act I: 童年


Ciemne tęczówki chłopca nie były w stanie odwrócić wzroku od równie ciemnych oczu ptaka zamkniętego w dość obszernej, wykonanej z najwyższej jakości metalu klatce. Stworzenie przyglądało się z równą ciekawością chłopcu, co on jemu. Wydawali się tworzyć jakiś nierówny pojedynek na spojrzenia, jakby oceniali swoje siły i możliwości.

Mały panicz nie miał zamiaru jednak na tym poprzestać. Drobne palce siedmiolatka uchyliły po chwili drzwiczki, a majestatyczny kruk gdy tylko poczuł wrażenie szerszej przestrzeni, pozwolił sobie rozwinąć skrzydła i wnieść się aż po sufit rezydencji, której dach znajdował się wyjątkowo wysoko w tym miejscu domu.

Zwierzę trochę zdezorientowane krążyło pod zdobionym, jasnokremowym sklepieniem, nim przysiadło na jednym z diamentowych żyrandoli. Z tej perspektywy wyglądało jeszcze piękniej, niż zamknięte za kratami, zwłaszcza w kontraście z drogimi kamieniami. Chłopiec miał widoczne ogniki w oczach, przepełnione zachwytem do widzianej sceny, choć sam nie za bardzo wiedział, jak nazwać odczuwane uczucie.

Z czasem obraz ten miał stać się inspiracją by chłopiec przyozdobił swoją skórę wizerunkiem dumnej istoty, ciemności zamkniętej w formie zwierzęcia.

W tym momencie bowiem zdawało mu się, że ptak był wolny, mimo, że od tego dzieliły go jeszcze mury budynku.  Z pewnością jednak miał więcej swobody niż na tych paru metrach, jakie miał w klatce. I to uczucie zaparło mu dech.

Wolność.

Nie wiedział do końca, co takowa oznaczała - mama zawsze tłumaczyła mu, że to brak wojny i fakt, że mogą sobie kupić, co tylko chcą. Zapewne miała rację, ale mały Yongguk nie potrafił w tym znaleźć tyle wartości, ile w siedzącym na żyrandolu kruku spoglądającym na niego z góry wzrokiem pełnym wyższości oraz potrzeby szacunku. To wszystko był mu w stanie w tym momencie ofiarować.

Dopiero gdy wrócili jego rodzice, ojciec chłopca sprowadził zwierzę na powrót do klatki, tłumacząc potomkowi, by więcej nie wypuszczał kruka bez jego zgody, a już z całą pewnością nie w obrębie domu. Chłopiec zgodził się ze słowami rodzica, choć czuł żal, że zwierzę nie miało swobody ruchu na jaką zasługiwało. W pewien niewyjaśniony sposób współczuł mu, iż musi żyć w ciasnocie, jaką narzucono mu z góry, bez możliwości ucieczki i wyboru.

Sam Yongguk nie sądził jeszcze wtedy, że sam przyozdobi swoje plecy ciemnymi piórami, a jego los pokieruje go wprost do metalowego więzienia własnego ja.

Nie myślał również o tym, kiedy pewnej letniej nocy, pod osłoną gwiazd wyniósł klatkę na jeden z balkonów i uchylił drzwiczki. Po dłuższej chwili ptak zerwał się i uleciał w niebo, tnąc powietrze swoim ulotnym pięknem, oraz uzupełniając krajobraz widziany przez chłopca. Księżycowe światło zdawało się wchodzić w reakcję z piórami kruka, lśniąc na nich niczym na tafli wody czystego jeziora.

Teraz dopiero posmakował prawdziwej wolności, takiej, jaka go ocaliła.

Yongguk tej nocy uśmiechał się długo sam do siebie, po to tylko by rankiem udawać równie zdziwionego, co dwójka dorosłych. Z perfekcyjnością podsunął teorię, iż kruk musiał sam się wydostać a potem wylecieć przez otwarte okno w salonie, zostawiane by nie czuć było duchoty o poranku.

Oczywiście, że mu w to uwierzono.

Z tą świadomością chłopiec mógł w spokoju marzyć o tym, gdzie znajdował się kruk i jak przebiegał jego żywot poza zamknięciem. Był przekonany, że radził sobie idealnie w wielkim świecie, którego Yongguk nie znał.

Owszem, potrafił przedstawić przynajmniej pięćdziesiąt różnych struktur jedwabiu, policzyć trudne równania i pisać dziecięcej jakości poezję. Nie wiedział jednak, jak pachnie mokry piasek dzikich plaż, las po deszczu albo jak smakują słodycze sprzedawane na ulicach.

Zawsze bowiem był ponad to.

Wszystko, czym go otaczano miało wartość przewyższającą absolutną większość ludzkich wyobrażeń. Praktycznie nie wiele brakowało, a byłby księciem. Problem w tym, że pochodził z innego odłamu gałęzi genealogicznych przez decyzje małżeńskie swojej matki. Tym samym życie jego toczyło się nieco inaczej, wciąż jednak w izolacji od świata przyziemnego.

Miał tylko siebie, książki, nauczycieli oraz rodziców. Rówieśników nie znał, a te zepsute, niewdzięczne bachory z innych rodzin o podobnym majątku do nich kompletnie mu nie odpowiadały i rzadko marnował czas na rozmowę z nimi, mimo tak młodego wieku. Cenił sobie pewien poziom, choć jeszcze nie rozumiał świata do końca ze względu na tak małe doświadczenie. Potrafił wyrazić dojrzałość ponad miarę długości własnego życia, nie zmieniało to jednak faktu, iż wciąż był tylko dzieckiem.

Pewne sprawy były mu po prostu obce. I ilość ta wydawała się zaskakująco duża, jak na potomka tak wpływowej i bogatej dwójki.

Przecież prawdopodobnie nigdy nie poznałby wolności, gdyby nie jedno stworzenie zamknięte w klatce wbrew swojej woli. Schwytane w mało delikatny sposób przez jego ojca na jednym z tradycyjnych polowań, które mężczyzna organizował co roku. Yongguk swego czasu marzył, by w nich uczestniczyć.

Z czasem jednak przestał, a jego marzenia poczęły nabierać nowych barw. Sam on oddalał się od  dziecięcej niewinności. Otaczająca go rzeczywistość zdawała się owijać w ciemne materiały gorzkiego realizmu pozbawionego wyidealizowanej otoczki chłopięcego wzroku utkwionego w ciemnych oczach kruczego towarzysza.


•  •  •


Pamiętał, żeby nie wierzyć w Boga. Wychowano go tak, by chodził do kościoła, przynajmniej czasami, nie było to jednak konieczne dla rozwoju duchowego, a tego, by widziano w nich kogoś jeszcze istotniejszego. Osobiście młody Yongguk wiarę widział jako kruche i ulotne nadzieje dla ludzi zbyt zbłąkanych w rzeczywistości. Jako dziecko wolał więc zamiast modlitw, godzinami wpatrywać się w subtelne piękno obrazów przedstawiający anioły, grzechy, upadki, odkupienia.

Coś, co było mu obce, choć czas miał przynieść mu wiele zmian na tym polu.

Drobne ręce aż korciły, by dotknąć struktury malowideł i poznać ich historię, której chłopiec przecież nie znał i nie potrafił jeszcze odróżnić od rzeczywistości. W końcu to, że nigdy nie widział skrzydlatych istot nie znaczyło w jego rozumieniu, iż nie istnieją.

Oczami wyobraźni potrafił dostrzec ten nieokiełznany majestat w ich wyglądzie. W tym, co sobą prezentowały. Budziły jego podziw, szacunek, zupełnie jak kruk, którego nie widział od tak dawna.

Często sam chciał wybrać się do miejsca świętego, wciąż jednak hamował go wiek i ograniczenia rodziców. Jedyne więc, co robił, to marzył o owych zamkniętych w ramach obrazów stworzeniach, jakich prezencja tak go olśniła. Rodzice wcale nie pomagali mu zrozumieć tego, co widział na płótnach, mimo swojej wiedzy odpowiadali zdawkowo, każąc mu czytać książki jeśli chciał, aniżeli zajmować im czas podobnymi zagadnieniami.

To więc robił, co poskutkowało odkryciem w sobie zamiłowania do literatury oraz symbolik biblijnych. Anioły poczęły go inspirować niczym ciemne kruki będące dziećmi nocy. Tworzył dzięki temu własny świat, chociaż nieco zbyt mroczny jak na dziecko.

Z czasem to on jednak miał się stać definicją mroku w świecie, odwracając role i położenie pionków na planszy gry szachowej, w której Bóg przegrywał walkę z Lucyferem o duszę chłopca, powolnie acz pewnie.

Czyniąc go kimś, kim nie musiał się przecież stać.




p.s jeszcze nigdy nie napisałem historii o jednej osobie dla jednej osoby.

p.s2 mam nadzieję, że ktokolwiek polubi ten krótki, 5-partowy twór (wynik dwóch dni pisania dosłownie, ale oof, to jest coś) 






Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top