Rozdział IV
Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyła po przebudzeniu, był wysoki, drewniany sufit. Identyczny, co w tamtym pokoju.
Nie do końca przytomna, chciała rzucić się do ucieczki. Powstrzymały ją czyjeś silne ręce. A właściwie dwie pary rąk.
Opadła, dysząc ciężko, na coś, co okazało się materacem.
– No, na Boga, co ty wyprawiasz?! – Ostry głos przywołał ją do rzeczywistości. Matka trzymała ją za ramiona i potrząsała mocno.
– Ojej... – wydukała tylko.
– Co się stało? Co tam robiłaś? – Spytała, nie puszczając.
– Nic... strasznie boli mnie głowa. – złapała się za wymienioną część ciała.
– Dam ci leki. – Zaproponowała rodzicielka. – John, pilnuj jej.
Wróciła po chwili ze szklanką wody i niebieską tabletką.
– Popij. – Pouczyła. Dziewczyna miała ochotę odpowiedzieć, że w ciągu swojego ponad dwudziestopięcioletnigo życia nauczyła się połykać pigułki, ale się powstrzymała. Zamiast tego grzecznie opróżniła kubek i drżącymi dłońmi odstawiła naczynie na bok.
– A teraz musisz nam powiedzieć, co się stało, Jo. – rozkazała rodzicielka.
– N-nic... – próbowała ich zbyć. – Weszłam do ostatniego pokoju, tego jeszcze za sypialnią z toaletką. To właściwie bardziej wnęka, jest tam tylko jakiś obraz... poślizgnęłam się na progu i chyba uderzyłam skronią...
Patrzyli się na nią w milczeniu, nieprzeniknionym wzrokiem, aż się zdenerwowała.
– Znów mi nie wierzycie, tak?! – chciała się podnieść, ale nadal w głowie miała karuzelę.
Zapadła cisza, którą zdecydował się przerwać pan Whitney.
– Nie w tym rzecz, skarbie, po prostu... tam nie ma żadnego pomieszczenia.
– Jak to nie ma?! – jej początkowe rozdrażnienie ustąpiło miejsca innej emocji. Niepokój, a właściwie panika ogarnęły ją całą.
Nie zaprzątając sobie już uwagi chwiejnym krokiem, zerwała się i pobiegła na piętro. W miejscu, gdzie przedtem były drzwi, ciągnęła się ściana, pozbawiona choćby wybrzuszeń. Miotała się to w jedną, to w drugą stronę. Działo się z nią coś złego.
– Były tu... były tu... – szeptała jak w amoku.
Pani Heidi złapała ją pod ramię.
– Chodź, dziecko. – Powiedziała, niezwykle jak na nią łagodnie. – Położysz się, to będzie ci lepiej.
Otumaniona dziewczyna dała się zaprowadzić do łóżka jak uległy kilkulatek. Choć, przemknęło jej przez myśl, na sekundę przed tym, jak ogarnął ją sen, kilkulatki z reguły nie są szczególnie spokojne.
_______________________________________________
Obudziła się dobre kilka godzin później, co wywnioskowała ze światła, wylewającego się do pokoju przez wysokie okna – było już mocno popołudniowe. Faktycznie, czuła się znacznie lepiej – dała nawet radę o własnych siłach wstać i zejść na dół, do kuchni. Jednak wyższego piętra wystrzegała się jak ognia.
Przy kuchennym stole siedziała matka.
– Już jest w porządku? – Spytała, choć w jej głosie słychać było lekką podejrzliwość.
– Tak. – Odpowiedziała krótko. – Gdzie tata?
– Poszedł go ogrodu, chce zobaczyć, czy zewnętrzna strona zamku wymaga renowacji, czy wszystko jest we względnym porządku. – Postawiła na blacie drożdżówkę i termos z kawą. – Jeśli czujesz się na siłach, możesz do niego dołączyć.
– Tak zrobię. – Wsadziła prowiant do nieodłącznego elementu swojej garderoby – wielkiej torby na ramię. – Jeszcze nie rozejrzałam się dokładnie po działce.
Prawdę mówiąc, miała nadzieję, że na dworze będzie mogła choć na chwilę oderwać się od przytłaczającej atmosfery wnętrza, w którym na każdym kroku napotykała na ślady dawnych mieszkańców, o których właściwie nic nie wiedziała.
Poszła przed budynek. Wciąż nie mogła wyjść z podziwu, jak zadbany jest ogród. Kwiaty trzymały się rabatek, a drzewa tworzące aleję, prowadzącą na podjazd, rosły w schludnych rzędach. W oddali dostrzegła nawet pozostałości po altanie, którą teraz całkiem zawładnął wszechobecny bluszcz. Zaciekawiona, podeszła bliżej.
Dach uginał się pod ciężarem pnącza, a szyby były w kilku miejscach powybijane. Zajrzała przez szpary: wyglądało na to, że kiedyś było to miejsce do przesiadywania, dostrzegła nawet coś w rodzaju płóciennego fotela i wielki kufer. Niestety, nie było możliwości, by dostać się do środka.
Bliżej zamku było jezioro. Zamknęła oczy i wyobraziła sobie, jak kiedyś musiało być piękne. Białe lilie wodne wystawiały główki nad powierzchnię, a błękitne ważki przecinały powietrze. Pewnie nieustannie towarzyszył im krzyk polujących jaskółek. Teraz jednak wodę pokryła tafla z glonów, a kaczki często się tu wyróżniały. Przypomniała sobie, że w głębi działki dostrzegła coś, co wyglądało jak malutkie, wyschnięte i przysypane ziemią oczko wodne – poza uschniętymi łodygami trzcin nic nie wskazywało na to, że kiedyś był tam zbiornik.
Mury były otoczone czymś, co przypominało ślad po fosie. Dziewczyna nie mogła wymyślić powodu, dla którego ją zasypano, ale prawdopodobnie tak zrobiono, i to bardzo dawno temu – usypane „górki” od dawna były pokryte krzewami. Krzewami róż, które pięły się po ścianach, pokrywając cały budynek misterną koronką cierni. Dostrzegła ojca, który sekatorem próbował je okiełznać.
– Róży, róży, róży kwiat – różyczka w czerwieni*. – Nucił pod nosem.
– Na rozłogu zakwitł krzew – różyczka w czerwieni... – kontynuowała. Zdumiony mężczyzna odwrócił się i uśmiechnął na jej widok.
– Rzecze młody – zerwać chcę różyczkę w czerwieni. – Dośpiewał. – Złamał chłopiec dziki krzew – różyczkę w czerwieni.
– Lecz zapłaci za ten gniew bólem i cierpieniem...* – dokończyła kobieta. – Naprawdę, tato, dlaczego je ścinasz? Zostaw je. Skoro chcesz tu stworzyć muzeum Goethego, to miło by było, gdyby coś przypominało o jego twórczości, prawda?
– Masz rację. – rzucił narzędzie. – Niech sobie rosną. To przynajmniej wygląda, jak pałac z bajki.
Uniosła wzrok. Rzeczywiście, sprawiał takie wrażenie. Cztery wielkie wieże wyglądały jak drogowskazy, które zagubionym na ziemi aniołom wskazują drogę powrotną do nieba. Cegła, wyszczerbiona w kilkunastu miejscach, potęgowała niezwykłe wrażenie. A wysokie, przeszklone okna, choć bardzo zakurzone, przypominały setki par oczu jakiegoś pradawnego stworzenia.
– Nadal mi nie wierzysz? – przegryzła wargę. Spojrzał na nią z troską.
– To nie tak, kochanie... – zaczął ostrożnie. – Myślę, że zmiana otoczenia wywołała u ciebie lekki szok, i zwyczajnie ci się przewidziało. W takich domach jak ten na każdym rogu szukamy ukrytych znaczeń, śladów przeszłości, a ich nie ma. Co właściwie było w tym pokoju? Sam obraz by cię tak nie przeraził. Znaleźliśmy cię leżącą na podłodze przed sypialnią. Tam nawet nie ma miejsca, gdzie mogłoby się znajdować takie pomieszczenie.
– To nie jest normalne... – wydukała. – Tam była podobizna kobiety, którą chwilę wcześniej, na ułamek sekundy, dostrzegłam w lustrze tamtej toaletki. To była chwila, ale jestem pewna, że to ona. A potem... otworzyła oczy i się na mnie spojrzała.
Pan Whitney wyglądał, jakby chciał się roześmiać, ale powstrzymał się i otoczył córkę ramieniem.
– Sama się nakręcasz, kochana. – Tłumaczył. – W lustrze to byłaś ty, a zniszczone i popękane szkło zrobiło swoje. A co do malowidła... Sama powiedziałaś, że to była chwila. Rzuciłaś okiem i zobaczyłaś coś innego. A ta wnęka, o której mówiłaś, nie istnieje.
– Tak, masz rację... – przyznała, choć nadal nie była przekonana. Wnętrze zamku napawało ją nieokreślonym lękiem. – Teraz rozumiem, dlaczego babcia zawsze powtarzała, by nie patrzeć w stare zwierciadła, bo nie wiadomo, kto się w nich ogląda...
– Babcia wierzyła w takie bzdury, ale to nie prawda. – złapał ją za ramiona i zmusił do spojrzenia w oczy. – A teraz idziemy do mamy.
_______________________________________________
* "Dzika różyczka" Johann Wolfgang Goethe
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top