Rozdział 1
Stanąwszy przed wielkim i nieprzyzwoicie kolorowym gmachem prywatnej kantyny, Kem jęknął w duchu przeciągle. Nie znosił takich miejsc.
Budynek odstawał od reszty ponurej okolicy, swoim przepychem i jaskrawymi neonami skutecznie wypychając się na piedestał i przykuwając uwagę przechodniów. W ten podstępny sposób sprytnie odwracał wzrok od zapuszczonych, wymagających natychmiastowej renowacji blokowisk wkoło, których mieszkańcy błagali o materialną pomoc.
Ale pieniądze szły na przyjemności i rozrywkę bogaczy. Obrzydliwa kantyna epatowała jasnym komunikatem do niższych warstw społecznych: Nic nie znaczycie.
Kem pogardzał taką postawą. Znajdowanie się w miejscach temu podobnych od razu wpędzało go w zły humor. A dzień już od rana nie szedł mu łatwo. Znalezienie się w takim miejscu, o takiej porze i w takich okolicznościach sprawiało, że był wyjątkowo zirytowany.
Ale gdyby nie zgodził się na prośbę płaczliwego i niekompetentnego komisarza, który wymigiwał się w ten sposób ze swojej roboty, tamten nigdy nie dałby mu spokoju. A Kem nie znosił, gdy ktoś wisiał mu nad uchem i nieustannie trajktował, nie szanując jego przestrzeni, czasu i pożądanej przez niego ciszy.
Zacisnął mocno zęby i popchnął drzwi, przygotowując się na najgorsze.
Pierwszy atak przypuszczono na jego nos. Duszący zapach dymu wdarł się brutalnie do jego nozdrzy, powodując nieprzyjemne drapanie i duszności. Kem nie znosił dymu, szczególnie tytoniowego. Unikał go jak tylko mógł, co zazwyczaj nie było wcale trudne. Niestety, czasem jednak wymagano od niego interwencji. Jak teraz.
Miejmy to już za sobą.
Wprawnie zakamuflował zdegustowanie maską chłodnego profesjonalizmu i pewnym krokiem podszedł do ubranego w fikuśny frak ochroniarza, który blokował wejście na salę główną.
Nie zmieniając wyrazu twarzy, wyćwiczonym ruchem sięgnął do kieszeni płaszcza i machnął strażnikowi plakietką z imieniem i profesją.
Kem Miwuff. Rycerz Jedi.
— Był pan umówiony? — spytał beznamiętnie ochroniarz, wykazując minimalne zainteresowanie tak rzadko spotykanym gościem.
Mężczyzna zaprzeczył stanowczym, krótkim ruchem głowy. Jego mina przybrała nieco bardziej zniecierpliwiony wyraz, gdyż pozwolił wypłynąć części faktycznej irytacji na powierzchnię.
— Przepraszam pana najmocniej, ale bez wyraźnego zaproszenia nie mogę wpuszczać do środka osób postronnych.
Wzrok Kema stwardniał, co chyba trochę speszyło pełniącego służbę wartownika.
— Za pozwoleniem, może podałby pan nazwisko interesanta, z którym chce się szanowny pan spotkać? Mogę poprosić kolegę z recepcji i zapytać o najbliższy wolny, dogodny panu termin... — zaproponował niepewnie, odczuwając coraz większy dyskomfort.
Jawna bezczelność. Utrudnianie pracy funkcjonariuszowi. Wścibstwo. Zdajesz sobie człowieku w ogóle sprawę, z kim masz do czynienia? — pomyślał Kem z irytacją.
Po pierwsze, ochroniarz utrudniał pracę urzędnikom. Wewnętrzne regulaminy lokalu czy zdanie jego przełożonych nie mogły go powstrzymywać. Status Rycerza Jedi dawał mu przywileje, których nie mieli jak legalnie obejść. Jeśli chciał wejść, mógł wejść. Nie był żadną osobą postronną, a funkcjonariuszem z rangą ponadplanetarną.
Po drugie, co to miało być? Jeśli już zakładamy, że facet wyjątkowo pieczołowicie spełnia swoją pracę i nie chce wpuszczać absolutnie nikogo bez zgody szefa, to dlaczego mięknie tak szybko? Trzymaj się jednej wersji, człowiecze!
Fakt, Jedi mieli swoją reputację i wartownik miał jak największe prawo się obawiać jednego z ich przedstawicieli, no ale nie powinien tak szybko ustępować pola jak skończony tchórz! Czy gdy wedrze się tu jakiś gang, równie szybko straci swoją pewność siebie?
Cóż za niekompetencja.
Kem, teraz już mocno zdenerwowany, postanowił nie użerać się dłużej z męczącym człowiekiem i bez zbędnych ceregieli odepchnął go Mocą na bok, robiąc sobie przejście i wchodząc do kantyny.
Tamtemu chyba odjęło mowę, bo nawet nie drgnął i już więcej nie próbował go zatrzymać.
Albo sparaliżował go strach, albo zachwyt. To bez znaczenia.
Z nachmurzoną miną Kem stanął na środku wielkiego pomieszczenia i skierował się w stronę okrągłego barku z trunkami, jednocześnie uważnie skanując otoczenie.
Muzycy grali stare, znane kawałki na rogach Kloo przy wtórze fletu Chindinkalu, a towarzyszyła im jakaś piosenkarka, dźwięcznie przeskakując po kolejnych nutach, tworząc przyjemną dla ucha melodię. Kem nawet znał tę piosenkę i musiał przyznać, że kobieta radziła sobie nieźle. Jednak to nie rozrywka była celem jego wizyty. Poza tym zaraz na myśl przyszły mu te wszystkie szare, odrapane wielomieszkaniówki.
Wyczuwalna w Mocy rozpacz, poczucie beznadziei i desperacja biednych mieszkańców. Kem sposępniał jeszcze bardziej.
Wreszcie jego bystry wzrok wyhaczył poszukiwaną postać, skrytą wśród gryzącego dymu we wschodniej części lokalu, gdzie stały liczne stoły do gier hazardowych. Rycerz Jedi, coraz bardziej zniesmaczony atmosferą i nieprzyjemnymi bodźcami, przyspieszył kroku, zachowując jednak niepokojący, dumny chód, sugerujący rangę jego postaci i wzbudzający czujność u bawiących się wokół osób.
Kemowi to odpowiadało. Nie musiał się dopraszać o uwagę, a jednocześnie z góry sugerował rozmówcy, że to on tu będzie rozdawał karty.
Dawało mu to lepszą pozycję już na samym starcie, więc Jedi ochoczo to wykorzystywał.
Elvermann — cel Kema — zauważył przechodzącą w ciemnym płaszczu postać na długą chwilę zanim ten zdążył do niego podejść. Śmiało można było powiedzieć, że widok ubranego w wierzchni, ciepły strój z rozkloszowanymi połami i postawionym kołnierzem, dodatkowo owiniętego w szal mężczyzny w gorącym klubie był obrazem co najmniej ekscentrycznym. Sprawiło to, że Kem przykuł do siebie uwagę znacznie większej ilości osób, niż sam podejrzewał.
Elvermann poczuł pewne ukłucie niepokoju na widok tajemniczego nieznajomego, ale przecież ochroniarz nie wpuściłby tu nikogo bez przepustki, prawda? Musiał tu mieć jakieś umówione wcześniej spotkanie. Nie chodziło więc o niego. Skóra Elvermanna była na razie bezpieczna.
Ale wtem, sekundy po tym, jak zdążył się rozluźnić, nieznajomy złapał z nim kontakt wzrokowy, po czym szybkim krokiem zaczął zmierzać w jego kierunku.
To nie wróżyło dobrze.
— Pomóc w czymś? — spytał nieco podejrzliwie Elvermann, gdy Kem stanął wreszcie przed swoją ofiarą, nie pozostawiając wątpliwości, do kogo miał interes.
Miwuff nie odpowiedział. Ponownie wyciągnął zza pazuchy identyfikator, na moment zawieszając go na wysokości oczu Elvermanna.
Mężczyzna zamarł.
Kriff, karabast, dank farrik. Nasłali na mnie Jedi. Jedi!
Trzeba było nigdy nie pakować się w tę kabałę. Po co w ogóle pisał się na ten skok na bank państwowy, co go podkusiło? Myślał już, że się wykręcił, a tu proszę! Nasłali kriffolonego Jedi. Jedi!
Upewniwszy się, że do Elvermanna dotarło z kim ma do czynienia, Kem zamknął dokument i schował go z powrotem. W zamian wyciągnął magnetyczne kajdanki i sugestywnie pomachał nimi przed nosem swojej zwierzyny. Prowokujący i kpiący ruch połączony z nie triumfalnym, a wyjątkowo znudzonym wyrazem twarzy, stanowił doprawdy paradne połączenie. Nikt z przypatrujących się w przerażeniu obecnych nie czuł się jednak na tyle komfortowo, by się roześmiać.
Elvermann nie myślał trzeźwo, sparaliżowany lękiem. Panika wzięła górę i odruchowo sięgnął po pistolet i wystrzelił. Dwa razy.
Z lekka zaskoczony Jedi za wolno zareagował na pierwszy pocisk i kula zostawiła mu szramę na ramieniu, rozdzierając płaszcz i powodując skrzywienie pełne przeszywającego bólu na twarzy Kema. Druga spudłowała, przelatując gdzieś ponad nim.
Ból i furia Kema widoczne w jego oczach sprawiły, że Elvermann wpierw zbladł przeraźliwie, a zaraz zzieleniał, podczas gdy nogi zaczęły mu się trząść jakby były z galarety.
Obywatele Galaktyki byli świadomi, kim są Jedi i nikt rozsądny nie chciał mieć do czynienia z rozwścieczonym członkiem tego Zakonu. Potrafili robić niewytłumaczalne rzeczy, więc nie wiadomo było, czego można się po nich spodziewać. Ale historie, wyolbrzymiane coraz to kreatywniejszymi szczegółami i przekazywane z ust do ust, zrobiły swoje.
Wszyscy, którzy tylko obecnie widzieli wyraz twarzy Jedi, wstrzymali więc oddech w pełnym napięcia oczekiwaniu.
Kem wyciągnął rękę. Z impetem machnął nadgarstkiem w dół. W tym samym momencie Elvermann, poruszony jakąś niewidzialną siłą, twardo zderzył się ze stołem, przy którym jeszcze chwilę temu grał. Siła uderzenia wypchnęła wszelkie powietrze z jego płu. Nieszcęśnik zgiął się w pół, niezdolny do wykonania nawet najdrobniejszego ruchu.
Miwuff wykonał drugi, tym razem subtelniejszy gest dłonią i ręce więźnia wykręciły się do tyłu. Nie zwalniając uścisku Mocy, Jedi podszedł i zapiął kajdany na przegubach schwytanego.
Niewidzialna dłoń puściła, a Elvermann łapczywie sięgnął po potężny haust powietrza, o którego wdychaniu niemal kompletnie zapomniał, gdy mistyczna siła przygwoździła go do stołu.
Gdy Jedi podniósł broń Elvermanna i schował ją do kieszeni, nikt nie śmiał zaprotestować. Także nikt nie zareagował, gdy Miwuff szarpnął kajdanami i ruchem głowy wskazał schwytanemu wyjście, sygnalizując, że opuszczają lokal. Blady jak śmierć mężczyzna potulnie wykonywał już wszelkie polecenia, z obawą spoglądając tylko czy jego groźny stróż nie zmieni się nagle w jakiegoś upiora, jak to opowiadały kiedyś stare kobiety z targowiska. Na szczęście, pan Jedi chyba nie zamierzał przybierać żadnej demonicznej formy, chociaż postrzał ewidentnie sprawił, że wpadł w bardzo, ale to bardzo zły humor.
Kem wypadł z kantyny niczym burza, i krokiem tak szybkim, że Elvermann ledwo nadążał, opuścił nieszczęsną dzielnicę.
Pół godziny później Elvermann znajdował się na komisariacie, i był tak wniebowzięty, że był gotów zachwycać się swoją tymczasową celą i całować jej podłogę, czując niewyobrażalną ulgę, gdy tylko złowieszczy Jedi sobie poszedł. Nigdy tak bardzo nie cieszył się, że żył. Obecnie nie obchodził go nawet zupełnie fakt, że znalazł się w areszcie. Żył. Nie został pożarty tudzież rozszarpany żywcem przez tego przerażającego mężczyznę.
— Dziękuję za pomoc, Jedi — powtarzał tymczasem senator w sali nieopodal, ściskając rękę Kema z wdzięcznością. — Nie mogliśmy go złapać dobre trzy tygodnie, a to grubsza sprawa. Dzięki tobie może stanąć przed sądem. Dziękujemy.
Kem wzruszył tylko ramionami i uprzejmie się skłonił.
— Ładunek na Korelię został już wysłany do hangaru, zgodnie z pańskimi wytycznymi — dodał senator. — Czy czegoś jeszcze pan potrzebuje?
Jedi pokręcił głową, w myślach pośpieszając swojego rozmówcę. Rana bolała coraz bardziej i Kem nie mógł się doczekać, by zrobić okład z kolto, którego skromne zapasy znajdowały się na statku. Skłonił się więc sztywno i, nie tracąc więcej czasu na pożegnania, opuścił senatora. Jeśli nawet tamten poczuł się urażony, nic nie powiedział.
Ból stawał się coraz bardziej nieznośny. Kula nie została w ranie, ale rozerwała skórę i nadszarpnęła mięsień, o dziurze w płaszczu nie wspominając. Gdy tylko Kem znalazł się na pokładzie kosmicznego transportowca, z grymasem na twarzy zrzucił z siebie wierzchnie okrycie, po czym zaczął rozpinać skafander.
Kem Miwuff był praktycznym człowiekiem, który bardzo cenił sobie swój czas. Jego praca polegała głównie na długich i dość żmudnych podróżach kosmicznych, podczas których — chociażby ze względów bezpieczeństwa — musiał nosić specjalny skafander lotniczy. Zważywszy na to, jak krótkie potrafiły być jego przystanki na poszczególnych planetach, Kem dość prędko zdecydował się zostawić skafander jako stałą część swojego ubioru, dopełniając go jedynie długim, ciemnym płaszczem i nieodłącznym szalem, by nie rzucać się tak bardzo w oczy wszystkim napataczającym się przechodniom.
Teraz jednak rozwiązanie to okazało się zgoła niefortunne. Minęła długa, i to okupiona ogromnym bólem chwila, nim Kemowi udało się ściągnąć skafander z ramienia, czego nie ułatwiała zakrzepła już krew, która przykleiła się do poszarpanego materiału.
Minuty, podczas których działał płyn dezynfekujący, wydawały mu się wiecznością. Późniejsze zakładanie opatrunku — tym razem porządnego, który hamowałby krwawienie skuteczniej od nieszczęsnego skafandra, również było udręką, dlatego Kem wysłał szybką informację do obsługi lotniska, że jednak wyruszy w podróż dopiero następnego dnia.
Ociężały, otępiony lekami przeciwbólowymi i zmęczony zarówno psychicznie, jak i fizycznie, ułożył się na koi pokładowej, i niemal od razu zapadł w sen.
Następny dzień zapowiadał się koszmarnie.
←→
Kemowi nie było dane pospać tak długo, jakby sobie tego życzył. Minęło ledwie parę godzin, odkąd zapadł w letarg. Lokalny zegar wskazywał bezlitośnie chwilę do wpół do szóstej, gdy nieznośnie wesołe podśpiewywanie wyrwało go ze snu.
Początkowo wspaniałomyślnie (i leniwie) ignorował głośną krzątaninę na statku, ale z każdą chwilą ilość jego cierpliwości drastycznie się kurczyła.
Skoczna przyśpiewka, przechodząca momentami na pogwizdywanie, co jakiś czas ustawała, by wykonawca tego wątpliwej klasy koncertu mógł dobrać następny utwór z szerokiego repertuaru.
W jednej z takich przerw, gdy wreszcie Kem uznał, że nie wytrzyma hałasu ani sekundy dłużej i otworzył oczy, niemal dostał zawału, bo głowa sprawcy okrutnej zbrodni wisiała nad nim, przyglądając się koledze ze stropieniem.
Na widok otwartych oczu Miwuffa jednak momentalnie pojaśniała.
— O, bracie, jednak żyjesz!
Radosny i niemiłosiernie głośny okrzyk brązowoskórego Devaronianina ostatecznie przywrócił Kema do ponurej rzeczywistości.
Roman, słowo daję, ja cię kiedyś ukatrupię — zagroził w duchu Rycerz Jedi, przekazując groźbę morderczym spojrzeniem, które Roman z pewnością zrozumiał.
— Wstałeś znowu lewą nogą, co? — zagadnął, oburzająco niezrażony. Przez lata przywykł do opryskliwego sposobu witania poranka przez przyjaciela.
Kem był stanowczo zadeklarowanym nocnym markiem i gorąco sprzeciwiał się wczesnemu budzeniu, gdy tylko istniała taka możliwość. Niestety, w czym towarzysz niedoli miał go zaraz uświadomić, to nie był jeden z tych dni.
Nim kontynuował, Roman Warański odstąpił parę kroków, umożliwiając Kemowi zwleczenie się z łóżka.
Koje były praktycznie wciśnięte w niewielkie schowki imitujące pomieszczenie. Zupełnie jakby ktoś przypomniał sobie w ostatniej chwili, że podróżujący tygodniami przez kosmos piloci potrzebują snu.
Sprawiało to, że miały wyjątkowo ciasny metraż, i nie zapewniały w żadnym stopniu komfortu i wygody pasażerów.
Kemowi cisnęło się na usta parę słów od serca, ale milczał uparcie. Bez zbędnego komentarza zsunął nogi z pryczy, przeciągając się leniwie i z wyjątkowo wyraźną dezaprobatą zaczął przymierzać się do wstania i zmienienia ubrań.
Devaronianin tymczasem uznał za stosowne kontynuować.
— Wiem, że nie jesteś zbytnio rannym ptaszkiem, ale obsługa lotniska totalnie nie była przygotowana na przedłużenie naszej wizyty. Mają samolot na wpół do siódmej w tym hangarze, a to grubszy kaliber, więc nie bardzo mają gdzie indziej — gderał dalej Roman.
— Próbowali nas o tym poinformować od razu, ale ponoć nie odbierałeś. Więc wracam sobie spokojnie na stateczek, a tu jakiś człowieczek wyskakuje zza winkla i goni za mną jak nawiedzony, machając kartką i wykrzykując moje imię na cały obiekt. Słowo daję! Wrzeszczał jak opętany, myślałem, że biedaka jakieś widmo ściga. Więc staję, odwracam się. No ale nikt za nim nie gna. A tamten nadal pędzi na złamanie karku, i pyta, czy Jedi Roman Warański, no to ja mu na to, że tak. I ten na to, że hangar zarezerwowany, i nie bardzo jest jak odwołać. Że czas mamy co najwyżej do szóstej rano, bo potem mogą się zrobić jakieś dymy.
Tu mężczyzna przerwał swój wywód, by nerwowo spojrzeć na zegar zawieszony nad wejściem. Za dwadzieścia szósta. Wzruszył ramionami.
— Mówię mu, że nie ma sprawy, i że w ogóle nie wiem, o co ta zadyma. Zdziwił żem się, że w ogóle mamy jakieś opóźnienia, bo ty to lubisz trzymać się ustaleń. O usterkach czy innych takich też nic nie słyszałem, więc myślę sobie: dziwna sprawa. Idę więc na naszą łajbę, zaglądam, patrzę, a ty śpisz, leżysz jak kłoda, zero kontaktu z rzeczywistością. Pomyślałem wtedy, że pewnie jesteś zmordowany całą tą policyjną akcją, więc dałem ci trochę pospać, no ale wiesz, niepokoić się trochę już zacząłem. Raniec już, zaraz odlatujemy, a ty dalej pochrapujesz. Słowo daję, co za historia!
Miwuff jednym uchem słuchał ekspresywnego nawijania Romana, a drugim je wypuszczał. Jego uwaga koncentrowała się teraz głównie na odwijaniu zabandażowanej rany, zbadaniu jej i ponownym zaopatrzeniu.
Dopiero w połowie tych czynności gadatliwy kumpel porzucił swój monolog i rzucił okiem na krzywiącego się z bólu towarzysza.
— A niech mnie, bracie, co to takiego?
W odpowiedzi Kem zaszczycił go niezadowolonym grymasem.
— Paskudna sprawa — pokiwał głową Roman, przypatrując się nadszarpniętemu mięśniowi. — Słowo daję, paskudna sprawa. No cóż, nie wiem jak ty; ja to się nie mogę doczekać, aż te laserowe pistolety wprowadzą wreszcie na rynek. Będzie mniej roboty z wyciąganiem kul, ranami postrzałowymi i rozszarpniętą skórą. Słowo daję! Nie mogę się doczekać.
Wreszcie Devaronianin zrobił coś pożytecznego i ruszył się, by przynieść Kemowi nowy opatrunek z kolto. Pobieżnie przeliczył ilość opatrunków, jaka im została, i policzył, ile będzie potrzebować ramię do względnego zagojenia.
— No, z dwadzieścia paczek to pójdzie. Będzie trzeba uzupełnić zapasy jak już się wykurujesz. Póki co wystarczy.
Następnie pomógł Kemowi starannie zacisnąć opatrunek i zawinąć ramię tak, by jak najmniej mu doskwierało. Zerknął na zegar ponownie i, stwierdziwszy czas za dziesięć szósta, pośpieszył zabrać się za procedury przedstartowe i wystartowanie statku. Zapewnił przy tym solennie, że poradzi sobie sam, dając przyjacielowi czas na odpoczynek i dojście do siebie, nim uśmierzające ból pigułki zaczną działać.
Dzięki nowej technologii i odkryciu płynu kolto, medycyna znacznie posunęła się naprzód. Na szczęście zapowiadało to, że udręka Kema potrwa jedynie około tygodnia, a potem jego ręka będzie niemal w nowym stanie.
Nie było to jednak wcale przyjemne, a szybkie gojenie nie zmniejszało ilości energii, jaką zużywał organizm na regenerację. Leczenie, nawet w przyspieszonym tempie, było bardzo wyczerpująco i bolesne, o czym każdy Jedi doskonale wiedział. Również Roman przeżył niejeden postrzał kulą, i wiedział jak nieprzyjemne może być to doświadczenie. W akcie niebywałej wyrozumiałości ograniczał nawet swoją gadaninę do prawie niezbędnego minimum.
Kem wykorzystał ten czas na intensywną kurację. Przez dwa dni jego egzystencja ograniczała się do leżenia, jedzenia i załatwiania innych podstawowych potrzeb.
Ich podróż miała trwać sześć dni i choć proponował Romanowi zmianę, towarzysz dobrodusznie odmawiał, dając Miwuffowi ponad czterdzieści osiem godzin solidnego wypoczynku.
Dłużej jednak Kem nie mógł znieść tego stanu, bo wyrzuty sumienia nie dawały mu spokoju.
Tak więc dnia trzeciego, z samego rana, stawił się w kokpicie.
Warański wyczuł jego obecność, bo otworzył oczy i obkręcił się w fotelu.
— Kem! — wykrzyknął mało entuzjastycznie (jak na niego) przyjaciel. — Jak się czujesz?
Bywało lepiej, pomyślał Miwuff. Roman zdawał się czytać mu w myślach.
— Bywało lepiej, nie? Ale przynajmniej nie wyglądasz już jak trup. Nie chciałem ci mówić, wiesz, ale te dwa dni temu wyglądałeś naprawdę dość nieswojo. Słowo daję, cień człowieka!
Kem posłał mu w odpowiedzi grymas, który przy odrobinie dobrej woli mógłby zostać uznany za uśmiech. Na ten widok przyjaciel wyraźnie się rozpromienił.
— No proszę, w tak dobrym humorze to cię dawno nie widziałem!
Nagle statkiem niebezpiecznie zatrzęsło. Wstrząs był tak silny, że Kem aż musiał chwycić się framugi, by nie dopuścić do bliskiego spotkania z podłogą.
Dzięki Mocy, że złapał się prawą dłonią, a nie lewą, której ramię było uszkodzone!
Lecz szybko porzucił egoistyczne rozmyślania o swojej ranie. Zanurzył się w Mocy, próbując ustabilizować pojazd kosmiczny.
Ale Roman już działał, i doprowadził wszystko do porządku. Znów miał zamknięte oczy i koncentrował się na bezpiecznym przedzieraniu kosmicznych szlaków.
Kem pokręcił głową z dezaprobatą i podszedł do fotela, które zajmował Devaronianin. Lekko szturchnął przyjaciela w ramię.
Gdy tamten otworzył oczy, Kem przewrócił wymownie oczami. Następnie, bez słowa, zajął miejsce obok i sam przymknął powieki, ostrożnie przejmując kontrolę nad pędzącym statkiem.
Roman parsknął krótko, po czym dźwignął się z siedzenia i przeciągnął, głośno przy tym stękając.
— No dobra, skoro przejmujesz stery, to ja idę wreszcie wrzucić coś na ruszt i porządnie to odespać. Tylko wiesz, bracie, poważnie: gdybyś był bardzo zmęczony, to wal śmiało. Zmienię cię.
Nie czekając na odpowiedź, której zresztą się nie spodziewał, wyszedł, nucąc pod nosem kolejną wesołą melodię. Jeśli Kem dobrze kojarzył, była to jakaś folkowa przyśpiewka o jedzeniu.
Adekwatnie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top