act IV: 蛻化變質
Palce miał drżące, ale skupione. Z delikatnością romantycznego malarza kreślił ciemne kreski krajobrazu słów, z jakich powstawały zdania opwiadające historię jego duszy. Idyllistyczne wersy pól elizejskich serca mieszały się z wrogimi linijkami otchłani Tartaru umysłu.
Nie spełniał się zbyt w niczym innym, niż w swojej ulubionej i zapewne jedynej kochance - muzyce. Słodyczy dźwięków i gorzkich nutach własnych wokali. Studio, jakie posiadał wystarczało mu w zupełności, by stworzyć swoją pierwszą pracę, opublikowaną anonimowo. Z czasem coraz więcej osób poczęło się z tym utożsamiać, chociaż nie było ich tyle aby poczuł się osaczony. Wciąż miał swoją wolność, poza tym nikt nie zdawał się nawet podejrzewać, że to on był autorem owych utworów, które grały w podziemnych klubach niemalże co wieczór. Swojej osoby bowiem nie zamierzał pokazywać oku pubiliki, jakiej obecności sobie nie życzył. Lubił jednak tworzyć dla niej pod maską nieznajomego artysty, którego doceniano z odległości. Każdy mógł patrzeć na Yongguka - nie każdy go doświadczyć.
Westchnął ciężko, odkładając przy tym pióro. Pisał nim o wiele lepiej i ozdobniej niżeli długopisem. Jedna z niewielu rzeczy, jakie mu zostały z młodych lat i długich godzin poświęconych tworzeniu ozdobnych słów na papierze.
Spojrzenie pozostawił na łóżku, w którym zostawił samotną dziewczynę oraz mężczyznę, którzy skłonni byli spędzić z nim noc. Z resztą, kto nie był. Powolnie stawał się niezwykle pożądany, a każdy kolejny rok ciosał jego ciało z coraz bardziej grzesznymi zapędami, ujawniając jego Adonisowe rysy przeplatane z aurą chodzącego między ludźmi Erosa. Yongguk nie czuł się jednak jak ucieleśnienie greckiego boga, co innego myśleli jednak o nim inni.
Nie zwykł odmawiać, z czasem znajdował nawet przyjemność w widzeniu w czyiś oczach zupełnego zatracenia kierowanego jedynie w jego stronę. Lubił posiadać kontrolę i odczuwać, że ktoś jest w stanie uczynić dla niego wszystko. Może nie było to bardzo ekscytujące, ale na tyle satysfakcjonujące, iż nie umiał już sobie zaprzeczać iż kusiły go podobne nocnych spotkania z niekoniecznie świętych pobudek.
Chwilę jeszcze skanował nagie sylwetki, z ledwością przysłonięte materiałem pościeli. Dochodziła siódma rano, a skóra lokatorów powolnie muskana była delikatnymi promieniami wpadającymi do środka z dużych okien. Zastanawiał się, czy by ich nie obudzić i nie wyprosić. Zdecydowanie łatwiej byłoby zacząć dzień bez tej dwójki na głowie. Mimo to pozwolił im spać jeszcze moment, póki sami nie otworzyli oczu, a on nie skończył w końcu wersu piosenki, którą tworzył zarówno przy urokliwym świetle słońca jak i księżyca.
Oboje z jego nocnych towarzyszy uwinęło się niezwykle szybko z własnymi potrzebami. Dziewczyna wciąż narzekała na ból głowy i brak swojej komórki, ale Yongguk się tym nie przejął, dając jej kilkukrotnie znać, że ma po prostu opuścić jego apratament i tyle. Mężczyzna za to wciąż zdawał się zerkać na niego przeciągle z nadzieją na niewiadomo co, Yongguk był jednak wybitnie dobry w deptaniu nadziei, bez wyrzutów więc zrobił to samo również w tym przypadku.
Kiedy znów zaczęła otaczać go cisza oraz samotność, począł przyszykowywać sobie poranną kawę, oraz coś do zjedzenia. Tego dnia miał dużo jeździć, możliwym więc było, że do wieczora nie mógł liczyć na żaden posiłek, za wyjątkiem dymu papierosów i wody.
Czasami nie lubił tego ciągłego ruchu, niekiedy go uwielbiał. Zdawało się, że dwojako podchodził do niektórych spraw. Zwłaszcza do tych, jakie mogły zapoznać go ze śmiercią.
Choć to nie miało się prawa zdarzyć. Świat bowiem nie był na tyle łaskaw, by mu ją dać.
Samemu więc postanowił z nią tańczyć w swojej własnej, prywatnej wersji danse makabre. Bez strachu o konsekwencje, ani karę.
Dla niego bowiem największą karą mógł być jedynie on sam.
• • •
Znowu wrócił wspomnieniami do tego momentu. Tak, jakby wydarzył się wczoraj, a przecież minęło już tak wiele lat.
W powietrzu unosił się teraz tylko szary dym palonej przez niego fajki. Długie palce ujmowały ją delikatniej, aniżeli ciała kobiet czy mężczyzn, z którymi miał doczynienia. Panował lekki chłód, lecz nie doczukliwy. Skórzana kurtka z czarną panterą wyszytą na plecach, dumnie prezentującą zabójcze kły, zdolne do przekuwania gardeł ofiar, lśniła w słabym świetle ulicznych lamp wymieszanych z księżycowym. Jego sylwetka odznaczała się na tle nocnego nieba oraz budynków wzbijających się w górę tak bardzo, że wydawały się z daleka być zdesperowanymi kijkami próbujących dosięgnąć samego Boga.
Obraz ten jednak nie posiadał dla niego żadnego znaczenia. Błądził bowiem w plamach barwnych dziecięcych lat, jakie widział w myślach coraz rzadziej.
Tego wieczoru znów zanurzył się w czerni kruczych skrzydeł i własnym zachwycie wolnością ptaka. Nie zaznał jeszcze takiego uczucia, jakby leciał. Wysoko, ponad ludźmi, gruntem i przyziemnością. Wszystko to, co kruche nie mogło się przecież równać z tym, co widoczne było jedyne z góry, z perspektywy boskiej.
Otrzepnął nieco popiołu, śledząc przez moment, jak jego drobiny spadały w dół z dziesiątego piętra. Potem znów spojrzał na otaczające go budowle, światła, neony oraz ludzkie istnienia.
Jakie to było wszystko śmieszne.
Nie widział w ludzkości niczego kuszącego. Owszem, uwielbiał możliwości ciała i to, że posiadał uczucia - jednocześnie jednak brzydziło go to niezmiernie, ale co miał poradzić na swoje człowieczeństwo? Mógł jedynie pogodzić się z tym, że nie dużo było potrzeba, by przestał istnieć - a zarazem potrzebne było tak wiele.
Papieros zgasił na żeliwnej, balkonowej barierce. Ostatni wdech miejskiego powietrza, a potem skierował swoje kroki z powrotem do środka.
Ciepło atmosfery uderzyło go od razu, podobnie jak dźwięki muzyki, ilość ludzi, oraz zapach tych wszystkich człowieczych rządz zamkniętych ciasno w jednym pomieszczeniu. Z obojętnością usiadł na skórzanej kanapie, dłonią sięgnął po kieliszek wytrawnego wina, upił łyk i odstawiając go już czuł na swojej szyi czyjąś dłoń, drugą na udzie, obie drobne i błądzące po nim niczym ślepcy.
Uśmiechnął się sam do siebie, czując, gdzie znowu zmierza cała noc. Nie miał ochoty na zostawanie tutaj, mógł jednak jeszcze zmienić zdanie.
I zmienił, czując na ponów przypływ władzy i sprawiając, że zacierano ręce, kiedy patrzono na linię jego krętego losu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top