Kupidyn
Życie kupidyna jest łatwe, kieruje się bowiem prostymi zasadami:
1. Kupidyn się nie zakochuje.
2. Kupidyn rozsiewa miłość wokół siebie.
Nie ma nic prostrzego.
Columbina złamała obie te zasady.
Jej kołaczan z miłosnymi strzałami zawsze był pełny, nigdy żadnej nie wypuściła. Miłość wydawała jej się mdła i nudna. Wszystkie te czułe słówka przyprawiały ją o dreszcze, a nieraz gdy widziała zakochaną na zabój w siebie parę, wymiotowała.
Inni kupidyni się do niej nie przyznawali, a wśród ludzi była znana jako "Błędny Amor". Wszyscy trzymali się od niej z daleka, więc w praktyce nie miała jak roztaczać wokół siebie miłości.
Samotność nigdy jej nie przeszkadzała, lubiła swoje własne towarzystwo. Dnie spędzała na śpiewaniu smutnych piosenek i jedzeniu słodkich owoców. Nie potrzebowała nikogo.
Do czasu...
To był piękny dzień, słońce świeciło wysoko na niebie, a przyjazny wiatrek wplątywał się we włosy. Columbinie zamarzyło się jabłko z samego szczytu drzewa, to najbardziej soczyste. Nie lubiła używać swoich skrzydeł, dlatego się wspinała. Wszystko szło świetnie, już prawie dosięgnęła upragnionego owocu, kiedy nagle usłyszała krzyk.
-Boże, daj mi znak!
Columbina zdecydowanie zbyt długo przebywała w odosobnieniu, ostatnim najgłośniejszym dźwiękiem jaki słyszała był grzmot, jednak ten wrzask był dziesięciokrotnie głośniejszy.
Przestraszona straciła równowagę i wpadła w ramiona kobiety o śnieżnobiałych włosach z czarnymi końcówki. Twarz nieznajomej z początku wykrzywiona w grymas ie szybko zmieniła się w zdziwioną. Columbina obserwowała jak jej idealne usta drgają, a kiedy spojrzała jej w oczy, nie mogła oderwać wzroku. Była to najpiękniejsza czerń z czerwonymi przebłyskami jaką w życiu mogła sobie wyobrazić.
-Och, takiego znaku się nie spodziewałam. - Mruknęła nieznajoma.
Tak kupidynka poznała Arlecchino.
Na początku podchodziła sceptycznie do tej znajomości, unikała jej, ale białowłosa zawsze ją odnajdywała. Uparcie uważała Columbinę za Boży znak, a ona nie potrafiła jej wyjaśnić, że była to zwykła pomyłka.
Amorka już na samym początku uznała ją za bardzo irytującą osobę, głównie dlatego, że nie chciała się od niej odczepić. Miała jednak jedną wielką zaletę. Uważała, że miłość jest smutna i ponura, a to nie odbiegało zbytnio od poglądów Columbiny, dla której zakochiwanie się było mdłe i nudne. Często sprzeczały się o to, która ma rację, ale to właśnie najbardziej podobało im się w ich znajomości. Każdego dnia Arlecchino narzekała na swoje życie uczuciowe, a Columbina wylewała swoje żale o codziennych torsjach na widok zakochanych.
Nie wiadomo kiedy, młoda kupidynka zaczęła czerpać przyjemność z obecności białowłosej. Tyle lat była sama, że przyzwyczaiła się do samotności. Teraz dzień spędzonych bez czerwonookej wydawał jej się nijaki, zmarnowany.
Chciała być jak najbliżej kobiety, spędzać z nią każdą chwilą, obdarowywać prezentami, kwiatami, pocałunkami....
Z Columbiną stało się coś, czego obawiała się najbardziej na świecie, zakochała się.
Nie potrafiła tego znieść, na widok swojego odbicia robiło jej się niedobrze. Gdy tylko poczuła szybsze bicie serce, waliła głową w pień. Próbowała nawet przestać widywać się z Arlecchino, ale nie potrafiła. Była dla niej zbyt ważna, by z niej zrezygnować.
Uczucia powoli zaczynały ją przerastać. Przestała jeść, pić, coraz częściej traciła przytomność. Białowłosa widząc fatalny stan przyjaciółki, starała dowiedzieć się co jest nie tak, ale Columbina uparcie milczała. Unikała tematu miłości jak ognia, to słowo nie potrafiło jej przejść przez gardło. Udawała, że uczucia jej nie dotyczą, kiedy powoli umierała w środku.
Mur, który zbudowała wokół własnego serca runął kiedy znowu ujrzała zakochaną parę. Tylko tym razem zamiast torsji poczuła przyjemne ciepło w sercu. Wyobraziła sobie, że jest to ona i Arlecchino, całujące i trzymające się za ręce, razem, blisko....
Łzy spłynęły po jej polikach. Nie mogła już dłużej trzymać swoich uczuć w ukryciu. Musiała powiedzieć o wszystkim Arlecchino.
-Zakochałam się! - Wykrzyczała Arlecchino, gdy tylko zobaczyła Columbinę następnego dnia. - Zakochałam się w Sandrone!
Sandrone często przejawiała się w ich rozmowach jako kompletnie pozbawiona ludzkich odruchów dziewczyna. Podobno nie obchodziło ją nic poza tworzonymi przez nią robotami. Białowłosa często na nią narzekała.
Columbina nie mogła pojąć w jaki sposób taka romantyczka jak Arlecchino zakochała w tak pozbawionej emocji dziewczynie jak Sandrone, ale (chociaż ból rozdzierał jej serce) postanowiła zrobić jedyną słuszną rzecz.
-Pomogę Ci. - Obiecała.
***
Columbina obserwowała z ukrycia jej ukochaną i drobną blądynkę. Sandrone była naprawdę piękna, ale nie aż tak jak Arlechino.
Próbowała wyobrazić sobie, że to ona jest na jej miejscu, ale te fantazje dodawały jej jeszcze cierpienia.
Po raz pierwszy w życiu nałożyła strzałę na cięciwę. Teraz wystarczyło ją tylko wypuścić i będzie po wszystkim. Dziewczyną na pewno będzie ze sobą dobrze, w końcu tak działa magia kupidynów. Wszyscy będą szczęśliwi... Prócz niej samej.
Wypuściła strzałę, a ona powędrowała najprostszą drogą w stronę blondynki. Czar zadziałał natychmiast.
-Arlecchino... Muszę Ci coś wyznać.... Zakochałam się w tobie...
-Sandrone... Ja w tobie też.
Wielka łza wypłynęła z oka amorki, a za nią następne. Paliły ją w poliki niczym kwas. Świergotanie ptaków zagłuszało jej łkanie. Serce biło jej jak szalone, a w głowie zaczęło jej się kręcić. Straciła ją na zawsze. Nigdy nie czuła się gorzej.
Columbina złamała dwie podstawowe zasady kuoidynów. Na początku nie roztaczała miłości wokół siebie, a potem się zakochała.
Arlecchino od początku miała rację, miłość nie była obrzydliwa, tylko tragicznie smutna.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top