzieliły go od nich nawet dwie. Z nieco znudzonym spojrzeniem omiótł drogie tkaniny i obrazy przedstawiające wygnanie z raju, oraz bunt upadłych aniołów. Wszystkie te sceny były mu już doskonale znane, a ich dantejskość rozgrywała się w nim zawsze, kiedy zabierał komuś możliwość dalszego oddechu.
Na zawsze.
Stukot jego butów rozszedł się po obszernym pokoju. Ściany te pamiętały już niejedno. Wciąż jednak pozostawały ślepe na rozgrywające się za drzwiami okropieństwa.
Pokierował swoje kroki wprost do marmurowej łazienki, o tak bladej posadzce, że grzechem był sam fakt jego obecności tam, która skutecznie niszczyła jej czystość.
Ściągnął z siebie marynarkę, potem ciemną koszulę i spinki do mankietów. Wyglądał raczej jak elegancki biznesman, aniżeli morderca. Wszystko jednak zależało od punktu widzenia.
Ubrania powolnie zsunęły się z jego ciała, odsłaniając lekko śniadą skórę, o złotawych przebłyskach. W lustrze zajmującym część ściany wyglądał jak wyżeźbiony rękoma samej Afrodyty, niewiele w tym jednak było prawdy.
Mimo to jednak pokierował wzrok na własne odbicie, takie kruche i nieidealne. Studiował własne krzywizny równie ostrożnie, co polujący na zająca lis studiował ruchy swojej ofiary. Nigdy nie miał o sobie zdania w tym poziomie. Fizyczność nie miała po prostu aż takiego znaczenia.
Jedyne co wiedział, to fakt, iż w oczach innych był postrzegany jako piękno na dwóch nogach. I póki coś mu to dawało - korzystał z tego. Z czasem jednak ta ulotność poczęła go męczyć, a schematy nie wydawały się już ekscytujące. Istniał więc pod tym względem sam dla siebie.
Chociaż tak naprawdę nie zwykł sam sobie sprawiać przyjemności. Czynił to niezwykle rzadko, w lekkim pół mroku własnej sypialni, w jakiej mógł myśleć o czym tylko chciał i wypełniać ją taką gamą dźwięków, jaka wydawała mu się odpowiednia.
Powoli wszedł do napełnionej już wanny, barwiąc wodę na jasnoróżowy kolor. Nie przeszkadzało mi to jednak. W ogóle nie brał pod uwagę higieny tego aktu. Możliwości zaskarżenia.
Po prostu się tym na swój sposób cieszył. Relaksował. I być może to miało większy wydźwięk.
Za oknem prowadzącym do rozbudowanych ogrodów słychać było trele kruków, jakie znalazły sobie miejsce do życia w większych drzewach dookoła posiadłości. Yongguk uwielbiał ich słuchać i mieć świadomość, że są tak blisko niego.
Nigdy jednak nie śmiałby jakiemuś odebrać wolności tylko dlatego, że miał taką władzę, lub był rządny posiadania takiego okazu. Zbyt mocno cenił pewne wartości by samemu je łamać.
Zdecydowanie bardziej bowiem współczuł zwierzętom, niż ludziom. Nawet, jeśli otrzymywały miłość, opiekę i troskę zupełnie za nic. Podobnie jak małe dzieci. To jednak nie przeszkadzało mu aż tak, kiedy spoglądał chociażby w ślepia bezdomnego kota, uwiązanego przy sklepie psa czy gawrona siedzącego na gałęzi. Wszystkie te stworzenia miały u niego poparcie.
Jako chyba jedyne.
Bo faktem było, iż nie umiał być blisko z nikim. Raz pozowlił komuś na odrobinę więcej - na ziarenko zaufania. Ale wszystko posypało się, kiedy spotkał się z zakochanym spojrzeniem tej osoby i musiał z niesmakiem złamać jej serce.
Dla jej dobra.
Tym samym ponownie posiadał jedynie własne ja. Nie to, żeby nim gardził, ale niekiedy odczuwał brak. Brak kogoś u boku, zdolnego go wysłuchać, czy, być może, o ile wszechmogący by pozwolił - polubić.
Jednocześnie jednak zdawał sobie sprawę z własnej natury podobnej do wielomaskowych postaci mitycznych, które istniały tylko w greckiej wyobraźni. I to psuło mu możliwość życia tak, jak o to błagała na kolanach ta cząstka jego, która wciąż, pomimo wszystko, chciała się nazywać człowiekiem.
Sęk w tym, że rzadko jej słuchał.
Wolał ten cichy głosik trzymać na klucz w najdalszych zakątkach siebie, nie dopuszczać do przejęcia kontroli. Tak było lepiej dla niego i innych. Ludzie nie zasługiwali na posiadanie w życiu istoty takiej jak on.
Zdecydowanie byłaby to dla nich zbyt sroga kara. I wiedział o tym, boleśnie i dogłębnie.
Stąd uwielbiał bycie samemu. Bycie tak bardzo ze sobą obeznanym, że czasami, kiedy nikt nie patrzył, potrafił uronić kilka łez nad własną postacią. Nad tym co robił, czego pragnął i jak postępował. Nad swoją duszą i życiem, jakie wpakowało go w swoje najgorsze rejony, przeznaczone dla tych, dla których nie istniała już żadna nadzieja, choćby skryta w najmniejszej iskrze.
Na nieszczęście Yongguk właśnie tutaj miał przebywać. Do końca.
Los nie zamierzał psuć sobie zabawy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top