xᴠɪ. ꜱᴛᴏɴᴇʜᴇɴɢᴇ
Czarna wskazówka niewielkiego zegara z niewyobrażalnym mozołem przesuwa się po poszczególnych cyfrach oznaczających godziny. Jest najmniejsza ze wszystkich swoich sióstr. Porusza się znacznie wolniej niż czerwony sekundnik i ta dłuższa odliczająca minuty. Powoli, wręcz mozolnie, próbuje prześlizgnąć się po tarczy w stronę kolejnego numerka. Tej nocy nawet czas postanawia pójść w żółwie tango. Mijają miesiące, nim z dziesiątki przeskoczy na górującą u szczytu białej tarczy dwunastkę; lata nim zacznie towarzyszyć dwójce wygiętej w łabędzią szyję; wieczność, gdy wraz z piątą zacznie wschodzić słońce, a jego pierwsze promienie wedrą się przez odsłonięte okna do mieszkania pogrążonego w całkowitej ciszy, odbijającej wszelkie dźwięki. Tylko błękitny zegarek, tej nocy trwającej w nieskończoność – kiedy nawet przerażony księżyc, ten jedyny raz, nie towarzyszy gwiazdom w ich wędrówce – prowadzi rozmowę. Sam ze sobą. Monolog, który powtarza jak zapętlone słowo. Tik towarzyszy tak, które jest echem i jednocześnie wołaniem. Pytaniem i odpowiedzią.
Drobinki, prawie niewidocznego, kurzu poruszają się z gracją w powietrzu, opadają na półkę z książkami, niechlujnie rzucony czerwony koc na kanapę i dłonie, które przewracają stronice ksiąg z wielkim trudem, a te zdawać się może, z przeraźliwym łoskotem uderzają jedna o drugą. Kurz jest wszędzie, choć mija zaledwie kilkanaście godzin nim bożek kierowany swoją intuicją, opuszcza mieszkanie, pozostawiając swoją marionetkę z poleceniem, to w tym miejscu przeminęły wieki.
Kukiełka nie jest Elen ani Elen kukiełką. Istota siedząca na drewnianym krześle, pociągniętym białą farbą, którego siedzisko dawno temu zostało obite turkusowym materiałem, jest intruzem w mieszkaniu posiadającym własną duszę. To coś jest tylko ciałem bez wnętrza, pozbawionym metafizycznej esencji życia, nadającej człowieczeństw. Ktoś może dostrzec z lekka zapadłe policzki i bladą skórę, ale wciąż widzi tylko otoczkę rozpostartą nad pustką, która przedziera się przez oczy – niegdyś brązowe porównywane z kasztanem w zachmurzone dni, zaś w te słoneczne z dojrzewającym piwem w kadziach po brzegi wypełnionych pianą. Granatowy długopis z posrebrzaną końcówką znaczy obrzydliwie białą kartkę papieru układającym się w słowa niebieskim śladem. Niczym maszyna zapełnia każdą kolejną linijkę tekstem. Każde słowo w pradawnym dialekcie znajduje swój odpowiednik, każda runa swoje symboliczne znaczenie, tylko że ona wciąż tylko pisze; bezmyślnie. W końcu nie Elen ma to przeczytać. Postać ciemnowłosej zastyga bez ruchu, gdy słońce przesuwa się w oknie, skracając powoli cienie. Do południa jest jeszcze daleko, ale marionetka właśnie zakończyła pracę. Odkłada długopis, kładąc go równolegle do krawędzi stołu. Zapisane kartki układa jedna na drugiej – idealnie. Żadna nie wystaje ponad drugą. Jest jak zaprogramowany robot, który z dokładnym wyliczeniem wykonuje każdą czynność.
Przypomina posąg, gdy przez kilkanaście godzin siedzi w jednej pozycji. Nie bolą ją plecy od oparcia, które staje się niewygodne. Niezmieniona poza nie jest uciążliwa, gdy nogi, przez kolejną godzinę, złączone układają się w idealny kąt prosty w każdym zgięciu. Jej skóry nie drażni mucha, która znikąd pojawia się w mieszkaniu, by przycupnąć na jej bladym czole. Oczy nie czują zmęczenia, wpatrując się w ten jeden, niewidoczny punkt na ścianie, którego nigdy nie było. Ta istota staje się odporna na jakikolwiek ból, czy uciążliwości. Z pewnością byłaby idealna, żeby z bezwzględnością pozbyć się potencjalnego konkurenta. Loki tym razem przeszedł samego siebie. Takiego efektu, ślepej wierności spowodowanej wypranym mózgiem nie udało mi się uzyskać przy próbie omotania wokół palca Richarda Malkina; może być z siebie dumny.
Trzykrotny stukot od zewnątrz w ciemnobrązowe drzwi nie powoduje żadnej reakcji u siedzącej postaci. Echo pukania, jak nigdy, rozbrzmiewa w mieszkaniu pozbawionego życia. Kolejne trzy stuknięcia, a zaraz potem drgania telefonu, na którego ekranie ukazuje się napis Blondyna w towarzystwie zdjęcia dziewczyny o niebieskich oczach. Wciąż żadnej reakcji. Pełne irytacji i pośpiechu, zapewne podyktowane złym przeczuciem, pukanie znowu przecina ciszę. Tym razem nie ma trzech uderzeń. Pięść gościa dotyka powierzchni drzwi pięć razy i wciąż nie przestaje uderzać.
Powoli przekręca głowę, a obojętne spojrzenie spotyka się z pozłacaną, tanią farbą, klamką. Słyszy wołanie pełne niepokoju, które wzywa właścicielkę ciała – Elen.
Zgrzyt zamka świadczy o tym, że przybyła osoba przypomina sobie o zapasowym komplecie kluczy, który dostała od brunetki, gdy ta pewnego razu poprosiła o zajęcie się ulubionymi kwiatkami. To był jedyny raz, kiedy szatynka powierzyła komukolwiek opiekę nad jej ukochanymi kaktusami w turkusowych i żółtych doniczkach.
– Ciężko wstać i otworzyć drzwi, gdy się puka? – Fioletowa koszula w kratę mocno kontrastuje z rozwianymi blond włosami. – Już nie wspomnę, o łaskawym odbieraniu telefonu.
Nie uzyskuje żadnej odpowiedzi. Zamyka za sobą drzwi, a zimne spojrzenie istoty siedzącej za stolikiem wpatruje się w postać blondynki.
– Teraz masz zamiar milczeć? – Znowu pyta i ponownie nie otrzymuje żadnej reakcji ze strony dziewczyny. Nie uświadcza nawet mrugnięcia okiem. – Stało się coś? Znowu, o czymś zapomniałam?
Dopiero po chwili udaje się usłyszeć gburowate nie, które nie brzmi zbyt przekonująco. Przez moment wydaje się jej, że to nawet nie jest głos jej drogiej przyjaciółki. Czy w ogóle otworzyła usta, by przekazać tę krótką wiadomość?
– Jakoś nie wyglądasz. – Stwierdza, podchodząc bliżej dziewczyny. – Pokłóciłaś się z kimś?
– Nie. – Twarda odpowiedź ponownie opuszcza usta brunetki.
Tym razem zaszczyca ją przelotnym spojrzeniem ziejącym pustką. W oczach swojej przyjaciółki dostrzega przerażającą nicość. Cecilia może spokojnie stwierdzić, że jak do tej pory filmowcy nie potrafili ukazać w swoich dziełach martwego wzroku. Pozbawionego życia spojrzenia, które z utęsknieniem wpatruje się w nieprzenikniony błękit nieba i akurat teraz musiała najść ją ta błaha myśl. Dlaczego oni zawsze patrzą w niebo? W jej twarzy dostrzega śmierć, którą od bieli kartki dzielą zaledwie dwa odcienie. Jej twarde ruchy potęgują myśl o sztuczności jej zachowania. Nie odgarnia wyuczonym tikiem włosów z czoła. Jej biodra nie poruszają się naturalnym rytmem, który powoduje nieznaczne kołysanie.
Cecilia ma przed oczami robota, ale wciąż łudzi się, że dziwne zachowanie przyjaciółki jest podyktowane zakończonym sezonem ulubionego serialu. Kątem oka dostrzega ułożone kartki, z których udaje jej się rozpoznać jedynie kwadratowe symbole, które z pewnością coś muszą oznaczać.
– Chciałam ci tylko oddać sukienkę.
– Mogłaś ją sobie zostawić i w ogóle nie przychodzić. – Słyszy głos, który wydobywa się z ust ciemnookiej. Jest zbyt niski, za głośny, zdaje się rozsadzać mieszkanie od środka. – Przecież dla was ludzi nie robi różnicy, czy rzecz należy do was, czy też nie.
– Mogłaś powiedzieć, że jej potrzebujesz – opowiada nie tyle z pretensją, ile z niezrozumieniem.
– Oj głupia, jaka głupia. – Ciągnie się za włosy, jakby chciała ściągnąć niewidzialną maskę. – Ciągle o tym samym, ciągle o sobie, nie widzą, są ślepi. Tak, zdecydowanie ślepi. – Przekręca głowę, jakby reagowała na czyjś dotyk. Przypomina kota, którego właściciel drapie za uchem. – Chaos miał rację, potrzebujecie opiekuna.
– Bardzo zabawne, ale tym razem nie dam się nabrać na żadne twoje sztuczki. – Wymija stojącą dziewczynę i podchodzi do szafki, żeby odłożyć nici, które pożyczyła na wszelki wypadek razem z sukienką.
– Masz rację – mówi przerażająco spokojnie. Odwraca się w kierunku blondynki, która mruknęła do siebie. – Zawsze ją mam. Zdecydowanie potrzebują kogoś, kto jest ponad moim Panem.
– Mam kurwa dość. – Z niewyobrażalną siłą popycha drzwiczki szafki, która z hukiem się zamyka.
Cecilia widocznie zapomniała o ostrzeżeniu przyjaciółki, nie powinna tak mocno trzaskać drzwiczkami.
Równie szybko co zamknęła mebel, jego druga część odpada od ściany uderzając w głowę brunetkę, która ląduje na podłodze. Cecilia nieco wystraszona patrzy na efekt tego, co się właśnie wydarzyło. Dłuższą chwilę leży nieprzytomna, a jej oddech wraca do normalności. Nieznaczny ruch powiek świadczy, że żyje, a przyłożona do głowy dłoń, o tym, że wszystko jest dobrze. Jęczy przeciągle, próbując rozmasować bolące skronie. Jeszcze przez moment nie wie, gdzie się znajduje, a tym bardziej co robi na podłodze.
– Cecilia? – pyta niewyraźnie, gdy dostrzega znajomą sylwetkę przyjaciółki. Mimika twarzy diametralnie się zmienia, gdy przypomina sobie o pewnym bardzo ważnym szczególe. – Błagam, powiedz, że go tu nie było, jak przyszłaś.
Podrywa się z ziemi, ale zaraz ponownie siada na chłodnej podłodze. Ból głowy zdecydowanie ogranicza ją w ruchach. Blondynka z zaskoczeniem wpatruje się w nagłą zmianę zachowania szatynki. Jakby wrócił jej dawny kolor i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie masowała się wciąż w skronie.
– Ale kogo?
– Frauda. Znaczy Lokiego – odpowiada szybko, wciąż próbując dojść do siebie, jakby miała za sobą te kilka kieliszków za dużo.
– Nie chcę, nic mówić, ale oprócz ciebie, siedzącej, nad tymi wszystkimi papierzyskami, nikogo więcej nie było – mówi kompletnie skołowana tą sytuacją. – Później zaczęłaś do siebie gadać, ale to chyba nie zalicza się do kategorii ktoś tutaj był.
Elen powoli wstaje, by zaraz znaleźć się obok notatek, które pieczołowicie robiła ostatniej nocy. W zasadzie nie ona, a tylko marna podróbka bez świadomości.
– Możesz mi wytłumaczyć, co tu się dzieje? Chciałam przyjść ci powiedzieć, że Greg mi się oświadczył i przejmę jego nazwisko, ale od początku próbujesz mnie spławić – mówiła, mając dość całej tej sytuacji i faktu, że nic nie rozumie.
– Serio ci się oświadczył? – Przerywa na moment wartownie kartek, żeby spojrzeć na przyjaciółkę, która przytakuje jej z lekkim uśmiechem. – Wiem, że powinnam ci gratulować i razem z tobą zachwycać się pierścionkiem, ale musisz mi wybaczyć, ponieważ nie chcę skończyć ze sztyletem w brzuchu.
– Dlatego chyba możesz mi powiedzieć, co się dzieje. Dlaczego jesteś tak przerażona i czemu Frauda nazwałaś imieniem nordyckiego bożka – mówi nad wyraz spokojnie. Jest zdolna wybaczyć to lekceważenie jednego z ważniejszych wydarzeń w jej życiu tylko dlatego, że widzi postępujące szaleństwo, a numer do specjalnego zakładu już dawno zapisała w telefonie. – Elen.
Zwraca jej uwagę. Szatynka bierze głęboki oddech, próbując poukładać wszystkie myśli, które za nic nie chcą z nią współpracować.
– To jest szalone i istnieje bardzo wysokie prawdopodobieństwo, że weźmiesz mnie za wariatkę.
– Nie sądzę, żeby twoje dzisiejsze zachowanie przebiło cokolwiek.
– Okazuje się, że ten księciunio, co ci tak przypadł do gustu, tak naprawdę jest nordyckim bogiem kłamstw i psot, który jak się okazuje, ma bardzo dużo wspólnego ze śmiercią Malkina, którego oczywiście nie pamiętasz. – Widzi, jak jej przyjaciółka zagryza wargę i zaczyna patrzeć na nią, niczym na bajarza. – Tylko że chodzi o grubszą sprawę. Przejęcie władzy czy coś i jeżeli się nie mylę, to wczoraj pozbawił mnie osobowości, żeby mógł szybciej zdobyć informacje odnośnie jakiegoś artefaktu, którego szuka, a we wszystkich tych pismach jest określany jako Owoc Asgardu.
Milknie po swoim krótkim wykładzie. Nie ma czasu na przeciągłe opowiadanie, które obfitowałoby w kwieciste epitety. Nie ma nawet pojęcia, czy przypadkiem Loki za sekundę, albo minute stanie w drzwiach i wielce się zdziwi tym, że jego zaklęcie przestało działać.
– Masz rację. Większa część mnie ma cię za wariatkę, natomiast ta druga chce cię wyśmiać.
– Jeżeli odczuwasz taką potrzebę, proszę bardzo – odpowiada zrezygnowana.
Dopiero po dłuższej chwili milczenia i kilku dodatkowych westchnieniach Cecilia podchodzi do rozgoryczonej dziewczyny, której wciąż trzęsą się ręce.
– Co zamierzasz zrobić? – spyta łagodnie.
– Nie wiem. Nie mam bladego pojęcia. – Bezradność czai się w każdym jej geście. Ukryta w mrugnięciu, wymuszonym uśmiechu i dłoni poprawiającej włosy. – Prawdopodobnie rozmawiamy ostatni raz.
– Nawet tak nie mów, a tym bardziej nie myśl. – mówi stanowczo. – W twych twoich zapisach na pewno jest rozwiązanie tego problemu.
– W zasadzie to mam pewną notatkę z Yorku, tylko za bardzo nie wiem, do czego powinnam ją odnieść.
Podaje niebieskookiej zapisaną kartkę kurzymi znaczkami, pod którymi znajdują się poprzekreślane literki układające się w marne tłumaczenie.
– Kamienny krąg? – pyta z nutką zamyślenia w głosie. – To brzmi zupełnie jak Stonehenge. Tylko co oznacza to dla tęczy alternatywą?
– Wydaje mi się, że tęcza odnosi się do Bifrostu, który jest mostem łączącym Asgard z Midgardem. – Stwierdza, siadając na krześle. – Stonehenge nawet by pasowało, ale tym kręgiem mogą być przypadkowe kamyczki ułożone w krąg.
– Nie podoba mi się ta część, o przypieczętowaniu krwią. – Wskazuje na linijkę poruszającą ten temat. – A może właśnie nie?
– Fakt, że to może być Stonehenge, jest jak wygrana milion w loterii. Prawie niemożliwe.
– No dobrze. – Cecilia prostuje się na swoim miejscu. – Skoro masz problemy z uwierzeniem w te hipotezy, to powiedzmy, że jeśli pociągniesz linie, ze wszystkich najwyższych szczytów górskich świata, to połączą się właśnie w miejscu, gdzie znajdują się kamienie Stonehenge.
– Naprawdę tak jest? – Elen pyta zaskoczona. Jest w stanie uwierzyć w to szalone stwierdzenie. Spotkanie z bożkiem utwierdziło ją w przekonaniu, że wszystko jest możliwe.
– W filmie tak było.
Stwierdzenie, które stawia wszystko na jedną kartę. Czym ryzykowały, wierząc w magiczną moc tych kilkunastu kamieni sprzed tysięcy lat?
Cecilia niczym.
Elen? Kolejnym dniem. Możliwością zobaczenia jeszcze jednego wschodu skończą, który zapewne znowu prześpi. Chwilą, w której może wziąć oddech, mieć świadomość tego, że będzie żyć bez obawy o swoje życie.
Kamienny krąg dla tęczy alternatywą. Wciąż ma z tyłu głowy te słowa, które powtarza jak mantrę. Przypieczętowany krwią przejście gwarantuje. Chce znaleźć inne rozwiązanie niż śmierć. Gungnir wykuty czerwienią spłynie. Skąd ma wziąć włócznie Odyna? I padną słowa przeklęte, a zarazem święte. Które przeczyta bóg i człowiek razem, By uciec ze świata do świata niezauważonym. Musi znaleźć sposób, żeby wyjść z tego cało.
– Cecilio – chwila wahania. – Mogę mieć do ciebie prośbę?
Już wie, co powinna zrobić. Musi dokonać czegoś niemożliwego, bo jej celem jest oszukanie boga kłamstw.
☸
Zegarek znów prowadzi monolog. Odpowiada na wciąż zadawane pytanie. Nie znajduje się osoba ani rzecz, która byłaby w stanie z nim porozmawiać. Na białym krześle siedzi teraz postać kobiety o brązowych włosach. Spojrzenie znowu zamglone, złudnie pozbawione życia. Elen nie jest żadną marionetką ani kukiełką. Jest sobą. Otoczyła się zgrabnym kłamstwem i ma wielką nadzieję, że plan się powiedzie, nie na darmo zapłaciła krocie za charakteryzatorkę. Podjęła się niemożliwego i pewnie nic by z tego nie wyszło, gdyby nie Cecilia, która zadbała o to, żeby ktoś z Elen był. Nawet w oddalonym o kilkadziesiąt kilometrów Stonehenge.
Ze stolika ubywa kilka książek, znikają notatki, których nie może zobaczyć. Zostaje kilka kartek, na których cztery godziny wcześniej udało jej się zapisać kłamstwa. Musi w nie uwierzyć. Uwierzyć w kamienny krąg i dać się poprowadzić jak dziecko za rączkę, prosto do paszczy lwa. Nie sądzi, że czekanie okaże się jej największym problemem. Przesiadywanie w jednej pozycji nigdy nie było dla niej i nie rozumie, jak mogła spędzić tak całą noc. Nie może wstać, aby się napić, czy rozprostować kręgosłup. Gdyby się pojawił w czasie, gdy ona robiłaby coś skrajnie innego, z pewnością wszystko wyszłoby na jaw.
Przynajmniej ma czas, żeby pomyśleć. Tylko myśli wciąż się boją. Ciągle podsuwają nowe scenariusze tego, co ma się zdarzyć. W każdym z nich widzi swoją śmierci. W jednym ginie od zaklęcia, w drugim przebita sztyletem, a o trzecim nie potrafi myśleć, bo chciałaby uniknąć ponownego uczucia duszenia się. Nieprzyjemny uścisk w okolicy serca, jakby ktoś próbował je żywcem wyrwać i już po chwili z pojawiającej się znikąd mgły wyłania się męska sylwetka z dumnie uniesionym czołem. Może się przyjrzeć, jak wygląda bez utkanej siatki kłamstw. Włosy jak zwykle zaczesane do tyłu, tym razem delikatnie zakręcone na końcówkach. Nie ma na sobie, dobrze jej znanego, czarnego płaszcza. Czerń stroju jest zaledwie dodatkiem do zielonej szaty z elementami złota. Ciekawe czy rzeczywiście jest tylko bratem krwi Odyna, czy nawet rzeczywistość postanowiła zakpić z mitologii i uczynić go następcą Asgardu z pierwszej linii.
Stoi w kompletnej ciszy i wpatruje się w nieruchomą postać dziewczyny. Nie wie, na co liczy w tym momencie. Z pewnością nie na jakąkolwiek zmianę jej zachowania. Zaślepiony swoim geniuszem nie dostrzega soczewek, które założyła. Dzięki nim wciąż ma to samo martwe spojrzenie.
– Mam nadzieję, że twoja praca mnie wystarczająco zadowoli. – Zaczyna oschle, nie ruszając się z miejsca. Krzyżuje jedynie dłonie z tyłu pleców. – Miałaś wystarczająco dużo czasu.
Nie wie, czy powinna się odezwać, czy nie. To jest jeden z problemów, których nie przemyślała. Skąd ma wiedzieć, czy Loki pozwolił jej mówić, czy też nie. Znowu to nieprzyjemne ukłucie w klatce piersiowej. Z trudem powstrzymuje wkradający się na usta grymas.
– Stonehenge jest odpowiedzią Panie – mówi tak, jak kazała jej Cecilia. Sucho, bez emocji, na jednym wdechu, wyraźnie akcentując swoją uległość.
– Można się było spodziewać, że Odyn ukrył broń w najbardziej oczywistym miejscu – mówi do siebie i podchodzi bliżej stołu. Każe jej kontynuować, a ona próbuje ukryć drżenie rąk.
– Potrzeba krwi boga i człowieka. Niezbędne są przeklęte słowa wyryte pod włócznią Wszechojca – odpowiada, wpatrując się w punkt nieznacznie obok Lokiego.
Nie potrafi na niego spojrzeć. Boi się, że gdy Loki spojrzy w jej oczy, wszystko będzie stracone. Starania przyjaciółki pójdą na marne, a jedynym plusem tej sytuacji będzie ponowne spotkanie się matką.
– Przeklęta laska synów Ivaldiego. – Mamrocze pod nosem.
Nie obdarza Elen żadnym dodatkowym spojrzeniem. Nie zerka nawet na jej notatki. Wierzy w jej bezgraniczne oddanie i nie przechodzi mu przez myśl, że może skończyć jak Cezar zabity przez Brutusa. Nie odezwał się już więcej. Świadomość tego, że miałby mówić do osoby, która i tak go nie usłyszy, jest co najmniej śmieszna. Nie posiadał jeszcze tak wypaczonych zmysłów, żeby jako szaleniec mówić do siebie.
Zbliżył się do niej, a ona może usłyszeć bicie serca. Jej bije przepełnione przerażeniem. Jego krzyczy trawione przez żądze władzy. Wystarczy jeden dotyk jego smukłych palców, żeby zniknęła kanapa przykryta czerwonym kocem, półka z kilkudziesięcioma książkami i paprotka wraz z całym mieszkaniem. Rzeczywistość w okamgnieniu wydłuża się, aby zaraz skurczyć. Wykręca w precel, aby przez moment zamigotać tysiącem barw. Tysiące gwiazd miga gdzieś w oddali, a nieprzyjemne uczucie spadania ustaje, dopiero gdy puszcza jej dłoń. Ma wrażenie, że za chwilę wypluje żołądek wraz z całą jego zawartością. Dziwi się, że serce jeszcze pulsuje, a mózg nie skończył przerzucony do góry nogami. Czuje wszystkie kości, które posiada i te, o których istnieniu nie miała pojęcia. Wszystkie te niedogodności, jakie odczuwa wraz z tym nagłym zagięciem wszechświata, znikają razem z ocknięciem się z chwilowego otępienia.
Nigdzie nie ma jej bezpiecznej kliszy w postaci niewielkiej kawalerki. Przed nią rozpościera się otwarta przestrzeń pełna trawy, nad którą szerzy się horyzont z zarysowanym lasem. Niebo jest bardziej niebieskie, obłoki bardziej puchate i okrągłe. Kamienie ustawione w nieporadny krąg większe niż na pocztówkowych zdjęciach.
W jednej chwili ze swojej bezpiecznej przystani przeniosła się tutaj. Do Stonehenge. Miejsca, które zadecyduje o najbliższej przyszłości. Kolejne ukłucie każe jej iść za czarnowłosym, który przystaje przy jednym z olbrzymich kamieni. Mech porasta go od jednej strony, tym samym stapiając go z podłożem.
– Prowadź.
Sądziła, że te słowa usłyszy znacznie później. Tymczasem musi znaleźć jakikolwiek ślad, który pozostawiła jej Cecilia. Bezradnie rozgląda się po miejscu, które o tej porze dnia, dziwnym trafem, świeci pustkami. Słońce niemiłosiernie pali ją w kark bardziej niż świdrujący wzrok Lokiego. Przez chwilę błądzi po tej niewielkiej przestrzeni, aż w końcu zauważa na ziemi kawałek materiału na obalonym kamieniu. Czym prędzej chowa go do kieszeni spodni, a w duchu obiecuje sobie, że jeśli wyjdzie z tego cało, odbędzie pieszą pielgrzymkę do Watykanu. Przyklęka próbując odnaleźć romb z nakreślonym iksem. Dopiero po chwili tuż za nią staje Loki.
– Potrzeba noża. – Odwraca się do niego.
Ten nieco zaskoczony jej słowami materializuje w dłoni srebrny sztylet. Ostrze ozdobiono kilkoma runami, które mają wesprzeć w walce ich posiadacza. Wręcza jej broń, a zaraz potem o mało się nie krzywi, gdy Elen próbuje nim zdjąć mech przykrywający symbol i zaklęcie.
– Krew zapewni ci zwycięstwo, Panie.
Staje tuż obok niej. Ramię w ramię i czuje bijące od niej ciepło. Zaciska wargę, gdy przesuwa ostrzem po wewnętrznej stronie dłoni. Krwawiącą ranę kładzie na żłobieniu w skale.
– Teraz zaklęcie.
Zaczyna czytać inskrypcję tuż pod jego ręką. Jego usta mówią językiem pradawnych, dialektem przeklętych, wygnanych z Asgardu wieki temu. Czuje moc, jaka wypełnia jego ciało. Ciepło płynące wprost z ziemi. Dające mu siłę. Żarzące się nieskończoną chwilą chwały. Jeszcze tylko potrzebna jest krew człowieka. Elen z ostrzem w ręce zastanawia się, czy powinna. Nie chce się okaleczać. Nie potrafi zadać sobie samej bólu. Dobrowolnie zagłębić sztylet w skórze. Przeciąć tkanki i żyły. Pozwolić, aby krew kroplami rosiła zieloną trawę, pozostawiając trwały ślad na jej ciele.
Właśnie wtedy, gdy dwa odcienie bordowej krwi łączą się ze sobą. Loki czuje życie płynące z jej ręki, która przykryła jego. Na początku nie potrafi zrozumieć, ale po chwili... On, który igra ze wszystkich. Nikomu nie pozwala być nad sobą. Został oszukany.
Oszukany przez człowieka.
– Żmijo! – krzyczy niespodziewanie.
Uderza ją, powalając na ziemię. Furia wypełnia jego oczy. Jak mogła? Ona, której najbardziej ufał. Wykorzystała, uwiodła, okłamała.
Z ognikami zemsty kieruje się w stronę dziewczyny, która stara się jak najszybciej wycofać. Strach w jej oczach potęguje sztylet pojawiający się w dłoni czarnowłosego. Jest gotowy patrzeć, jak ją wykańcza. Powoli morduje. Zabija z zimną krwią. Czuje, jak szaleństwo odbiera mu resztki zdrowego rozsądku. Kpiący uśmiech zdobi jego twarz.
Ma ją, dopadł. Może zrobić, co chce. Już ma wziąć zamach i dobić nędzną midgardkę, gdy słabość ogarnia jego ciało. Ma wrażenie, że powoli się rozpada. Kawałek po kawałku. Coraz trudniej zrobić mu krok. Coraz mniej wyraźnie widzi przerażoną kobietę. Zaklęcie zaczyna działać, a Elen może obserwować, jak wiatr rozrywa na kawałki jego sylwetkę. Porywa ze sobą kawałki zielonej szaty. Słyszy przeraźliwy krzyk. Składa jej straszną obietnicę. Dopadnie ją, bo właśnie obiecał jej śmierć.
Cisza.
Wiatr, który zabrał do Asgardu boga psot, ustaje. Żaden ptak nie zdobywa się na odwagę, aby rozpocząć nową pieśń i opowiedzieć wszystkim, co się tutaj wydarzyło. Nieba nie przecina żaden kruk z wiadomością dla Wszechwiedzącego.
Spokój.
Przyspieszony oddech burzy tymczasową harmonię. Adrenalina nie pozwala poczuć wciąż krwawiącej rany. Żyje i to się powinno dla niej liczyć. Zakrwawiony sztylet leży pośród trawy. Jest obietnicą ponownego spotkania. Lecz najpierw, będzie musiała zniszczyć to, o co walczą bogowie.
KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ
☸
A druga część już na dniach (ewentualnie w niedzielę).
...ale jeśli ktoś pragnie Lokiego już, mówię, że różowe kwiatki też są spoko.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top