Dzień trzeci

– Chcesz o coś spytać, Dean. Widzę. – Usiedli w tej samej sali, co dnia poprzedniego, przy tym samym oknie. Dean siedział w fotelu, większym od niego samego, wspierał głowę na ręce opartej o ramię fotela w łokciu, to nie była postawa elegancka. Raczej niechlujna, ale Castiel nie zwracał mu na to uwagi. – Pytaj.

– Czy szpital istniał już w czasie wojny secesyjnej?

– Zaczęto go budować na początku lat sześćdziesiątych. Kiedy wybuchła wojna, stan Wirginia wstrzymał fundusze, bo potrzebował ich do obrony. W czasie walk przez niedokończony budynek przelewali się i żołnierze Unii, i Konfederacji. Wybijali siebie nawzajem. – Cisza. – O to ci chodzi, prawda? O żołnierza, którego zobaczyłeś? – Skinięcie głową. Dean wydął lekko usta, i pokiwał w odpowiedzi ze wzrokiem skupionym na czymś poza Casem, jakby myślał. – Opowiedz mi o nim. Kim był?

Chłopak nie podjął tematu od razu.

– Brakowało mu ręki. Krew skapywała z miejsca, gdzie powinna być, na podłogę. – Spojrzał na Casa, w końcu. – Wierzysz w duchy, doktorze Castiel?

– Staram się zachowywać otwarty umysł. Staram się zrozumieć moich pacjentów – Cas pokazał na tańczącego mężczyznę, tego, który płynął w powietrzu niedaleko nich, jak gdyby obejmował ramionami niewidzialną partnerkę. Jakby tańczył ze zjawą. Tyle, że żadnej zjawy tam nie było, bo Dean by ją przecież zobaczył. – Większa część z nich wcale nie uważa, żeby coś było z nimi nie tak. Nie narzucam im swojej diagnozy, że się mylą. Dlaczego ja miałbym mieć rację, a oni nie? Skoro czują się z tym dobrze?

Uśmiech. Dean uniósł kącik ust.

– Prawdziwy z ciebie anioł, Cas.

– Masz jakieś pomysły, przemyślenia w kwestii swojego dotychczasowego pobytu tutaj? Może chcesz się na coś poskarżyć? To dobry moment, chętnie posłucham, co uważasz.

– W moim pokoju mogłoby być cieplej. Skoro już o to pytasz – westchnął i poprawił się w fotelu, można by pomyśleć, iż od uprzejmości Casa można by się zrzygać. Tak, Cas był dla niego miły do porzygania. Ale w tamtej chwili jakoś mu to nie przeszkadzało. – Jedzenie mogłoby być lepsze. A toalety odrobinę bardziej zapewniać prywatność. To przesrane wyciągać kutasa przy całej bandzie starych oszołomów, spróbuj kiedyś. Ciekawy jestem, czy ci się to spodoba.

– Dean – chrząknięcie. – Stołówkowe „menu", pozwolisz, że tak to nazwę, jest tak dobierane, żeby zapewnić wam, pacjentom, wszystkie potrzebne składniki, jednocześnie nie podając cukru i nie obciążając żołądka.

– Jaja sobie robisz? – Dean prychnął, głośno. – Dostałem dziś owsiankę szarą jak papier toaletowy. Jakoś nie wydaje mi się, żeby takie gówno miało mi zapewnić cokolwiek. – Celowo używał wulgaryzmów, jak „kutas" i „gówno", próbując zmusić Casa, żeby go upomniał, czego Cas z jakiegoś powodu nie robił. Dziwne. Raczej nie przywykł do bycia nieupominanym. – Mylę się, czy na serio ciśniesz ze mnie bekę?

– Nie cisnę. – Zabrzmiało zbyt poważnie, jak na dobór słów. – Przykro mi, że owsianka ci nie smakuje. Co do toalet, obawiam się, że niewiele mogę na to poradzić. Właściwie nic. A jeśli chodzi o twój pokój... Spróbuję dowiedzieć się, czy nie dałoby się postawić u ciebie grzejnika. Skoro doskwiera ci chłód.

Dean patrzył na niego, długą, długą chwilę, jakby pragnął przyłapać go na kłamstwie, jakby Casa mogło zdradzić mrugnięcie powieką, jakby nie wierzył, że ktoś mógłby chcieć robić coś dla niego (pytać o grzejnik) tak po prostu. Było to dla niego zwyczajnie nietypowe. Chciał zasugerować, w swej wredocie, że Cas mógłby przygarnąć go do swojego pokoju, i swojego łóżka, i wtedy na pewno byłoby mu już ciepło, ale się powstrzymał. Starania doktora Miltona były urocze, poniekąd.

– Trudno się na ciebie gniewać, Cas – stwierdził, poddając się. – I ogólnie robić ci wbrew, trochę mnie to frustruje.

– Niech nie robi mi pan więc wbrew, panie Winchester. – Cas nie przyniósł tego dnia niczego, w czym mógłby pisać. Posłał blondynowi uśmiech. – I po sprawie. – Spojrzał ponad nim, na korytarz. Ten salon był otwarty, od korytarza nie odgradzała go żadna ściana; uśmiech spełzł mu z twarzy, zniknął z niej również pewien blask, jakby przygasła. Kogoś na korytarzu zobaczył. Dean odwrócił się w fotelu, żeby sprawdzić, kogo. – Wybacz – brunet wstał i odszedł w kierunku nieoczekiwanego gościa, przynajmniej dla Deana był on nieoczekiwany. Wysoki facet, bardzo chudy, o bardzo chudej, długiej szyi. Biały fartuch lekarski wisiał na nim jak na wieszaku. – Alastair – Cas przywitał się z nim, Dean zmarszczył czoło, wyglądając zza fotela. Może podsłuchałby więcej, gdyby jeden z chroników siedzących przed telewizorem nie wydarł się nagle głośno nie wiadomo o co. Zleciały się do niego pielęgniarki.

– Synek mamusi, co? – Alastair ukąsił, kwaśno, choć Cas nie pochwalał jego podejścia do pacjentów nie zamierzał się z nim o to kłócić. Obaj byli lekarzami i choć wyznawali różne wartości, w gruncie rzeczy dążyli do tego samego. Do odkrycia remedium na choroby psychiczne.

– Czy ja wiem – odparł, wymijająco, nie mógł powiedzieć Alastairowi, że Dean nie kłamie, nie ma też urojeń. Obaj widzieli tę samą zjawę, Jacoba Avory'ego, zabitego w nowo budowanym szpitalu w czasie wojny między Unią a Konfederacją. – Matka wcześnie go opuściła, ojciec nie dał mu tyle uwagi, ile potrzebował. Może usiłuje jedynie ją w ten sposób na siebie zwracać.

– Czyżby? – Alastair mu nie uwierzył. Oczywiście, że nie. – Mary Winchester była zdrowo pomylona. Takie szaleństwo przenosi się w genach. Ty i to twoje pobłażanie im – zabrzmiała w tym kpina. Cas zignorował ją, jak ignorował cięty język Deana. – Pomylonym pacjentom. Nic z tego nie wynika. Chorego na febrę nie starasz się zrozumieć, tylko go leczysz. Stosujesz zabiegi i farmakologię. A może bredzę?

– Nie – Cas nie mógł się z nim nie zgodzić. – Ale Dean nie potrzebuje zabiegów. Rozmawiam z nim od trzech dni, obserwuję go. Nie ma żadnych przesłanek do elektrowstrząsów czy stosowania leczenia odurzającego, jest spokojny. Nad wyraz.

– Wielu z nich jest, Cassie. Do czasu.

– Pozwól, że ja będę o tym decydował – zakończył to, krótko. Nie odczuwał żadnej potrzeby konsultowania z Alastairem przypadku Deana Winchestera. – Ja jestem jego lekarzem.

Rozwrzeszczanego Regana odciągnięto od telewizora, w którym nie było obrazu i odwleczono go korytarzem. Ot, takim pacjentom mogłaby przysłużyć się wstrząsówka – kopanie prądem przerywało ataki furii. Bywało skuteczne w leczeniu katatonii, wskutek której pacjent zastygał w bezruchu jak woskowa figura lub wręcz przeciwnie, znienacka robił się nadpobudliwy i poczynał poruszać się bez sensu, w totalnym chaosie. Cas popatrzył na Deana. Chłopak spoglądał za odprowadzanym mężczyzną, wreszcie, gdy Regan i pielęgniarki zniknęli za rogiem oderwał od miejsca, w którym stracił ich z oczu wzrok i ich spojrzenia spotkały się, spojrzenie jego i Casa.

Patrzyli na siebie, żaden z nich nie miał najwyraźniej ochoty zrezygnować pierwszy. Ostatecznie to Dean obrócił się w fotelu do okna.

Castiel westchnął. Chciałby go obronić. Pytanie brzmiało, czy potrafił i czy sam Dean pragnął być obroniony?

Serwowane w Trans-Allegheny obiady nie były od śniadań lepsze. Mając już za sobą doświadczenie z mlekiem, groszkiem i zupą jarzynową Dean wlókł się do stołówki raczej pozbawiony nadziei na lepszy posiłek tego dnia; ktoś z grupy pośredniej pomiędzy okresowymi (według oceny zdolnymi do wyleczenia) i chronikami (niezdolnymi) obsikał sobie spodnie. Dean zastanawiał się, zmierzając ku stołówce w samej białej koszulce z krótkim rękawem i szarych spodniach, czy naprawdę gotów jest spędzić w miejscu takim, jak to następne lata, bo oczywiście spodziewał się, że prędzej czy później szpital opuści. A co, jeśli nie? Jeśli uznają go za chronika, jeśli okaże się, że jego przypadłości nie da się wyleczyć, a niebezpiecznie byłoby wypuścić go z nią pomiędzy ludzi?

Nie chciał kiblować w Trans-Allegheny do śmierci, bez przesady. Nie zamierzał skakać na zakratowane okna i tłuc się, usiłując się wydostać, ale też nie marzył o spędzeniu tu reszty życia. Ojciec drukował kiedyś plakaty informujące o przyjeździe do miasta cygańskiej wieszczki imieniem Rosamund, czemu ona mogła jeździć po miastach, wróżąc ze szklanej kuli, a on wylądował za zakratowanym oknem? Może mógłby prowadzić własne ghost show. Cokolwiek. Byle nie starzeć się, będąc otoczonym osobami sikającymi sobie do gaci.

– Hej – pogrążony w tych ponurych rozmyślaniach nie zauważył, że ktoś za nim idzie, rzecz jasna wielu pacjentów kierowało się aktualnie do stołówki, ktoś jednak próbował dogonić korytarzem tylko jego. Ten ktoś złapał go za nadgarstek i pociągnął za niego, obracając go do siebie w strumieniu idących na obiad, zaskoczony nie zaprotestował i zdziwił się, ujrzawszy, kto go zaczepił. To był Cas. – Chodź ze mną.

– Co? Po co? – Najdurniejsze pytanie świata. Z facetem takim jak Cas odchodzi się bez pytań. Pozwolił, żeby doktor Milton poprowadził go za sobą w stronę przeciwną do kierunku obranego przez niego wcześniej, przecisnęli się pomiędzy pacjentami i wydostali na schody. – Cas, o co chodzi?

– Zobaczysz.

– Idziemy na piętro?

– Do mojego gabinetu.

Gabinet Casa znajdował się na drugim piętrze, pokój Deana na piętrze pierwszym, zaś stołówka na parterze. Na trzecim piętrze wykonywano elektrowstrząsy i przeprowadzano rozmaite zabiegi. Była wśród nich lobotomia. Czwarte piętro wyglądało najlepiej – tak powiedział Deanowi Benny – bo tam mieściły się mieszkania dla lekarzy i pielęgniarek. Benny twierdził, że na czwartym piętrze ściany wysadzane są złotem. Dean jakoś mu w to nie wierzył.

Podeszli pod drzwi pomieszczenia, do którego blondyn trafił od razu po przyjeździe do Trans-Allegheny. Cas otworzył je, weszli do środka, wciąż trzymając Deana za rękę obrócił nim, wyrzucając go na środek pokoju i puścił go, zamknął drzwi od wewnątrz. Przekręcił w zamku klucz.

– Nikomu nie mów. Nie powinienem tego robić – powiedział, odwracając się do Winchestera. Wyciągnął dłoń i kiwnął głową na coś za nim. – Pomyślałem, że... że może podzielę się dziś z tobą moim obiadem. Spytałem, co kuchnia ma dla was zaplanowane i, cóż, raczej by ci się nie spodobało. – Uśmiech. – A mnie nie służy najadanie się do pełna w pracy.

Dean zmarszczył brwi. Spojrzał w kierunku wskazywanym przez Casa, na biurku stało jedzenie – pieczeń w sosie myśliwskim i crème brûlée na deser.

– Mam... to zjeść? – upewnił się, że dobrze rozumie. Niby czemu Cas miałby robić dla niego coś takiego?

– Możesz, jeśli masz ochotę. To rekompensata za moją bezradność wobec toalety.

– Doceniam. Wolno mi usiąść za biurkiem?

– Oczywiście.

Śmignął, żeby obejść mebel, o Boże, burczało mu w brzuchu. Trans-Allegheny karmiło swoich pacjentów trzy razy dziennie, ohydnym żarciem, był tak głodny, że pożarłby konia z kopytami. W domu Margaret przygotowywała na śniadanie jajka, chrupiące pieczywo z masłem, sok pomarańczowy i kawę, owsianka, którą dostał tu rano stawała mu w gardle i nie był w stanie przełknąć jej więcej niż parę łyżek. Poddał się, woląc z dwojga złego być głodnym niż pełnym tego świństwa. A ta pieczeń... ta pieczeń pachniała jak marzenie. Porwał do rąk sztućce.

– Mogę nie udawać, że nie jestem głodny jak wilk? – rzucił i nie czekając na Casa odpowiedź odkroił nożem kawałek mięsa, wsadził go sobie do ust. Castiel podszedł do biurka i jak tamtego pierwszego wieczoru przysiadł na jego krawędzi, obserwując chłopaka, patrząc, jak od wcinania pieczeni trzęsą mu się uszy.

– Dostajemy lepsze jedzenie, my, lekarze – wyjaśnił – bo jest ono częścią naszego wynagrodzenia. Podobnie jak możliwość mieszkania w Trans-Allegheny.

– Mieszkacie na czwartym piętrze? – Dean spytał, z pełną buzią. – Benny Lafitte mówi, że czwarte piętro kipi od przepychu.

– Nie powiedziałbym tak – Cas roześmiał się. – Jest tam wygodniej niż tu, na dole, jak powiedziałem mieszkamy w dobrych warunkach, bo to część bycia tu zatrudnionym. Przynajmniej większość personelu tu mieszka, z reguły ci, którzy nie mają rodzin.

– A ty nie masz rodziny? Domu?

– Mam dom. Spędzam w nim urlopy. W miejscu takim jak ten szpital, jak w zasadzie w każdej medycznej placówce, gdzie przebywają pacjenci, trudno przewidzieć, kiedy coś się wydarzy. Rozsądniej być na miejscu.

– A gdzie stoi twój dom?

– W Fayetteville. Niedaleko Charleston.

Przez chwilę Dean jadł w ciszy, nie licząc dzwonienia i stukania sztućców, i jego głośnego przeżuwania, pieczeń była boska. Zjadł ją całą, a potem odsunął od siebie pusty talerz i przysunął sobie deser.

– Podobno pacjentom nie wolno cukru – zauważył.

– Przyjmujesz go pod moim nadzorem. To kontrolowane spożycie.

– Jasne. – Wyczyścił miseczkę crème brûlée do czysta, w przeciwieństwie do ostatniego razu, gdy przebywał w tych czterech ścianach dziś okna były odsłonięte, zasłony odciągnięte na bok. Na zewnątrz rosło drzewo bez ani jednego liścia. – Twoja strategia jednak działa, doktorze Milton – wstał z fotela za biurkiem, obszedł Casa, który spróbował przesunąć za nim wzrokiem, obracając głowę. – Zaczynam się do ciebie naprawdę przekonywać.

I zanim Cas zdołał poradzić na to cokolwiek Dean wyłonił się zza niego po jego prawej i przyciągnął do siebie jego szczękę, szczupłymi palcami, to stało się za szybko, żeby mógł zareagować. Wargi chłopaka cmoknęły go w usta, ten pocałunek trwał dwie, trzy sekundy, trwałby krócej, gdyby Casowi nie ścięło na moment synaps odpowiedzialnych za przekazywanie impulsu nerwowego z komórki do komórki. Odsunął się, gwałtownie, usta Deana oderwały się od niego, tylko dlatego, że to on, Cas, cofnął się, twarz blondyna była śliczna. Wargi słodkie od słodkiego deseru, który zjadł na koniec. Ciepły posiłek, taki naprawdę mu smakujący, rozgrzał go, aż wstąpiły mu na policzki rumieńce.

Co ty wyprawiasz, Dean?", mógłby zapytać. Nie zapytał. Nie powiedział kurwa nic, a Dean uśmiechnął się i odwrócił na pięcie, by przejść się po gabinecie.

– Wszystkie wyglądają bardzo poważnie – uznał, oglądając certyfikaty Casa umieszczone za szybą w gablocie. Jakby nic się nie stało. W zeszłym roku doktor Anael z oddziału dla kobiet skarżyła się na pacjentkę, która notorycznie usiłowała się przed nią rozbierać. Pisała do niej listy miłosne i miała w zwyczaju dotykać się, gdy Anael do niej mówiła. To dosyć proste, na usprawiedliwienie takich działań, zadurzyć się w swoim lekarzu. W kimś, do kogo ma się zaufanie i w kogo rękach można czuć się bezpiecznym... Zwłaszcza w takim zakładzie i zwłaszcza w przypadku kobiet oddawanych do szpitali psychiatrycznych z rodzin, do których nie pasują. Żeby ich niepotrzebnie nie łudzić, pacjentów w ogóle, należało zachowywać profesjonalizm i nie przekraczać wyznaczonych granic. Cas obejrzał się na puste naczynia na biurku, czy przekroczył granicę? Z pewnością najwyższego profesjonalizmu nie zachował.

– Odprowadzę cię na dół – oświadczył, schodząc z biurka i łapiąc Deana za ramię, to nie była wina obiadu. Na miłość boską. Podobnie jak Dean nie miał zamiaru na jego punkcie oszaleć. Podziękował tym pocałunkiem za okazaną troskę, to tyle, w nieco przekorny sposób, jak to miał w zwyczaju. Przecież Cas wiedział od samego początku, iż Dean Winchester jest stworzeniem przekornym, w czym więc leżał problem? – Zaraz skończy się pora obiadowa, nie powinno cię tu być.

– A będę mógł przyjść też jutro? Zamów sobie podwójną porcję, powiedz, że jesteś bardzo, bardzo głodny.

Czyjś cień zamajaczył na białej ścianie przy schodach, ktoś wchodził po stopniach na górę. Nie namyślając się wiele Cas pchnął Deana, wpadając na niego i spychając go ciężarem własnego ciała na lewo, wpadli za kotarę ukrywającą małą wnękę, zupełnie ciemną, jeśli nie liczyć małych prześwitów od szpar na krawędziach materiału. Uciszył chłopaka, przytykając palec do warg, z korytarza dobiegł głos doktora Alastaira.

– Skierowania Regana na lobotomię nie będzie do jutra – powiedział idący z nim sanitariusz, Alastair przeglądał dokumenty przypięte do drewnianej podkładki. – Może umieścić go na noc w izolatce, a jutro...

– Nonsens – oddał podkładkę sanitariuszowi. – Przygotować pacjenta do zabiegu. Skierowanie dołączy się później.

Minął kotarę, zafalowała delikatnie, gdy koło niej przeszedł. Dean wstrzymał na ten ułamek sekundy oddech i spojrzawszy na Casa zrozumiał, że on zrobił to samo; trzasnęły drzwi w końcu korytarza. Milton spuścił powietrze.

– Jak może wykonać lobotomię bez skierowania? – Dean syknął do niego, nie wierząc w to, co usłyszał. – Lekarzom tutaj wolno robić sobie, co im się żywnie podoba?

– Alastair ma na leczenie poglądy inne, niż ja. Uważa, że bezpośrednia ingerencja w stan pacjentów daje lepsze wyniki od terapii rozmowami czy zajęć rozwijających zdolności społeczne, według niego stanowiących stratę czasu. Trzeba mu przyznać, iż to rzeczywiście bardziej prawdopodobne, że to ingerowanie w nerwy uciszy furiata, a nie próba socjalizowania go. – Westchnięcie. Cas umilkł na chwilę. – Dlatego staraj się nie przykuwać zbytnio jego uwagi. Jesteś moim pacjentem, co nie powstrzymuje niestety zawodowej ciekawości innych lekarzy. – Nie rzucaj się w oczy, żeby Alastair nie porwał cię czasem i nie wykonał na tobie lobotomii. Castiel nie sądził, by było mu wolno potwierdzić od tak, że pogłoski, jakie krążyły o Alastairze, i które powtórzył Deanowi Benny Lafitte, nie wzięły się znikąd. Alastair również przekraczał granice, tyle że on nie zapraszał swoich pacjentów na pieczeń i crème brûlée. On grzebał im w mózgach. Zbyt wielu zmieniał w roślinki, co może i było lepsze od bycia furiatem, a może wcale nie. Poddani lobotomii tracili swoją osobowość, swoje wspomnienia. Wolną wolę. Castiel znosił ciężko obserwowanie takich warzywek. Nienawidził lobotomii, jednak Alastairowi nie miał prawa jej zabraniać. Według badań naukowych była skuteczna. – Proszę, Dean, nie wzbudzaj jego zainteresowania. Nie chcę... nie chcę twojej krzywdy. – Urwał na dobre, zdumiony własną szczerością. Czemu mówił coś takiego pacjentowi? Czemu zależało mu, żeby Alastair nie dobrał mu się do głowy? Zależało mu na tym w przypadku wszystkich pacjentów, którymi się opiekował, tyle że tym razem... przypadek był szczególny. Jakby Dean był w jakimś sensie wyjątkowy.

Przypomniał sobie, że przecież jest. Był zdrowy. To dlatego odstawał od reszty mieszkańców Trans-Allegheny.

– Nie mów tak, Cas, bo się w tobie zakocham – usłyszał i podniósł na niego wzrok, na zielone oczy blondyna padało światło z korytarza. Dean miał rację, sam wyrządzał mu krzywdę rozkochując go w sobie (niechcący) swymi beznadziejnie ckliwymi gestami. Bał się, bo nie potrafił niczego na to poradzić.

– Chodź – wyciągnął go zza kotary, korytarz znowu był pusty. Udało im się zejść po schodach z powrotem na parter.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top