act V: 殺人犯

Duszę miał wytatuowaną rewolucją i obrazami romantycznych artystów. Na plecach wciąż dźwigał skrzydła opierzone w grzechy ciężkie, które popełniał okazjonalnie. Dookoła jego postaci zawsze roznosił się zapach palonych cygar wymieszany z wonią perfum Toma Forda. Za każdym razem gdy szedł ulicą zostawał za sobą ogrody kwitnących czarnych róż, jakich płatki przyozdobione były konstelacjami równie mocno, co nocne niebo.

Sam on wydawał się niektórym upadłym aniołem, uosobieniem ciemności albo po prostu tajemnicą. Nie rozumiano go, a on nie oczekiwał zrozumienia. Wolał sam wdychać powietrze ulic z jasnym światłem latarnii i mokrym asfaltem, niż musieć dzielić się z kimkolwiek swoimi myślami. Nie znał bowiem zaufania, ani nawet miłości, w tej czystej, nie zbrukanej przez człowieka formie.

Każdy chciał jedynie jego ciała, pieniędzy, wpływów, albo możliwości. Niekiedy wszystkiego z wymienionych. Taki układ jednak nie interesował go w żadnym stopniu, więc poddawał się samotności, która była jego jedyną życiową towarzyszką od zawsze. Traktowała go jak ojciec swojego syna marnotrawnego - Yongguk był jego idealnym przykładem.

Zawsze jednak mógł do niej wrócić.

Odkąd pamiętał wolał kształtować swój los własnymi palcami, niż czuć się niczym pociągana za sznurki marionetka. Stąd dawno zabił w sobie wiarę w uczucia podobnie bezwzględnie jak zrobił to z wiarą w ludzi.

Był samotnym wilkiem odłączonym od stada owiec, by nie zrobić im krzywdy, albo samemu się takową nie stać.

Miał jedynie siebie, swoją poddaną życiu duszę oraz teksty piosenek pisane w notesach jakie zawsze nosił w skórzanych torbach. Od kiedy przekładał własne emocje na język muzyki czuł się odrobinę mniej z brzemieniem jakie spoczywało mu na barkach. Być może nie znajdował w tym wyzwolenia, ale z pewnością pewnego rodzaju ukojenie, które musiało mi wystarczać.

Dzielił się tym, czym mógł, odsłaniając między wierszami skrawki siebie samego, niedostępne dla przeciętnego odbiorcy. Starał się nie wywyższać ponad innych, nie miał jednak wpływu na to, że był chodzącym przykładem kultury wysokiej dla dusz o nieco wysmakowanych gustach.

To jednak sprawiało, że wciąż odczuwał wyobcowanie, odrębność od reszty. Niewiele osób wiedziało o nim cokolwiek prawdziwego - jeszcze mniej dostawało przywilej poznania go choć odrobinę lepiej. Sam nikogo nie umiał nazwać przyjacielem.

Bywa.

Powtarzał sobie, że sam jest swoim zbawicielem oraz katem, kimś godnym kontroli nad nim. I się nie mylił.

W czterech ścianach swoich pokoi zostawiał wszystko, co czyniło go sobą. Myśli, sny, słowa niewypowiedziane i okraszone krzykiem. To tutaj po raz pierwszy czuł ból, to tutaj po raz pierwszy stracił wszystko, by później już tylko zyskiwać.

Ze znudzeniem sięgnął po grubą szklankę wypełnioną whiskey w jednej piątej. Gorzkawy napój z posmakiem drewna szybko znalazł się w jego przełyku.

Noc była jeszcze młoda. Miał czas. Wciąż mógł się zastanowić, co tak naprawdę zamierzał osiągnąć. Może powienien poświęcić sprawie jeszcze jeden dzień własnego istnienia, albo chociaż minutę. Cokolwiek, bo najwyraźniej wahanie nie uleciało z niego całkowicie.

A szkoda, byłoby łatwiej.

Chłód broni w torbie wypełniał cały pokój. Każdy skrawek powierzchni. Nic nie miało sensu w obecnej atmosferze. Wartości były kruche, niepewne a jego umysł wcale nie zdawał się czystszy mimo tego, że wciąż skąpywał myśli w alkoholu. Świat zdawał się grać jedną z tych melodii, których nie cierpiał, choć nie mógł się im oprzeć.

W końcu bardziej od własnego cierpienia kochał tylko cudze.

I gdyby miał określić relację z własnym sumieniem nazwałby ją toksyczną, lub co najmniej zdradliwą. Obie strony nie odpuszczały, przez co egzystencja zdawała się niekiedy trudna do zniesienia.

Co mógł jednak poradzić na to, że nie stracił jeszcze do reszty jednego - człowieczeństwa.

Sprawiało to, że w chwilach podobnych do tej zawsze kwestionował pewne kroki oraz poczynania, choć ostatecznie i tak dochodził do wyborów najmniej moralnych.

Bo wydawało mu się, że są dla niego najlepsze.

Wciąż nie potrafił do końca uporządkować kłócących się między sobą idei jakie atakowały go od wewnątrz niczym wściekłe cerbery. Mimo to wstał z łóżka i muskając ulotnie jedwabną pościel wziął z niej znaną sobie torbę by zarzucić ją na ramię. Wzrok zagubionego kochanka skierował w stronę oszklonej ściany, jakiej widok przedstawiał nocne miasto. Wysokie wieżowce, firmy, banki, wszystko to, co skorumpowane i dyktowane zyskiem.

On za to swoje działania dyktował głodem, pragnieniem i słabością, której się wyrzekał.

Odczuwał tylko pustkę, jak zawsze, kiedy już podejmował decyzję. Niczego nie czuł. Ani krzty gorzkiego żalu do własnej natury, który zazwyczaj przychodził już po fakcie, kiedy wracał do codzienności wypełnionej szarością z nutami zaschniętej krwi, którą tak często spierał z ubrań.

Z budynku wyszedł jakgdyby nigdy nic, tak, jakby zrobił to ktoś pokroju wielkich sukcesów, zmierzający po kolejne liche trofeum mogące przeminąć w ciągu jednej nocy. Szedł jednak po coś znacznie cenniejszego i sama ta wiedza mu wystarczyła.

Kolejne kroki rozchodziły się po chodniku, którego powierzchnia zroszona była ciągle popołudniowym deszczem. Ostatnio padało coraz częsciej choć temperatura wciąż nie była zbyt niska, wręcz przeciwnie. W powietrzu wciąż wisiała również mgła, mniej gęsta niż kilka godzin wcześniej lecz wciąż obecna.

Każda mijana ulica zdawała mu się obca, chociaż mieszkał tu już tyle lat. Jego własne demony goniły za nim desperacko, próbując zebrać ochłapy z resztek jego etycznego postępowania, aby uczynić go podobnym sobie.

Ale on jak zwykle nie dawał się im tak łatwo.

Włożył słuchawki do uszu chcąc uspokoić umysł. Powolne basy piosenki przyozdobione równie leniwym wokalem rapera wypełniły go od środka. Przez kilkanaście minut mógł się poczuć odcięty od rzeczywistości dookoła, której każdy skrawek głośno go oceniał, nie na tyle głośno jednak aby usłyszał to przez dźwięki utworu.

Dotarłwszy na miejsce spotkał się ze oswojonym już zapachem śmierci, który sączył się zza metalowych drzwi o ciężkim, żelaznym zamku. Wyjął słuchawki, schował do kieszeni i zapukał kilkukrotnie obdartymi od boksowania worków knykciami, jakich nigdy nie zabezpieczał bandażami. Po chwili usłyszał zgrzyt zamka, oznajmującego mu, iż może wejść.

Przekroczył próg przy wygłuszonym w oddali dźwięku syren policyjnych. Potem powierzchnia drzwi zamknęła się za nim, stawiając solidną barierę między jego światem a światem zewnętrznym.

W pomieszczeniu znajdowało się jedynie czworo ludzi, wraz z nim. Od razu wyczuł krew, której niewielkie ilości widoczne były dookoła krzesła, na jakim siedziała nieznana mu postać. Worek na twarzy skutecznie odbierał mu możliwość rozpoznania tożsamości. Wiedział jedynie, po posturze, że miał do czynienia z mężczyzną w mniej więcej swoim wieku, ale mógł być również sporo starszy. Nie dbał jednak o to, w końcu licznik owego delikwenta miał się niebawem zatrzymać.

Z każdym krokiem czuł już strach, jaki emanował od skazańca. Ten znajomy odór świadomości ludzkiej, że życie właśnie dla niego skończyło. Powolnie zbliżał się do postaci, próbując być jak najbardziej subtelnym. Z wilczym spojrzeniem okrążył krzesło, chcąc stanąć naprzeciwko. Dłonią musnął powolnie worek o szorstkiej teksturze plecionych włókien. Osoba pod powłoką materiału potrząsnęła głową energicznie, nie spodziewając się dotyku. Yongguk uśmiechnął się tylko do siebie, pełen dumy z własnego gestu. 

Niech się boi. 

Odszedł kawałek dalej, chcąc popatrzeć jeszcze moment na postać. Czuł już, jak ciało przed nim będzie słodko tracić krew, wraz z resztkami istnienia. Jak będzie wiotczeć w ramionach śmierci, które będą jedynymi mogącymi je trzymać. 

Wyciągnął broń z torby i odbezpieczył. Palec na spust, wyciągnięte ramię. Pistolet jego był bowiem przewoźnikiem styksu prowadzącym do piekieł Hadesu zmarnowane dusze. Ponownie bawił się w kata, którym przecież był już od tak dawna. Czas liczony w latach, choć dla niego wydawał się mgnieniem oka. Kolejne razy mieszały się ze sobą, aż stracił rachubę. Może robił to dzisiaj trzeci raz, a może setny.

Któż by to wiedział. 

W głowie miał szum myśli wymieszany z krzykami upadłych aniołów wołających o rozlew krwi, o morderstwo. Dookoła słychać było jednak tylko ciszę, nawet ofiara zachowywała spokój. Nudziło go to, chociaż im bywało ciszej tym lepiej dla niego. Zerknął jeszcze po wszystkich zebranych, chcąc się upewnić, że wszystko jest tak, jak powinno być. 

Przeładował, ustawiając celownik dokładnie tam, gdzie zamierzał strzelić. Przeznaczenie już nie czekało, miało się po prostu w sposób niemożliwy do negocjacji ziścić.

Dopiero po paru sekundach uniósł wzrok na człowieka przed sobą, nieznaną personę, której żywot najwyraźniej nie egzystował w symbiozie z ich. Coś musiało pójść nie tak.

Szkoda.

Jeszcze chwilę spoglądał na celownik, by bez zawahania nacisnąć spust.

Rozległ się bezceremonialny huk, a ciemna plama posoki zaczęła leniwie powiększać się w okolicach serca na nieruchomym ciele przywiązanym do krzesła. Kwinął tylko głową na jednego z obecnych, dając znać, żeby się zajął bałaganem. Sam pozwolił sobie jeszcze musnąć palcem krew, która przyzdobiła królewską czerwienią jego palec, przenikając linie papilarne. Delikatnie musnął ciecz językiem, czując jej wyraźną metaliczność i gorzkość.

Dokładnie taką, jaką znał.

Po tym przeszedł obok krzesła i w milczeniu opuścił magazyn, czując jeszcze, jak inni odprowadzają go wzrokiem. Budził w nich taki podziw i szacunek, że nawet nie śmiali się do niego odezwać nie proszeni. On za to nie lubił ich słuchać.

Problem rozwiązany.

Przemierzał chodnik już drugi raz tego wieczoru. Noc zrobiła się jakby ciemniejsza, a jego sumienie - cięższe. Nie zważał jednak na to zupełnie. Angażowanie emocji w odbieranie życia innym napawać go mogło toksycznością i brakiem wrażliwości. Tego wolał uniknąć. Zawsze więc odcinał to od siebie, dając tym samym sobie samemu przestrzeń do oddechu.

Choć wielu nie chciało, by jego płuca ciągle działały.

On umiał jednak wymykać się losowi przez palce i robić to, na co miał ochotę. Szedł sam, ale szedł pewnie, bez widma niebezpieczeństwa. Mało miał wrogów zdolnych do ruszenia jego postaci - za wiele innych by go pomściło.

Tak już działała maszyna napędzana trybikami ludzkich tragedii, której on był szefem.

Takim sposobem życie uczyniło go czymś przeciwnym życiu, cierpiącą duszą zamkniętą w kratach pozbawionego empatii umysłu, oraz w granicach piękna młodego ciała. Miał być tym, którego imienia się bano i którego ścieżki wiodły wszędzie tam, gdzie kroczyli upadli.

Ci wszyscy, którzy nie zasługiwali na szczęśliwie zakończenia.

I Yongguk w tej jednej sztuce wykładanej dla pustej widowni był właśnie jednym z nich.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top