Dzień drugi
Pokoje dla pacjentów były małe, na tyle, że mieściło się w nich jedynie pojedyncze łóżko i krzesło pod oknem. Nad szafką na rzeczy osobiste wisiał krzyż. Za zakratowanymi szybami rozciągał się widok na otaczające Trans-Allegheny pustkowie – Dean przyjrzał mu się rano, o szóstej trzydzieści zadzwonił dzwonek wzywający wszystkich do łaźni, a pół godziny później kolejny, na śniadanie. Pola wokół szpitala spowijała styczniowa mgła. Zarzucił na ramiona szlafrok i wyszedł na korytarz, rozejrzał się... Przyłączył się do tłumu rozchodzącego się do łazienek. Toalety znajdowały się w nich jedna koło drugiej i nie były niczym od siebie oddzielone, co oznaczało, że pacjenci załatwiali swoje sprawy na widoku, po sąsiedzku. Dean przełknął lekko, przystając przy starszym mężczyźnie z pomarszczoną głową. Spojrzał na niego, po czym szybko odwrócił wzrok i spróbował wysikać się tak, żeby za bardzo nie było tego widać.
Upokarzające.
W stołówce wydano mu na tacy płatki kukurydziane, jajka na bekonie i grzanki, a także konserwową brzoskwinię pokrojoną w plastry. Przystanął, patrząc na spuchnięte płatki i przypalony bekon, po czym z westchnieniem poddał się i ruszył do stołu, był tu zupełnie obcy. Inni pacjenci – jak zauważył – łączyli się w grupy i zajmowali miejsca wspólnie, przynajmniej większość z nich. Ci, którzy siadali sami z pewnością taki stan rzeczy preferowali. Przysiadł na krześle, facet przy stole obok opowiadał o czymś samemu sobie, żywo gestykulując.
– Siemasz – ktoś przysiadł się do niego, podniósł na nieznajomego chłopaka oczy. W Trans-Allegheny kobiety miały swój oddział, a mężczyźni swój, to musiał być zatem chłopak; i był, niebieskooki. Krótko ostrzyżony. – Nowy. Benny Lafitte – wyciągnął do Deana rękę przez stół. Dean popatrzył na nią, nieufnie, to był szpital dla wariatów. A co, jak koleś ukrył w dłoni żyletkę? Nie uścisnął mu jej. Benny zabrał dłoń i schował ją pod stół. – Nie bój żaby. Ja nie świrus.
– Jasne – Winchester uśmiechnął się, krzywo. – I siedzisz tu, bo taki masz kaprys.
– Stwierdzili u mnie nadpobudliwość i skłonność do agresji – Lafitte rozłożył ręce, w geście udającym bezradność. – Mogłem pójść do ciupy za rozbój i kradzieże, albo poddać się „leczeniu" – zrobił w powietrzu cudzysłów, palcami. – Ten cały szpital dla wariatów nie taki zły, jak go malują. Zamiast myć kible każą ci układać puzzle. No chyba, że się dostaniesz w łapy doktora Alastaira – krótki śmiech. Benny pogroził Deanowi, wymownie. – Lepiej nie zwracać na siebie jego uwagi. Trzech z tak zwanych okresowych, których znałem, powędrowało do jego gabinetu i więcej z niego nie wróciło.
– Okresowych?
– Takich, których ponoć można wyleczyć. Są na oddziale razem z tymi, których wyleczyć nie można – pokazał w bok, na snującego swą opowieść niewidzialnemu rozmówcy mężczyznę. – Widzisz go? Wypuściłbyś go na ulicę? Zostanie tu do śmierci. Podobnie jak ci, co nie mogą się sami poruszać, nie mówią, albo tylko bełkoczą coś bez sensu. Nazywają ich chronikami. Umrą tutaj i odwiozą ich tunelem w karawanie.
– Kim jest doktor Alastair? – Dean potrząsnął głową, mrużąc oczy, nie nadążał za tym. Benny faktycznie miał widoczne skłonności do nadpobudliwości, bo mówił szybko, strzelał słowami jak z karabinu i wiercił się na krześle. – Masz na myśli... zrobił im krzywdę, czy coś? Okresowym?
– Eksperymentuje na pacjentach – wzruszenie ramionami. Benny zabrał się za jedzenie, napchał sobie do buzi jajek na bekonie i zagryzł grzanką. – Poddaje ich niedozwolonym zabiegom, albo dozwolonym, ale w niekonwencjonalny sposób. Słyszałeś o krześle uspokajającym? Siadasz w nim, a twoja głowa zostaje uwięziona w klocku drewna, który ma ścisnąć ci ją tak, żeby nie płynęła krew. Podobno zbyt szybki przepływ krwi przez mózg powoduje furię. Ja się tam na tym nie znam – jeszcze jedno, wzruszenie ramionami. – Ale stary Albinson pojawił się kiedyś na stołówce z kompletnie powgniatanym czerepem. A następnego dnia posprzątano jego pokój i wyniesiono prześcieradła.
– I co to niby znaczy?
– Kiedy wynoszą twoje prześcieradła znaczy, żeś zszedł! Rusz tą makówką, Nowy. Hej, jak mam się do ciebie zwracać? – Trochę bekonu i jajka poleciało z jego ust na stół. – No gadaj. Jak masz na imię?
Blondyn zawahał się, nie miał zamiaru nawiązywać tu z nikim serdecznej przyjaźni. Z drugiej strony, miło byłoby mieć po swojej stronie kogoś, kto nie był terapeutą i dla kogo rozmowa z nim nie stanowiła po prostu pracy.
– Dean – wyznał, przewracając oczami.
– Dean-o – Benny powtórzył po nim, entuzjastycznie. – Kto cię przyjmował? Który lekarz?
– Uhm, Milton.
– Castiel Milton? Trafiło ci się szczęśliwie, bracie. Słynie z tego, że kilku udało mu się wyprowadzić na prostą na tyle, żeby mogli wrócić do jako takiego funkcjonowania w społeczeństwie. No i ma sporo współczucia dla chroników, których wyprowadzić donikąd już nie można. Za co tu trafiłeś? Miewasz napady melancholii?
Powiedział to, bo Dean nie wydawał mu się kimś, kto jak on mógłby trafić do szpitala psychiatrycznego z powodu amoków. Nadpobudliwości, czy ataków złości – Dean wyglądał na kogoś zamkniętego w sobie, kogoś, kto nie zdradzał wiele. Pasował bardziej do kategorii melancholika niż furiata.
– Nie – Dean uciął krótko, zgodnie w zasadzie z tym spostrzeżeniem. Nabrał na łyżkę rozmokniętych płatków i spróbował ich, były obrzydliwe.
♥
John Winchester, ojciec Deana, był powszechnie znanym w Charleston właścicielem drukarni, wielkiego zakładu drukującego prasę, książki i plakaty filmowe. Fortuna zbita w rodzinie na prowadzeniu nieziemsko dobrze prosperującej firmy pozwoliła któremuś z dziadków czy też pradziadków wznieść rezydencję ponurą jak listopadowy wieczór, o wnętrzach w kolorze butelkowej zieleni, pełnych wypchanych zwierzaków – w tej rezydencji Winchesterów Dean dorastał, ustawiając ołowiane armie na dywanach pokrytych kurzem. Nocami nie sypiał, bo cały dom zdawał się ożywać. Skrzypiały podłogi. Skrzypiały meble. Olbrzymie schody z holu na piętro zawodziły, wypchane głowy wpatrywały się w niego, cienie czające się za ciężkimi kotarami łypały zza nich, złowieszczo. A najgorsze było w tym wszystkim to, że nie miewał powodów, by ten koszmarny budynek opuszczać – nauczycielka Sherilyn Hodgson odwiedzała codziennie, od poniedziałku do piątku, jego i Sama, i rozwiązywali pod jej czujnym okiem zadania matematyczne, czytali literaturę. Dean lubił Sherilyn. Była kobietą w wieku około trzydziestu lat i dużo się śmiała, szczególnie przy nim, bo potrafił ją rozśmieszać.
W kominku w pokoju czternastoletniego panicza Deana Winchestera palił się ogień; gdy nadchodziła jesień, a po niej zima, ogień płonął w większości kominków w domu nieustannie. Inaczej pozamarzaliby na śmierć. Dom był stary, okna nieszczelne. Wiatr huczał w wylocie kominka, złowrogo – Dean skończył właśnie lekcje i wrócił do przerwanych ćwiczeń wojskowych na dywanie. Ustawił żołnierzy w parę krótkich rzędów.
– Kapralu Henriksen, pojedziecie na misję – oświadczył, do siebie, pakując część z nich do zabawkowego pojazdu pancernego. Wyjechał ze swojej sypialni na korytarz, przejechał koło pokoju Sama, w kierunku schodów. W powietrzu wyczuł woń świeżo wyciągniętych z piekarnika ciasteczek, Margaret, ich kucharka, robiła najlepsze ciasteczka na świecie. Lepsze niż u mamy. Szczerze nie pamiętał, by jego matka kiedykolwiek upiekła cokolwiek. Pozostała w jego pamięci odziana w białą nocną koszulę, błąkająca się po zmroku po domu i wokół niego. – Henriksen, staniecie na warcie – powiedział i wyciągnął kaprala Henriksena z wozu. Postawił go na dywanie obok auta, z uniesionym w pogotowiu karabinem. – Ja idę na zwiady.
Zbiegł po schodach, gotów poprosić Margaret o ciastko – ojciec nie pochwalał opychania się słodyczami, nie musiał jednak wiedzieć. Margaret była w porządku. Dawała Deanowi i Samowi po ciastku, przytykała palec do warg na znak tajemnicy i nie szeptała o tym nikomu. Blondyn słyszał, przejeżdżając zabawką koło samowej sypialni, jak Sherilyn Hodgson żegna się z nim, powtarzając mu, co ma na kolejny dzień zadane. Pffttt. Samowi zawsze zadawała wyjątkowo łatwe działania, i tylko wiersz lub fraszkę do przeczytania. Miał zaledwie (albo aż) dziesięć lat. Nie skojarzył, iż fakt żegnania się oznaczał, że Sherilyn wyjdzie z pokoju jego brata na korytarz. Że przejdzie nim do schodów, by następnie zejść nimi na parter.
Kapral Henriksen nie wywiązał się ze swego zadania. Na widok zbliżającej się stopy panny Hodgson nie zrobił nic.
Dean nie dotarł do kuchni, nie zdążył też zawołać Margaret. Usłyszał krzyk, a potem łoskot, gdy ciało Sherilyn Hodgson spadało ze schodów, obracając się, bezwładnie, bo już pierwsze uderzenie w głowę pozbawiło dziewczynę przytomności. Na koniec nastąpił trzask i chrupnięcie, jak gdyby zgniotło się jajko – ostrożnie wyjrzał za róg do holu. Hodgson wylądowała u stóp schodów, a jej uśmiechnięta głowa przestała istnieć. Rozbiła się o twardą posadzkę jak upadający kubek, mózg rozlał się po podłodze.
– Paniczu Dean, to doprawdy nieładny nawyk tak wyzierać zza rogu jak jaki chuligan – Margaret skarciła go, przechodząc koło niego. – Czy panna Hodgson opuściła już rezydencję? Chciałabym zamknąć... – nie dokończyła, wrzasnąwszy na całe gardło. Dean nie zdołał wydobyć z siebie ani piśnięcia.
„Opowiedz mi o swoim domu, Dean." Castiel zadał takie pytanie, usiadłszy z blondynem pod zakratowanym oknem w sali, gdzie pozostali pacjenci grali w szachy lub wpatrywali się w zgaszony telewizor nie zwracając na nich większej uwagi. Opowiedz o swoim domu. Czy miał opowiedzieć o tym, że widział, jak jego nauczycielka spada ze schodów i rozbija sobie łeb o podłogę, bo zostawił zabawkowe auto w złym miejscu, bez opieki? Sherilyn Hodgson zabiła się z jego winy. Nigdy w to nie wątpił. Margaret wiecznie zmywała mu głowę za zostawianie swoich rzeczy gdzie nie należało.
– Cóż, on... należał do ojca – powiedział wreszcie, Cas przyniósł ze sobą długopis i dziennik, lecz nawet go nie otworzył. – Dom.
– Jak wyglądał?
– Ponuro – potrząśnięcie głową. – Ciemno. Śmierdziało w nim starocią i kurzem, chociaż pracował w nim cały zastęp sprzątaczek. Tego zapachu nie dało się umyć czy wywietrzyć, po prostu tam był. Siedział w głowach zwierząt przybitych do ścian.
– W głowach zwierząt? Masz na myśli, wypchane futrzaki?
– No przecież nie prawdziwe głowy z całym wnętrzem – lub bez niego, wylanego na zewnątrz. Jak to się stało z głową Sherilyn. – Była tam... biblioteka – westchnięcie. – I pokoje mamy, zamknięte na klucz. Nie żebym kwestionował twoje lekarskie metody, doktorku – przekrzywił głowę, uszczypliwość powróciła na tapetę. – Ale co ma wspólnego z moim leczeniem dom, w którym już mnie nie ma? Po co mam o nim opowiadać?
– Bardzo dużo, Dean – Castiel oparł łokieć na parapecie, a głowę na zwiniętej pięści. – Ma bardzo dużo wspólnego. Nic nie kształtuje nas jak miejsca, gdzie spędzamy dzieciństwo i wczesną młodość. Twoja przypadłość jest... szczególna – zastanowił się, moment, nim ją określił. – Myślę, że wręcz olbrzymi wkład w jej występowanie leży w domu, w którym się wychowałeś. Wspomniałeś, że był ponury. Że nie wpadało do niego zbyt dużo światła.
Uśmiech.
– Pewnie. Starasz się kamuflować to dobrze, ale i tak wiem, do czego zmierzasz – Dean westchnął. – Próbujesz mi wmówić, że to wszystko przywidzenia, bo wychowałem się w ciemnej, strasznej chałupie. Próbujesz mnie przekonać, że może patrzyłem na zasłonę, która przybrała dziwny kształt. Albo zobaczyłem odbicie światła w oczach wypchanego zwierzęcia. Wiesz co? Wal się, Cas – prychnięcie. – Potrafię odróżnić ducha od firanki.
– Nie próbuję ci niczego wmawiać. Próbuję cię zrozumieć. – Cisza. Niebieskie tęczówki doktora Miltona, tak wyraźnie widoczne w jasności płynącej z okna były niezręcznie przenikliwe. Dean spuścił wzrok i przesuwając nim po zabrudzonej wykładzinie uniknął odwzajemniania spojrzenia, to niebywałe, że nikt im się nie przysłuchiwał. Starszy pan o gładkim dziecięcym obliczu i rozmarzonych oczach tańczył w pobliżu walca, samotnie, z uniesionymi, obejmującymi powietrze ramionami.
– To prawda, że doktor Alastair doprowadza do śmierci pacjentów, bo jest psycholem?
– Słucham? – niebieskie oczy popatrzyły na niego, wytrzeszczone. – To nie jest przedmiot tej rozmowy, Dean! Nie zmieniaj, proszę, tematu.
– Kiedy chcę pogadać o doktorze Frankensteinie. Sorry. Alastairze.
– Nie będziemy o nim „gadać" – Cas podkreślił wymownie ostatnie słowo, przedrzeźniając go. Westchnął. – Dean. Zrozumiem, jeżeli uznasz to za dość śmiałe polecenie, ale czy byłbyś skłonny... opisać mi ducha? Jestem ciekaw, co z widywania ich zapada ci w pamięć, śmiem twierdzić, iż sporo by mi to o tobie powiedziało. Możesz któregoś opisać? Zapamiętujesz je?
Mózg sączący się z rozbitej czaszki. Brakujące oko. Zniekształcona, poprzestawiana twarz.
Synom Johna Winchestera nakazano siedzieć w swoich pokojach, zwłoki panny Hodgson pozbierano z posadzki i pod przykryciem wyniesiono do karawanu. Dean wyjrzał z sypialni, przez wąską szparę i ujrzał, jak Sam robi dokładnie to samo – popatrzyli na siebie. Tamtej nocy dom trzeszczał jakby bardziej, jak gdyby wszystkie ściany i podłogi w nim ruszały się, blondynek mógłby przysiąc, leżąc z kołdrą naciągniętą na nos, że słyszy kroki. Bardzo powolne, skrzypiące kroki.
Przesunął wzrokiem po sypialni, od okna do drzwi, lekko uniósłszy w łóżku głowę. Był zlany potem, ale nie odkryłby się, za żadne skarby.
Przez chwilę podejmował decyzję, w końcu wyskoczył z łóżka i popędził do drzwi nie oglądając się za siebie; Margaret nie spała zwykle do późna, buszując w kuchni, nie dostał swego ciastka, marzył o szklance ciepłego mleka. Pożałował, że opuścił wilgotną od potu pościel, stanąwszy w korytarzu jak wryty: Sherilyn Hodgson stała u szczytu schodów, patrząc wprost na niego. Jednym okiem, bo drugiego pozbyła się wraz z kawałkiem czaszki.
Zmroziło go. Stopy przywarły mu do ziemi, mięśnie zesztywniały, nie był w stanie się ruszyć. Szyja jego nauczycielki była nienaturalnie przekrzywiona, zawartość głowy spływała jej na ramię. Zrobiła krok w jego kierunku, skrzypiący krok, wyciągnęła do niego rękę, a on nabrał powietrza do płuc i zatrzymał je tam, oczy niemal wyszły mu z orbit – ktoś pochwycił go gwałtownie za ramię i wrzasnął, twarz jego ojca stanęła mu przed oczami, w ciemnościach.
– A ty co? – John warknął na niego, ani trochę nie delikatnym szarpnięciem odepchnąwszy go do tyłu, z powrotem ku jego pokojowi. – Włóczysz się po tej przeklętej chałupie jak twoja pieprznięta mamuśka! I jaki spotkał ją za to los? Skończysz podobnie, kurewska łajzo!
– Pani Hodgson – powiedział, nim zdążył pomyśleć. Wymienił nazwisko nauczycielki drżącym głosem, spojrzał ku schodom... Nie zobaczył nikogo. Sherilyn Hodgson ze swą cieknącą głową zniknęła. – Tam była pani Hodgson...
– I może jeszcze siedmiu krasnoludków – ojciec klasnął go wierzchem dłoni w twarz. – I Baba Jaga! Do pokoju, cholerny bachorze!
Pewnego dnia Mary Winchester przyjechali zabrać ludzie, którzy zawinęli ją w biały kaftan, opasali pasami i wpakowali do furgonetki. Dean widział z okna, jak nie może ruszyć rękami, jak jej jasne włosy omiatają jej twarz, jasna grzywa długich loków, gdy potrząsała głową, coś wołając. A może kogoś. Może swojego męża. Jej mąż patrzył na to bez wzruszenia, stojąc na schodach przed domem z rękami w kieszeniach.
Dean wrócił pod kołdrę, ponownie naciągnąwszy ją sobie na nos wyjrzał sponad niej... Hodgson wpatrywała się w niego, upiorna, okaleczona. Jej usta ruszały się, lecz nie otwierały. Jakby były zszyte. Oko, które nie uległo wypadkowi, nabiegło łzami.
– W wieku czternastu lat zabiłem nauczycielkę – wypalił, dziwne, na jaką szczerość był zdolny zdobywać się wobec Casa. Zupełnie jak poprzedniego wieczoru w jego gabinecie. Istotnie dziwne, bo zmęczyło go próbowanie sobie tego jakoś tłumaczyć, próbowanie tłumaczenia tego innym, nic więc nienaturalnego w tym, że wreszcie przedstawiał rzeczy takimi, jakimi były. A jednak nie przyznał się do niczego Benny'emu, na śniadaniu. – Poślizgnęła się na autku, które zostawiłem na piętrze przed schodami. Widziałem, jak rozwala sobie głowę o posadzkę w holu.
Cas nie odpowiedział od razu. Jego oczy zmrużyły się, ledwo zauważalnie, jakby zaskoczyło go, co usłyszał, profesjonalnie nie dał tego jednak po sobie poznać.
– Zostawiłeś to autko pod jej nogami... specjalnie?
– Nie. Bawiłem się, poczułem, że kucharka upiekła ciasteczka. Zostawiłem autko i pobiegłem na dół.
– Więc jej nie zabiłeś. To był wypadek.
– To po co do mnie przyszła? Brakowało jej głowy, Cas. Kawałka czaszki. Mózg lał się jej po ramieniu, usta trzęsły. Drgały – pokazał, o co mu chodzi. – Chciała coś powiedzieć, ale nie mogła. Stała przy moim łóżku całą noc.
Trudno ocenić, co Castiel Milton wyciągnął z tego zwięzłego wyznania na jego temat – nie skomentował go bowiem w żaden więcej sposób, w końcu otworzył dziennik i przez dobre pięć minut coś w nim zapisywał, trzymając go tak, by Dean, choć siedzieli blisko siebie, nie dojrzał niczego z tych zapisków.
– Poznałeś tu już kogoś? – spytał, ni z gruchy ni z pietruchy. Widać uznał rozmowę o duchach za zakończoną, w każdym razie na ten moment. – Nawiązałeś z kimś jakiś kontakt?
– Z Benny'm Lafitte.
– Och tak. – To by wyjaśniało pytanie o Alastaira. – To uważaj na niego. Pociągają go głupie pomysły. – Zamknął dziennik. Zaczepił pióro o okładkę. – Reszta dnia jest dla ciebie. Dołącz do układania puzzli, albo gry w Monopoly. – Uśmiech. – Dobrej zabawy, Dean.
♥
Dean nie dołączył ani do układania puzzli, ani do Monopoly. Dowiedział się, że w trakcie dnia sypialnie pacjentów są dla nich zamknięte, inaczej spali by w nich nie robiąc nic pożytecznego – tak długo, jak długo granie wciąż od nowa w te same gry i składanie tych samych układanek można było uznać za pożyteczne. Cóż, pielęgnowało się przy nich relacje, jak mu powiedziano, choć przyuważył już chwilę potem, że każdy z uczestników rozgrywki prowadzi ją na własnych, nikomu poza nim nieznanych zasadach, nierzadko wcale się do współgraczy nie odzywając.
Przesiedział popołudnie czytając w fotelu komiksy.
Trudno przyzwyczaić się do nowego miejsca do spania, bardziej niż do czegokolwiek innego w nowym miejscu pobytu. Łóżko zdawało się twarde, materac był niewygodny, a kołdra zbyt krótka. O dziesiątej zgaszono wszystkie światła i ustały wszelkie hałasy – poza drobnymi, jak szybkie przemknięcie jednego czy drugiego sanitariusza po korytarzu. Blondyn odetchnął przez nos, nie potrafiąc zasnąć, wyciągnięte przez Casa wspomnienie, do którego niespecjalnie lubił wracać, wprawiło go w uczucie niepokoju. Poprawił się na łóżku, cholera jasna. Czy ta kołdra nie mogłaby być odrobinę większa? Na Boga, marzły mu stopy, choć miał je w grubych skarpetach. Bądź co bądź mieli styczeń. Poczuł zimny powiew od okna. Nieszczelne, zupełnie jak w domu.
Podniósł się, ze złością, skoro już miał tutaj przebywać, to ktoś mógłby przynajmniej zadbać, żeby nie zamienił się w przeciągu nocy w sopel lodu. Spuścił stopy w skarpetkach na ziemię, odnalazł kapcie. Para poszła mu z ust, no bez przesady! Otworzył drzwi na korytarz.
Zatrzymał się, naprzeciwko niego, dokładnie naprzeciwko, na wprost jego drzwi, po drugiej stronie korytarza pod ścianą – stał żołnierz w mundurze konfederata. Spod czapki spływała mu po skroni krew.
Chłód, który przyprawił go wcześniej o widoczny w postaci pary oddech spłynął po nim do kapci, mroźną falą. Żołnierzowi brakowało ręki. Zakrwawiony kikut wystawał mu z prawego rękawa, jucha kapała na szpitalne linoleum.
– Tego nie ma – szybko przekonał samego siebie, zaciskając powieki. – Nie ma i już. Nie świruj, stary, już i tak zamknęli cię z czubkami. Tego nie ma, do cholery!
Otworzył oczy i nie sprawdziwszy, czy żołnierz zniknął czy nie odwrócił się i ruszył korytarzem, spoglądając w dół, na linoleum, byle nie rozglądać się za wiele dookoła. Nie przeszedł nawet pięciu metrów, a wpadł na kogoś, z łoskotem, silne ręce przytrzymały go, pomagając mu odzyskać równowagę.
– Dean? – Castiel zdziwił się na jego widok. – Co tu robisz, czemu jesteś poza sypialnią?
Błyskawicznie obejrzał się za siebie, żołnierz stał teraz pośrodku korytarza w pewnej od nich odległości, w zasadzie na wysokości jego pokoju. Jego kikut nie przestawał krwawić. Wrócił wzrokiem na Casa, który automatycznie spojrzał wcześniej za nim w tę samą stronę; popatrzyli na siebie.
– Żołnierz... z wojny secesyjnej – powiedział, jak niegdyś tacie. Ciężko określić, po co to zrobił, może zwyczajnie nie miał już nic do stracenia... A może chciał się przekonać, czy Cas zareaguje jak wtedy jego ojciec. – Stoi za nami w korytarzu.
Wzrok bruneta powędrował ponad jego ramię. Co zobaczył, Dean się nie dowiedział. Castiel się z nim tym nie podzielił.
– Dlaczego nie jesteś w łóżku? – powtórzył.
– Cholernie tam zimno – odparł, zgodnie z prawdą. – Mrozi mi oddech.
Castiel patrzył na niego chwilę, bez słowa. Wreszcie pokierował nim delikatnie za ramię.
– Dziewiętnaście stopni – stwierdził, mierząc temperaturę w sypialni termometrem. – Nie może być wyższa, bo byś nie zasnął. To optymalna temperatura.
– Przed chwilą na pewno nie było tu dziewiętnastu stopni! – Deanowi opadły ręce. Jak miał udowodnić, że kiedy wstawał z łóżka oddech zmienił mu się w parę, co oznaczało, że temperatura musiała sięgać w pomieszczeniu zera? Teraz rzeczywiście było tu cieplej. O wiele. – Nieważne – poddał się. – Chciałem komuś o tym powiedzieć, ale chyba nie ma już o czym. Spróbuję pójść spać.
Nie uszło jego uwadze, iż doktor Milton mu się przygląda. Pożegnali się, Cas upewnił się, że chłopak położył się do łóżka, zgasił mu światło i zamknął za sobą drzwi; przystanął na korytarzu, przekręcił głowę w prawo. Żołnierz Konfederacji stał tam jak gdyby nigdy nic, na baczność, bez ręki i z zakrwawionym czerepem.
Dean Winchester mówił prawdę. Nie był szalony, ani tym bardziej chory, naprawdę widział tego ducha – Cas zdawał sobie z tego sprawę. On widział go również.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top