Dzień pierwszy
Trans-Allegheny Lunatic Asylum to autentyczny dawny szpital, w którym w ubiegłym wieku przeprowadzono najwięcej w Stanach Zjednoczonych lobotomii - zabiegów mających na celu uszkodzenie połączeń nerwowych pomiędzy płatem czołowym a resztą mózgowia, co w teorii miało skutkować wyleczeniem chorego ze schorzeń psychicznych (np. depresji czy schizofrenii), w rzeczywistości zaś powodowało nieodwracalne zmiany osobowości, zaburzenia mowy, dezorientację, otępienie. Często śmierć. Do nerwów dostawano się przez oczodoły "ofiary". Trans-Allegheny posiada certyfikat nawiedzenia, a zatem poprzez liczne badania paranormalne udowodniono, że jest to miejsce, w którym straszy. Kiedy się pomyśli, co w nim wyprawiano, dziwić się doprawdy trudno.
W czasach, w których dzieje się ta opowieść, szpital nosił nazwę Szpitala Stanowego Weston. Postanowiłam jednak postawić na aktualne dziś Trans-Allegheny, jako że podoba mi się bardziej :)
3 stycznia 1947
Trans-Allegheny Lunatic Asylum
Weston, Wirginia Zachodnia
W styczniu w Wirginii zmrok zapadał prędko. Krótko po trzeciej popołudniu niebo ciemniało, zmieniając kolor na bliski granatowemu, a w całym wielkim budynku znanym w okolicy jako „szpital dla szaleńców" zapalały się światła. Trans-Allegheny wybudowano pośrodku szczerego pola. Otoczony totalnym pustkowiem ciągnął się i ciągnął, postawiony wzdłuż niczym pieprzony Mur Chiński, cały z ręcznie rzeźbionego kamienia. Powinno być w nim dużo okien. Mnóstwo, jedno koło drugiego, uznali konstruktorzy. Światło słoneczne przechodzące przez korytarze na przestrzał uleczy pacjentów.
Tyle że nad Trans-Allegheny słońce nie świeciło nigdy.
Jedna lampka paliła się w gabinecie, gdzie te same okna były częściowo zaciągnięte ciężkimi zasłonami. Wysoki zegar z ciemnego drewna tykał w kącie, miarowo, Dean wpatrywał się w tabliczkę na biurku – Castiel Milton, było na niej napisane. Doktor Castiel Milton. Kimkolwiek był, czekali na niego już chwilę, Dean i sanitariusz, którego pozostawiono z nim na baczność, na wypadek gdyby, jak by to ująć, jego szaleństwo przejęło nad nim kontrolę. W końcu znajdował się w szpitalu psychiatrycznym. Spodziewał się, że z miejsca założą mu kaftan bezpieczeństwa, przykują do łóżka i zafundują elektrowstrząsy. Ale nie. Pozwolono mu usiąść i tak zaczekać, w towarzystwie sanitariusza, na lekarza. Jeśli miał być szczery rad był nie-konieczności elektrowstrząsów. Wolałby uniknąć pół tysiąca voltów w łeb.
Drzwi otworzyły się i zamknęły, nie odwrócił na krześle głowy. Dało się słyszeć kroki stłumione wzorzystym dywanem; podniósł wzrok dopiero, kiedy brunet w garniturze i białym fartuchu lekarskim pojawił się w jego polu widzenia, ich spojrzenia spotkały się, mężczyzna uśmiechnął się i nie otrzymał nic w zamian. Dean nie odpowiedział najmniejszą mikroreakcją, jego twarz pozostała kamienna.
– Witaj, Dean – mimo wszystko lekarz przywitał się z nim, sympatycznie. – Ja nazywam się Castiel Milton – zupełnie, jakby nie przeczytał już na tabliczce sto razy. – No więc? – zachęcił go, w obliczu braku jakiegokolwiek odzewu. Usiadł za biurkiem, poprawiając fartuch. – Jak ci się u nas podoba?
W ciszy, jaka nastała na następne przynajmniej siedem sekund tykanie zegara wydało się jeszcze bardziej miarowe, dokładne do granic możliwości. Pieczołowitość, z jaką stary mechanizm zdawał się odmierzać teraz czas można by przyrównać do przeprowadzania skomplikowanej operacji. Sekunda za sekundą. Tik-tak. Tik-tak.
– Serio? – chłopak odezwał się w końcu, unosząc brew. – Poważnie takie jest twoje pytanie? Jak mi się podoba w szpitalu dla czubków? – prychnięcie. – Bez jaj.
Spojrzenie Casa powędrowało ku sanitariuszowi stojącemu niewzruszenie za deanowymi plecami, czysty, biały uniform tego człowieka zapięty był skrupulatnie pod samą jego szyję. Popatrzyli na siebie, Castiel wskazał mu drzwi.
– Akobel, zostaw nas. – Skinięcie. Kroki po dywanie, skrzypnięcie drzwiami. – Dean Winchester – doktor Milton westchnął, przewracając akta. Nim przysłano Deana tutaj kazano mu się rozebrać, a potem zmierzono jego wzrost, zważono go i sprawdzono inne rzeczy, i wszystko to zanotowano i wsadzono do tej teczki, która leżała aktualnie na biurku. – Urodzony w Charleston – rzut okiem na blondyna. Łagodny uśmiech, och, Castiel bardzo się starał nawiązać miłą konwersację, ale Dean splótł jedynie ręce na piersi i nie skomentował tego. – Pracowałem na oddziale w Charleston, jakiś czas. Przyjemne miasto.
– Możemy to sobie... darować? – Dean potrząsnął głową.
– Co?
– Te słodkie podchody! Chwytam, że to twoja praca, i że próbujesz mieć do niej dobre podejście, ale ja nie mam na to ochoty. Więc to sobie darujmy, okej? Zaprowadźcie mnie do tej celi, w której mam siedzieć, i tyle. Nie musimy o tym gadać.
– To nie więzienie.
– Czyli mogę stąd wyjść?
– Nie.
– Więzienie jak chuj – przewrócił oczami, przemieszczając się na krześle. Zapadł się w nie jeszcze bardziej, jeszcze mocniej obrażony, nie miał wielkich gabarytów. Był szczupły, wysoki, ale bez przesady. Castiel spuścił wzrok na jego teczkę i odczytał z karty wagę. Niewiele ponad sześćdziesiąt kilo.
– Twój ojciec, Dean – zignorował ten fakt. – Oddał cię nam pod opiekę, a osiemnaście lat kończysz dopiero za trzy tygodnie, od dzisiaj co do dnia, zatem nie, nie możesz stąd wyjść. Mam tutaj twoją datę urodzenia – poinformował go, Dean urodził się dwudziestego czwartego stycznia 1929 roku. Przecież zdawał sobie sprawę, że to również zanotowano. Nie potrzebował tej informacji. Cas zrezygnował z czytania jego karty i z jeszcze jednym westchnięciem opadł na biurko przedramionami, w ten sposób odległość między nim a chłopakiem delikatnie się zmniejszyła. Co nie zmieniało w gruncie rzeczy wiele, i tak, bo Dean odsunięty był od biurka najdalej jak to było przy tym ustawieniu jego krzesła możliwe. – Dean. Czy wiesz, dlaczego tata przywiózł cię tu?
Wzruszenie ramionami.
– Bo jest skurwielem – powiedział, wpatrując się w nieokreślony punkt na zasłoniętych oknach. – Nienawidził matki, nienawidzi mnie i nienawidzi Sama, jego też prędzej czy później gdzieś zamknie. Mojego brata – wyjaśnił, spojrzawszy na Casa. – Nienawidzi nikogo, poza sobą. Nic dziwnego, że matka się zabiła.
Cisza.
– Dean, twój tata przywiózł cię tutaj, bo podobno widzisz rzeczy, których nie ma.
– Nie rzeczy – poprawka, jak gdyby nigdy nic. – Ludzi.
Nawet nie drgnęła mu powieka. W porządku, Cas postanowił z tym popłynąć.
– Mówią coś do ciebie?
– Czasami. Chyba nie żyją. Tak, zanotuj to – blondyn zakpił, ledwo końcówka pióra Casa dotknęła strony w jego dzienniku. – To fascynujące.
Castiel popatrzył na niego, podniósł pióro i odłożył je na biurko, prostując się. Szaleńcy dzielili się, opowiadając o swoim szaleństwie, na dwie grupy – jedni wypierali się go krzycząc i rzucając się, aż musiało ich trzymać trzech sanitariuszy, co kończyło się przeważnie porażeniem prądem i resztę swego życia spędzali przestraszeni po kątach, obgryzając paznokcie i mrucząc niezrozumiale. Inni mówili z gorączką w oczach, jakich to cudów nie widują, ten chłopak, Dean Winchester, nie zaliczał się do żadnej z tych grup. Patrzył, jakby był znudzony i odpowiadał na pytania, jakby był znudzony. Nie było w tym nawet cienia obłędu.
– Od dawna – Cas odchrząknął. – Od dawna ich widzisz?
– Odkąd pamiętam.
– Zmarłych?
– Możliwe.
Przekrzywił głowę, przyglądając się mu. Co było, do cholery, powodem takiego stanu rzeczy, tej kurewskiej bierności? No co? Kiedy ktoś krzyczał i latał po korytarzu jak dzikie zwierzę, miotając się od ściany do ściany rozumiał przynajmniej, iż jest powód, by znajdował się w tym miejscu. Taki człowiek stanowił zagrożenie nie tyle dla innych, co przede wszystkim dla siebie. Jednak ten zielonooki blondyn (wyczytał z karty i znalazł potwierdzenie tego w ciepłym świetle lampki) nie zachowywał się wcale jak przystało na wariata. Poza tym, że potwierdzał coś, co ogólnie nie było w społeczeństwie akceptowalne. Nikt nie powinien widzieć zmarłych.
Albo raczej widzieć ich i chodzić z tym po świecie.
– Musisz zrozumieć – zrezygnował z przekrzywiania głowy i spuścił ją, po prostu. – Że nikt tutaj nie jest twoim wrogiem, a już na pewno nie jestem nim ja. Chciałbym ci pomóc, ale nie zdziałam nic, jeżeli nie będziesz ze mną współpracował.
– I co, opowiem ci historię mojego życia, a ty zadecydujesz, czy to kwalifikuje się do kopania voltami, czy wsadzenia mi w oczy szpikulca, którym dostaniecie się do połączeń nerwowych z moim mózgiem? Czytałem artykuł o lobotomii – uprzedził warknięciem pytanie Casa o to, skąd u niego ta wiedza. – Ten cały doktor Freeman to niezły pojeb.
– Sam fakt twojego siedzenia tutaj i mówienia o tym, jakby ci nie przeszkadzało, nie stanowi przesłanki do lobotomii. Na miłość boską – Cas odsunął się od biurka, wstał i pociągnął za poły swego fartucha, zapiął go z przodu na dwa guziki. – Ani do elektrowstrząsów. Służą jako narzędzie do uspokajania nieokiełznanych pacjentów, z którymi nie sposób poradzić sobie inaczej i którzy prędzej czy później zrobiliby sobie krzywdę. – Wyjrzał pomiędzy zasłonami za okno. Z popołudnia zrobił się wieczór, gołe, powykręcane drzewo straszyło, jedyne w pobliżu znajdujące się tak blisko murów szpitala. W mniej spokojne, ciche noce, gdy wiatr świszczał na zewnątrz suche gałęzie stukały o szyby niczym proszące się wpuszczenia do środka upiorne palce. – Zaczniemy od rozmów, trzech tygodniowo. Poznamy się lepiej. Jak będziesz chciał, weźmiesz udział w spotkaniu grupy, gdzie każdy może podzielić się swoim problemem na forum. Nie zmuszamy do tego, choć to wyjątkowo uzdrawiające, uwierz mi na słowo. Wygadać się przed ludźmi, którzy cię nie oceniają.
– Nie oceniają? I nikt nie notuje starannie, co mówią? – Dean zagestykulował, udając szybkie skrobanie niewidzialnym narzędziem.
– Notatki sporządza się w celu ich analizy i dotarcia do sedna kłopotu.
– To dużo górnolotnych słów, doktorze Castiel. Naprawdę masz tak na imię? Castiel? – chłopak spojrzał na swoje dłonie. – Jakby wykopali cię z nieba.
– Cóż, to zupełnie możliwe, żeby celem wygnania z nieba stało się to miejsce – Castiel zaśmiał się, odwracając się od okna. Przeszedł po dywanie, wolno wrócił do biurka... Ale nie na fotel za nim. Przysiadł na krawędzi blatu, patrząc na blondyna. – Masz już przydzielony pokój. Na pewno jesteś zmęczony, więc nie chcę stawiać cię w sytuacji konieczności jedzenia dziś kolacji z innymi pacjentami. Będzie na ciebie czekać w pokoju. Spróbujemy porozmawiać jutro po śniadaniu, pomyśl przez noc o tym, co ci powiedziałem. – Moment ciszy. – O tym, że nie mam zamiaru grać tutaj roli twojego wroga. Rozumiesz mnie? Dean?
Podobnie jak na początku rozmowy Dean nie odwzajemnił ani wnikliwego spojrzenia, ani słownego wyciągnięcia ręki. Znów patrzył nie wiadomo gdzie i nie wiadomo na co, zaciskając usta; trudno jest pomagać komuś, kto nie jest chętny pomocy przyjmować. Cas odetchnął ciężko, mógłby maglować go przez kolejne trzy godziny – tylko po co? Czy to dałoby cokolwiek? Był szczerze (jakkolwiek nie najlepiej to brzmi) zaciekawiony, gdy przekazano mu, że do szpitala przyjechał chłopak przywieziony tu przez ojca, pomstującego na swe „przeklęte pomylone nasienie, owoc łona durnej matki". Zainteresowało go, kim jest Dean Winchester, o którym mówiono, że trafił do wariatkowa, bo widzi zjawy. I oto miał go przed sobą, niezbyt skorego do współpracy. Ale też nie wykazującego oznak kompletnego pomylenia.
Dean Winchester stanowił istną zagadkę, której na tę chwilę rozgryźć nie potrafił.
Zadzwonił po Akobela.
– Akobel, odprowadź pana Winchestera do jego pokoju.
Dean dał się podnieść z krzesła, bez oporu, nie jednak bez rzuconego Casowi spojrzenia dziwnej treści. Było w nim zwątpienie, w pewnym sensie żal, a w pewnym pogodzenie się ze swoim smutnym losem; jak gdyby po części czuł rozgoryczenie, z powodu decyzji ojca, który najzwyczajniej oddał go do psychiatryka, a po części ją rozumiał.
Bo rzeczywiście widział zjawy. A to nie było normalne.
Tak zaczynamy zupełnie nową destielową opowieść! Tytuł opowiadania nawiązuje oczywiście do "Lotu nad kukułczym gniazdem", książki, a później filmu z Jackiem Nicholsonem. W angielskim "cuckoo" to zarówno kukułka, jak i określenie na "szaleńca", "wariata". Po polsku też się mówi, że ktoś ma "kuku" xd Dlatego "kukułcze gniazdo" oznacza szpital psychiatryczny. Polecam zarówno film, jak i książkę. Jest SZALENIE wciągająca :D
Liczę, że i tu się wciągniecie (ㅅ' ˘ ') Kolejny rozdział szybciej niż się spodziewacie!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top