1.

— Widziałeś? – Fryderyka postukała palcem parę razy w tablicę korkową wiszącą obok rzężącego, ledwo zipiącego ekspresu do kawy. – Będziesz pchać swoich?

Adam uniósł na nią zmęczony wzrok, podążając za jej palcem.

Olimpiada polonist... Gdzie tam moich wysyłać! – uniósł wzrok ku sufitowi. – Nie wygłupiaj się.

Prawda, klasa trzecia B (be, jak barany), nie była znana w szkole jako najlepsza z polskiego, pomimo swojego rozszerzenia z tego przedmiotu. Z umiejętności ze swojego drugiego rozszerzenia, geografii, też nie była raczej znana - każdy kojarzył ich sobie z byciem faworyzowanymi podczas imprez szkolnych z zawodami, ponieważ ich wychowawca, wielki polonista Adam Mickiewicz, zasiadał zawsze w jury i oni jakimś cudem zawsze dostawali przynajmniej miejsce na podium. 

— Słowacki swoich wysyła – Fryderyka wzruszyła ramionami jakby od niechcenia, bardzo dobrze wiedząc, co robi. Adam wyprostował się, ale nie okazał większego zainteresowania.

— Doprawdy? – zaczął demonstracyjnie przeglądać leżące przed sobą sprawdziany, udając, że fizycznie nie boli go to, jak źle poszły. Rozszerzony polski! Z materiału z podstawy! – A po co?

— Sądzę, że dlatego, że to humaniści. Prawdziwi, nie tacy jak twoi. Dzieci gorszego boga z krwi i kości.

— Wypraszam sobie – mruknął, dobrze wiedząc, że koleżanka ma rację. – Mam takich, co by z palcem w nosie całą tę jego bandę chuliganów powaliła na łopatki.

Klasa trzecia D (de jak... Na myśl przychodziły mu dwa słowa - oba, których wolałby nie mówić) w całej szkole uchodziła za praktycznie idealną, zwłaszcza pod względem wychowawczym - w końcu kto chciałby robić problemy takiemu nauczycielowi, jak szanownemu panu profesorowi Juliuszowi Słowackiemu? Tylko Adam wiedział, jakimi żmijami są te dzieciaki, a jakim bazyliszkiem był ich przeklęty wychowawca, chełpiący się ciągle w pokoju nauczycielskim tym, jaka to jego klasa nie jest uzdolniona i grzeczna. A wszyscy uczący ją nauczyciele tylko potakiwali! Porażka! A kto jak nie oni na drzwiach szatni od wuefu wyskrobał pełen głębi napis Mickiewicz to chuj? O, tak, proszę bardzo, takie to ułożone. A on ich nawet nie uczył! Skandal!

— Coś ty taki czerwony? – usłyszał znajomy, irytujący głos. – Aż tak słabo napisali?

Spojrzał na osobę stojącą przed nim. Juliusz Słowacki, polonista-ideał według wszystkich w jego otoczeniu, stał po drugiej stronie dziwnie wygiętego stołu i patrzył na niego z uniesionymi brwiami. Ciemne włosy miał ułożone tak, żeby tworzyły idealną ramkę dla jego twarzy, wąsik perfekcyjnie przystrzyżony, skórę białą jak śnieg, a oczy czarne jak dwa błyszczące węgielki. Ubrany był jak zwykle nieskazitelnie - koszula, kamizelka, wyprasowane spodnie. Cóż za drażniący widok! Co on tu w ogóle robił? Dopiero zaczęła się lekcja, a tylko Fryderyka i on mieli teraz okienko.

— Myślę o tym, kogo posłać na olimpiadę, żeby dać twojemu kandydatowi chociaż odrobinę nadziei na wygraną – rzucił, na co Fryderyka robiąca sobie kawę przy ekspresie wybuchła śmiechem, usiłując szybko zamaskować go atakiem kaszlu.

— Rozumiem, że tak poczerwieniałeś, bo nie masz kogo?

— Tak, wszyscy są zbyt dobrzy.

— Jasne. Fryniu, skarbie, zrobiłabyś mi może też?

— Sam sobie zrób – odburknęła i przeniosła swój szczerbaty kubek wypełniony niskiej jakości kawą do swojego miejsca przy stoliku i usiadła, otwierając przy okazji swojego laptopa. – Co ty tu w ogóle robisz, nie masz teraz maturzystów?

— Fryniu, mówisz, jakbyś życia nie znała. Dwóch mi tylko przylazło, reszta oczywiście uczy się w domu, Zygmuś podszedł, wziął ich do czegoś, a jak wychowawca prosi, to co ja mam zrobić? Prowadzić lekcję z dwoma matołami? Pewnie i więcej by wynieśli jakby w domu zostali i patrzyli w książki – trajkotał, jednocześnie samemu robiąc sobie kawę z lekkim żalem.

Frynia, Zygmuś, ten tak do wszystkich, nawet do uczniów, tylko do jednego mówił Adamie, ewentualnie, jak się bardziej zdenerwował, to nawet i panie Mickiewiczu. Delikwent naznaczony w ten sposób nie był pewien, czy powinien być dumny, zły czy rozbawiony - za każdym razem reakcja lądowała jakoś po środku.

Adam zamrugał parę razy i zaczął maniakalnie przeglądać papierzyska pełne wypocin swoich uczniów. Poziom desperacji wzrastał z każdym dopem i każdą pałą, jaka stawała mu przed oczami, ale pamiętał, dobrze pamiętał jedną ocenę celującą, którą z dumą i wzruszeniem napisał na jednym, jedniusieńkim sprawdzianie, nawet nie patrząc na nazwisko tego błogosławionego dziecka. Poczuł ekscytację, kiedy wyciągnął z pliku kartek tą jedną, jedyną - mógł przysiąc, że w jego oczach przez chwilę stanęły łzy. Jego wzrok padł na nazwisko tego cudu na ziemi.

Eliza Orzeszkowa.

Byłby zawył ze szczęścia, gdyby w ostatniej chwili się nie opanował. Wziął głęboki oddech, po czym ze spokojem godnym Zenona z Kition pozbierał resztę sprawdzianów i spakował je do teczki, po czym spojrzał na spokojnie pijącego przed nim kawę Juliusza.

— Co? – ogromne, brązowe oczy rzuciły w niego wyzywającym spojrzeniem.

— Przegrasz – oznajmił chłodno. – Nawet nie zauważysz kiedy.

— Ale to nie ty będziesz w jury, Adamie, twoje zwykłe taktyki nie zadziałają.

— Nie muszę być w jury, żebym wiedział, że kogokolwiek nie dobierzesz, to po konkursie będzie leżał i kwiczał. Z... Z naciskiem na kwiczał. I leżał też.

— Brutalne.

Adam, nie wyłapując sarkazmu, dumnie wymaszerował z pokoju nauczycielskiego, odczuwając głęboką satysfakcję z kolejnej wygranej potyczki słownej. Skierował się w stronę sali gimnastycznej - jakimś cudem pamiętał, że jego klasa miała na tej godzinie wuef, a jeszcze większym cudem pamiętał, że jego wybawicielka z tych lekcji ma całoroczne zwolnienie. Powodu tegoż zwolnienia już jednak nie pamiętał.

Eliza siedziała oparta o ścianę korytarza przed salą gimnastyczną i maniakalnie zapisywała w notesiku każdą myśl, która aktualnie przychodziła jej do głowy - czuła się prawie jak Szekspir, który zapisywał pierwsze pomysły na Hamleta. Uniosła na moment wzrok, żeby zrobić sobie przerwę, ale zamiast tego zobaczyła swojego zaaferowanego wychowawcę, pędzącego ku niej z rozwianym włosem i zaciętą miną. Odłożyła powoli notesik i wstała, otrzepując spódnicę sięgającą jej do kolan, przygotowując się mentalnie na głęboką rozmowę z tym przedziwnym człowiekiem.

— Dzień dobry – przywitała się, kiedy podszedł bliżej, a jej głos podniósł się oktawę wyżej.

— Dzień dobry, Elizo, dzień dobry – pokiwał głową z miną taką, że zaczęła powoli się martwić, że w końcu odkryli, że jej zwolnienie było wypisane przez lekarkę będącą koleżanką jej mamy. Po znajomości. – Powiedz ty mi, dziecko, czy ty nie byłabyś może zainteresowana wzięciem udziału w olimpiadzie z języka polskiego?

Elizę zamurowało. Przez ułamek sekundy myślała, że to może żart, ale to było niemożliwe - Mickiewicz nie miał w naturze żartować sobie ze swoich uczniów. Spojrzała na jego niezwykle poważną twarz, po czym na ścianę, po czym znowu niego i odchrząknęła.

— Na pewno ja? – zapytała, drapiąc się po tyle głowy. – Znaczy, mogę, ale nie wiem, czy jestem odpowiednią osobą do tego, panie profesorze.

Fakt, oceny miała dobre, ale to nie oznaczało, że była dobra z przedmiotu - mało się zgłaszała, żeby odpowiedzieć na jakiekolwiek pytanie potrzebowała przynajmniej dziesięciu minut na zastanowienie się, a pisać wolała swoje opowiadania zamiast wypracowań, przez co te nie szły jej najlepiej. Nie uważała siebie za osobę, którą warto wysyłać na jakieś olimpiady, bo do takich rzeczy angażować lepiej było raczej osoby aktywne, całymi swoimi osobami zaangażowane w przedmiot, a nie... Ją.

— Oczywiście, że jesteś – oburzył się, jakby to było oczywiste. – Będziesz musiała napisać pracę, zaprezentować przed komisją i wygrać, nic trudnego.

— Nic... Trudnego – powtórzyła, czując, że zaczyna jej się robić słabo. On naprawdę wierzył w jej wygraną.

— Dokładnie, widzisz? – uśmiechnął się do niej, a ona, zupełnie mimowolnie, odwzajemniła gest. – Na jutro na polski ci przyniosę zgodę, dasz rodzicom i podpiszą, dobrze?

Niezbyt zastanawiając się nad tym, co robi kiwnęła głową - Mickiewiczowi nie dało się odmówić, mimo aury smutnego, samotnego rozwodnika miał w sobie jakiś charme, którego nikt nie był w stanie wyjaśnić. Na jego twarzy pojawiła się ekscytacja, a żołądek Elizy zacisnął się w węzeł. Nagle poczuła się tak, jakby od jej wygranej zależało szczęście jej wychowawcy i że jeżeli przegra, ten pogrąży się w depresji tak głębokiej, że przestanie wychodzić już zupełnie z domu.

— Cudownie, świetnie. Do widzenia, jutro dopiero się widzimy, prawda? – zaczął powoli od niej odchodzić.

— Tak. Druga lekcja. Do widzenia, panie profesorze – pożegnała się i odprowadziła go wzrokiem, aż do momentu, kiedy zniknął za najbliższym rogiem. Westchnęła ciężko do siebie i schowała twarz w dłoniach. Co ona teraz zrobi? Olimpiada? Olimpiada?! Naprawdę? Upokorzy się i tyle będzie z tej farsy! Och!

Adam caluteńki w skowronkach wrócił do pokoju nauczycielskiego, zahaczając jeszcze o automat i nabywając triumfalnego wafelka czekoladowego. Stanął w drzwiach zadowolony z siebie i rozejrzał się - Fryderyka stała przy korkowej tablicy z ogłoszeniami, dopijając już kawę do końca, a Juliusz grzebał za czymś w swojej torbie.

— I jak poszło? – Fryderyka spojrzała na niego kątem oka, unosząc kubek do ust. – Masz swoje cud-dziecko?

— A, mam! – uśmiechnięty od ucha do ucha usiadł na swoim miejscu przy stole i z namaszczeniem zaczął odpakowywać swoją przekąskę. – I nie chcę zapeszać, ale jestem pewien jej wiedzy i umiejętności. I że świetnie pomogę się jej przygotować.

— Ehe, oczywiście – wymamrotał Juliusz, nadal zwrócony twarzą do swojej torby. – Trzeba czasami być pewnym rzeczy, które są niemożliwe, bo inaczej oszalelibyśmy.

— Nie wierzysz w nią? – Słowacki nagle podniósł głowę i spojrzał mu prosto w oczy. Kontakt wzrokowy Adam wytrzymał jednak jakieś trzy sekundy, bo szybko jego spojrzenie przeniosło się na czoło rozmówcy - nie tylko dlatego, że było wielkie i że powstały na nim aktualnie liczne zmarszczki, bo ten uniósł brwi, ale również z powodu awersji Adama do patrzenia komukolwiek w oczy, a zwłaszcza temu tutaj stworzeniu.

— Oczywiście, że wierzę w jej inteligencję, nie wierzę za to w twoją – parsknął, widocznie zirytowany. – Twoja pycha mnie niepokoi Adamie, pamiętaj, co stało się z Ikarem. Runiesz do morza, Adamie. Nie jesteś pewien tego ani trochę, nie jesteś w stanie nawet spojrzeć mi w oczy, boisz się – nachylił się, tym razem wymuszając kontakt wzrokowy z oponentem.

— Nie, Juliuszu – westchnął i przekrzywił głowę. – Patrzę na twoje czoło, bo jest... – zrobił pauzę, głośno wciągając powietrze przez zęby – ...ogromne.

Słowacki zatchnął się oburzony, zaczerwienił na policzkach i już, już miał odpowiedzieć, kiedy przerwał mu znudzony głos Fryderyki.

— Nie chcę wam przerywać, ale tu jest napisane, że zapisy są do jutra, więc się pospieszcie. I jeszcze coś jest o tym, że z jednej szkoły trzeba razem zgłaszać wszystkich startujących. 

— Ja chcę zgłaszać – odpowiedzieli jednocześnie, po czym posłali sobie złowrogie spojrzenia.

— On będzie kombinować.

— Ja? Ja?! To ty zrobisz coś dziwnego, będziesz próbował mnie sabotować, ja już znam te twoje sztuczki.

Fryderyka westchnęła i przetarła twarz dłonią.

— Dajcie sobie po razie i zdecydujcie. Albo w papier, kamień, nożyce zagrajcie – zasugerowała, po czym zamilkła na moment, łapiąc się na niezwykle złej i podłej myśli. Nie... Nie mogła... Nie mogłaby im czegoś takiego zrobić... Chociaż..? Dlaczego by nie? Odwróciła się do nich plecami i uśmiechnęła się, z pewnością niezwykle złowieszczo! – Albo wiecie co? Mogę ja wam wysłać to zgłoszenie. Mi ufacie, prawda?

— Ja ufam – Adam oznajmił, Juliusz zaś zawtórował mu cichym potwierdzeniem. – Dziękujemy, w takim razie.

— Oj, nie ma za co – machnęła ręką, po czym spojrzała jeszcze raz na ogłoszenie o olimpiadzie. – Nie ma za co... – dodała ciszej, czując dreszcz ekscytacji na swoich plecach. Znienawidzą jej za to, ale będzie warto.



[A/N] hej to znowu ja <3 w koncu szczam na groby nie tylko romantykom celebrujcie. no beta we die like men

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top