xɪɪ. ꜱᴇɴ ɴᴀ ᴊᴀᴡɪᴇ

Poczucie winy zżera ją od środka, gdy niespodziewanie dostaje od Cecilii telefon o ich nagłym powrocie i przychodzi jej się tłumaczyć, gdzie podziewa się zielone ptaszysko. Chyba pięć razy podkreśla, że szukała skrzydlatego zwierzaka na okolicznych osiedlach i wszystkich drzewach. Stara się nawet usprawiedliwić tym, że doskonale pamięta, że zanim zniknęła z mieszkania na jeden dzień, zamknęła okna, a tym bardziej, pozłacaną tanią farbą klatkę. O dziwo sąsiedztwo, jak zazwyczaj wtrąca się w nie swoje sprawy, tak teraz nie zauważyli fruwającego uciekiniera. Papuga jedyne co po sobie zostawiła to trzy piórka oraz zmartwienie dla kilku osób.

– Naprawdę nie chciałam, żeby to się tak skończyło. Czuję się, jakbym co najmniej zabiła twoją matkę – Elen mówi po raz kolejny, gdy wyciągają z bagażnika przygotowane mięsa w zalewach, a wcześniej spędzając przeszło dwadzieścia minut w jednym samochodzie.

– Weź, już się przymknij. – przerywa jej poirytowana Cecilia, nie tyle jej ciągłymi przeprosinami, ile osobnikiem płci przeciwnej. – Przypomnę ci, że jej nie znosiłam, a teraz przynajmniej się wyśpię. Bez gdaczącego kuraka i chrapania nad uchem.

– Wciąż jednak nie wierzę, że wywaliłaś Hipisa na kanapę. – Rusza w krok za przyjaciółką.

– Należało mu się. – Zła zgniata kilka przypadkowych żuków, na myśl o tym głupku, który nie potrafi domyślić się kobiecych pragnień. – Nie ma na świecie większej niedojdy niż on.

– Zapomniał o pierścionku i tylko dlatego zamierzasz go dręczyć? – Nie uzyskuje odpowiedzi na zadane pytanie.

Przechodzą przez zardzewiałą furtkę, która prowadzi wprost na podmiejską działkę, witając gości charakterystycznym zgrzytem. Rośliny o tej porze roku zaczynają kwitnąć wszystkimi kolorami tęczy, a zapach kwiatów zdaje się coraz bardziej wyrazisty wraz z wędrówką słońca ku zachodowi.

– Czy to sen, czy Elen zaszczyciła nas swoją obecnością? – Wita je mężczyzna ze związanymi dredami, który stara się jak najszybciej kuśtykać mimo kul.

Pierwsze co rzuca jej się w oczy, to gips na jego lewej nodze, który zasłania granatowa skarpeta. W prosty sposób wyjaśnia się, dlaczego blondynka jest tak bardzo cięta na swojego chłopaka. A Elen cały czas była pewna, że poszło o pierścionek.

– Zdajesz sobie sprawę, że zjebałeś? – Szatynka szepcze, gdy przechodzi obok niego, aby odstawić miski na przygotowany wcześniej stolik.

– Spanie na kanapie uświadamia mi to każdej nocy. – Siada na ławce, którą postawiono przy tlącym się ognisku. – Choć wszystkim wmawia, że to teoretycznie dla mojego zdrowia. – Sugestywnie wskazuje na poszkodowaną kończynę.

– Pogadam z nią, ale resztę musisz sam załatwić. – Klepie go po ramieniu i wraca do samochodu po resztę sałatek.

Sama nie wie, dlaczego dała się namówić na pseudo imprezę przy ognisku. Pewnie Cecilia znowu nieświadomie wywarła na niej presję, co wychodzi jej nad wyraz dobrze. Elen jest po prostu za bardzo podatna na manipulacje. Początkowo wiadomość „Wracamy wcześniej, przyjedziesz po nas na lotnisko?” nie zwiastowała niczego dobrego. Nieplanowany powrót jej przyjaciółki spotęgował nagły atak paniki, a zagubiona papuga okazała się najmniejszym zmartwieniem. Podświadomie stara się pominąć fakt, że spotkanie z Fraudem pamięta jak przez mgłę, a jedynym dowodem na to, że w ogóle się odbyło były zdjęcia, które znalazła w swoim telefonie. W dodatku jej amulet dziwnie się iskrzy na jasnoniebiesko, a wcześniej nie udało jej się czegoś takiego zaobserwować.

Na ten wieczór plan ma prosty i składa się z trzech elementów. Zapomnieć, wyluzować i wejść w interakcję społeczną, która nie ma mieć wiele wspólnego z pracą, a najlepiej jakby nie miała nic. Taki jest jej plan na odcięcie się od myśli, ale nieco odbiega od pomysłu jej przyjaciółki, który jest skrajnie różny i przewiduje zgoła inne atrakcje. Nim ciemnooka zdąży cokolwiek powiedzieć, blondynka wręcza jej butelkę ich ulubionego cydru i sadza wśród swoich oraz dredziarza znajomych.

Przyjemne ciepło bije od rozpalonego żółtymi płomieniami ogniska. Słońce już prawie znika za horyzontem, ale na schowanej wśród zielonych krzewów działce, już dawno mrok rozświetliły niewielkie światełka w słoikach. Jest miło, gdy rozmowa toczy się wokół wspólnych tematów, a alkohol dla niektórych jest niekończącym się źródłem głupawki oraz oklepanym pomysłem na dalsze podtrzymanie konwersacje.

– Cecilia! Twoja przyjaciółka jest straszną sztywniarą! – Krzyczy jakiś brunet w stronę blondynki, która zdążyła przebaczyć swojemu chłopakowi, że zamiast pierścionka dostała gips.

– Żyję z mumiami. Muszę się jakoś dostosować. – Odpowiada szybciej niż Cecilia, która z lekkim opóźnieniem rozumie słowa znajomego.

Śmiech podsumowuje tę krótką wymianę zdań. Podają jej następną butelkę alkoholu, która w myślach dziewczyny zostaje opatrzona mianem kolejnej. Nie chce odmawiać. Zbyt dobrze się bawi, a obraz przed oczami jeszcze nie zaczął wirować, więc może sobie pozwolić na jeszcze jedną, ewentualnie dwie, ale znając życie, ponownie skończy się na kolejnej. Tym samym zamknie błędne koło alkoholowych kłamstw i obietnic.

Może powinna powiedzieć słynne dość, gdy rozmowa, chyba z kuzynem jej przyszłego szwagra, przybiera niecodzienny dla niej obrót, albo gdy ponownie ma to dziwne wrażenie, że jest obserwowana. Opierając się o mężczyznę i słuchając kolejnej jego opowieści, co jakiś czas zerka w stronę krzaków, chcąc w nich dojrzeć czyjś ruch, sylwetkę, czy nawet złudne spojrzenie, utwierdzając się w przekonaniu, że należy wszcząć alarm antyzboczeńcowy.

– Powinnaś w końcu opowiedzieć coś o sobie – mówi, gdy zauważa nieobecny wzrok dziewczyny.

– Eeee… Nie chce mi się. – Znowu pociąga spory łyk z butelki. – Sory, ale naprawdę chcesz słuchać o skamielinach?

– To jest ten moment, kiedy powinienem czuć się urażony? – W jego słowach można usłyszeć lekką drwinę. Dobrze, że Elen zna jeszcze bardziej dyskretne sposoby na obrażanie.

– A chcesz? Bo mogę do tego doprowadzić. Usługa płatna dodatkowo. – Chichocze i przymyka oczy, opierając się o ramię towarzysza. – Ale jak już zdążyłeś usłyszeć, o ile słuchałeś, pracuję z mumiami.

Mimo jego wielkich starań, dla niej wciąż jest zaledwie podpitym nieznajomym, którego imienia nie zna, a raczej nie kwapi się do jego zapamiętania. Normalnie to mężczyzna nie pamięta imienia kobiety, gdy budzi się z nią w jednym łóżku. Czyżby miała zamiar przeczyć tej śmiesznej zasadzie?

– Myślałem, że to żart, że pracujesz w prosektorium – mamrocze, obejmując dziewczynę ramieniem. Swój czuły gest może bezczelnie zrzucić na dość chłodny wieczór.

– Mówiłam, że pracuje z mumiami, a nie trupami. – Odchyla głowę, by spojrzeć w niebo, które tej nocy tylko częściowo przysłoniły chmury. – Z innej beczki. Miałeś kiedyś wrażenie, że jednak gdzieś tam jest ktoś, a nawet ktosie, którzy wiedzą o naszym istnieniu, ale jesteśmy tak durnym narodem, że wolą się nie ujawniać? I nie robię aluzji to tego filmu ze słoniem, który mówił do pyłku.

Alkohol krążący w jej żyłach pozwala oczyścić jej głowę z kilkudniowych rozważań.

– Co? – pyta zbity z tropu.

– Nie wnikaj – rzuca obojętnie. – Odbija mi.

– Śmieszna jesteś, ale nawet cię lubię. – Śmieje się. Stara się być dla niej miły, chcąc zyskać w jej oczach, a drobny komplement powinien mu tylko ułatwić postawione sobie zadanie.

Eleonora doskonale zdaje sobie sprawę, że on kłamie za każdym razem, gdy przez przypadek dotknie jej dłoni. Chociaż przy ich stanie upojenia alkoholowego język powinien mówić tylko i wyłącznie prawdę, chyba że chodziło o coś konkretniejszego.

Drzewo wciąż przyjemnie trzaska, trawione przez wysokie płomienie ogniska. Pozostaje zaledwie kilka osób, o których przytomności można by dyskutować. Akurat, teraz gdy panuje cisza, przerywana nocnymi odgłosami natury, a alkohol buszuje w żyłach dziewczyny, otwierając jej myśli, ciągnąc wewnętrzną dyskusję i akurat teraz postanawia sobie uświadomić, jak bardzo marnuje swój czas, gdy siedzi zakopana pośród książek.

Właściwie, dlaczego to robi? Pewnie z sentymentu. Od zawsze taka była. Lubiła wspominać, a czasem nawet zapominać, że nie da się niczego cofnąć i wrócić do tego, co było. Bo było pięknie. Tak błogo, zbyt idealnie by ten stan mógł się utrzymać choć trochę dłużej. Wszystko zaczęło się pamiętnego dnia, kiedy chciała pomóc. Jaka była głupia i naiwna. Akurat w tej kwestii nic się nie zmienia, bo wciąż taka jest, ale wtedy... Widocznie matka nie zdążyła jej nauczyć, że nie należy wtykać nosa w nie swoje sprawy. Zawsze chciała wyjść przed szereg, zawsze chciała zrobić coś dobrego. Kosztem czego? Powolnego wariactwa, przez które jej umysł przestaje rozróżniać to, co prawdziwe i namacalne. Dostrzega osoby, których nikt nie widzi. Pamięta, choć każdy już zdążył zapomnieć. Tak bardzo potrzebuje rozmowy, z kimkolwiek, kto by zrozumiał, a przy okazji nie miałby za wariatkę.

– Masz zamiar długo się jeszcze wpatrywać w ten ogień? – Ocuca ją głos bruneta, który wciąż tkwi obok niej. Zupełnie, jakby liczył na dłuższą znajomość. – Przerażasz mnie.

– A jest coś innego, czemu mogłabym poświęcić uwagę? – pyta niewyraźnie, mrużąc oczy. Wygląda, jakby najmniejszy ruch głową sprawiał jej trudność, bo sama wewnętrznie przyznaje, że najlepiej by się czuła, gdyby Cecilia dała jej ten nieszczęsny kocyk, którym mogłaby się okryć.

Nie powinna zadawać tego pytania, gdy jest na wpół przytomna. Wpada w pułapkę swoich słów, nad którymi nie potrafi zapanować. Właściwie nie wie, co czuje, gdy piwnooki chce jej pokazać, że to jemu powinna poświęcać uwagę. Pewnie myśli, że była już jego, gdy przegadała z nim większość imprezy, a niekontrolowanym flirtem wyraża swoje ewentualne zainteresowanie. Choć składa drobne pocałunki na jej słodkich ustach, ona nie czuje ani motyli, ani tego słynnego łaskotania w brzuchu, o którym mówi większość kobiet, lubujących się w romansach, bo pewnie te określenia pojawiają się tylko w tego typu literaturze. Pustka wypełnia jej ciało, tylko dlatego, że to nie jest to, czego pragnie.

Nie wie, dlaczego odczuwa poczucie winy, gdy patrzy mu w oczy. Nie lubi zawodzić ludzi, a jego właśnie zawiodła, bo nie jest skłonna nawet udawać, że mu się podoba. Woli kogoś innego. Najlepiej lekko szurniętego, ale innego, kogoś, kto nie będzie mężczyzną siedzącym tuż obok niej.

On, który wszystko widzi, który obserwuje każdy jej krok, zaciska pięści, a listki znajdujące się wokół niebezpiecznie wibrują pod wpływem nagłego przypływu magii. Jest zły, raczej wściekły, ale gdzieś pomiędzy zazdrosny. Wszystko przez to, że on wciąż pozostaje Kłamcą, a ona nie chce uwierzyć w żadne z jego słów.

Przyszedł czas, by zmienić kilka rzeczy.

Zsuwa się po drzwiach, gdy tylko je za sobą zamknie i nie ma siły, żeby wstać, rzucić się na łóżko – nawet go nie rozkładając – by w końcu zasnąć. Podkula nogi i musi chwilę poczekać, nim obraz przed oczami przestanie wirować, a nieprzyjemne buczenie ustanie, aby móc się podnieść. W tej sytuacji może trochę pomyśleć. Podłoga od zawsze jest dobrym miejsce do tej niewymagającej wiele ruchu czynności.

W sumie kogo powinna obwiniać za swoje urojenia? Najpewniej siebie i swoje przesiadywanie do późna. Powinna w końcu się wyspać i ograniczyć spożywanie wieczornej kawy z wkładką. Zostać w domu, nie wstawać wcześniej niż budzik i spać. Tylko że podświadomość podsuwa jej kolejny moment życia. Właściwie, to kto zaciągnął ją do domu truposza i kazał wziąć czarną skrzynkę? A tak... Cecilia. Nie powinna obwiniać przyjaciół o swój obecny stan, kiedy zionie od niej alkoholem. Jeszcze w przypływie fałszywych uczuć stłucze wazon, który od niej dostała na urodziny. Fakt jest bardzo ładny, a ona na ten moment bardzo pijana i popada w emocjonalne skrajności. W każdej chwili może się rozpłakać, bo nawiedzają ją nieprzyjemne myśli. Zdecydowanie nie odziedziczyła głowy po ojcu.

Chyba najlepszym rozwiązaniem będzie pozbycie się problemu. Skoro wszystko zaczęło się od przeklętego przedmiotu, trzeba coś z nim zrobić. Mozolnie zbiera się z ziemi, próbując nie upaść na twarz. Chyba jednak wypiła coś mocniejszego, tylko nie potrafi sobie przypomnieć, kiedy i co to było. Próbując utrzymać się w miarę prosto, podchodzi do skrzynki, by przerzucić całą jej zawartość. Szuka jednej, szczególnej rzeczy, którą ukryła na dnie. Pociąga nosem.

Zrzuca wszystkie książki, jakie ma na blacie. Bałagan na podłodze wcale jej nie przeszkadza, żeby dostać się do jednej z szuflad i znaleźć młotek. Ma rozbić problem w drobny mak. Ociera zabłąkaną łzę, bo zrozumiała, że marnuje swój czas. Robi coś, co nigdy nie ma przywrócić pamięci zmarłemu. W tym momencie jest sama, wśród bibelotów i książek, które tworzą bałagan. Jest wśród swojego spokoju, życia, z którego nieświadomie zrezygnowała. Dzierży młotek jak szansę, z której nie waha się skorzystać.

Dłoń lekko uniesiona w górze zawisa, czekając na sygnał, który ma nigdy nie nadejść. Patrzy załzawionymi oczami na kawałek kamienia wypisanego runami. Myśli, że potrafi coś więcej, niż bajeranckie rozmówki poświęcone starożytności. Wychodzi na to, że nie potrafi nic. Nawet opuścić tego głupiego młotka. Przecież kobieta w bordowym fotelu i babcinej spódnicy zawsze jej powtarzała do znudzenia – Nie ma sensu zabierać się za coś bez przyszłości.

Oddech tak ważny, choć bierze go w panice, jest na wpół urwany, a dłoń niebezpiecznie kieruje w stronę kamienia. Czuje, jak silny uścisk zatrzymuje jej narzędzie zbrodni w locie. Słyszy niezrozumiały szept obok ucha, który wdziera się do jej głowy. Jej podświadomość ginie gdzieś we wszechogarniającej czerni, która powoli, acz skutecznie odcina ją od rzeczywistości. Ciało bezsilne upadłoby, gdyby nie ramiona mężczyzny w dziwnej, zielonej szacie. Wciąż do niej szepcze, próbując uśpić jeszcze bardziej. Wysuwa z jej dłoni drewnianą rączkę młotka i odsuwa na tyle daleko, by samoistnie czegoś nie zniszczył. Widzi zapłakane policzki, panikę, bezradność. Widzi to, do czego doprowadziła jego marna gierka. Dotyka jej bladego czoła, chcąc się upewnić, że zaklęcie działa i nic nie jest w stanie go przerwać. Lecz wciąż nie wie, dlaczego szatynka jest odporna na jego sztuczki, a odpowiedź ma tuż pod nosem. Wisi na szyi nieprzytomnej dziewczyny. On jednak wciąż nie widzi. Jest ślepy, nawet gdy bierze ją na ręce. Nie jest na tyle wyrodny, żeby zostawić ją na ziemi. Najpierw jednak musi coś zrobić. Otworzyć jej umysł.

Czuje się, jakby wciąż spadała, a jej lot nie ma końca, choć nagle czerń zaczyna ustępować szarości, w której zaczynają się tworzyć szczeliny pełne białego i nieprzyjemnego blasku. Czuje wiatr uderzający w plecy, że nie jest w swoich ubraniach oraz ma to niepokojące wrażenie, że zaraz oślepnie.

Nagle dzieje się coś niespotykanego. Ląduje na posadzce, wcześniej kilkakrotnie się turlając. Potrząsa głową, próbując odzyskać ostrość widzenia. Słyszy niewyraźną rozmowę, która jest prowadzona jakieś kilkadziesiąt metrów od niej. Nie wie jednak, co wprawia ją w większe zdziwienie. Mikołaj bez oka siedzący na czymś, co wcale nie przypomina słynnego mikołajowego krzesła, tylko tron, czy raczej fakt, że pośród niezrozumiałych dla niej słów wychwyciła jeden szczególnie wyróżniający się wyraz?

Thor.

Przysięga sobie, że już więcej nie da się namówić na picie z obcymi ludźmi. Będzie fajnie powtarzała do znudzenia Cecilia, będziesz się świetnie bawić, ale tego, że będzie śnić o złotych zamkach, już nie wspominała. Kolejny raz nie da sobie wcisnąć do rąk, żadnej podejrzanej butelki, a tym bardziej już nigdy nie będzie zapijać wina piwem owocowym.

Według jej obserwacji chyba znajduje się na czymś, co przypomina pewien rodzaj balkonu, tudzież, antresoli, która jest wsparta na gigantycznych kolumnach. Wolałaby pozostać niezauważona. Nie ma najmniejszego zamiaru ginąć nawet we własnym śnie. Dopiero gdy czuje gęsią skórkę na ramionach, zdaje sobie sprawę, że ma na sobie sukienkę. Nawet w wyobraźni nie potrafi się porządnie ubrać, sama na pewno wybrałaby taki krój, gdzie ramiączka są na ramionach, a nie w innym, nieco niższym, miejscu. Plączący się materiał zdecydowanie utrudnia jej swobodne poruszanie się. Jest jej niewygodnie, zimniej niż powinno, a dekolt jest zdecydowanie za mały. Poza tym w zielonym nigdy nie wyglądała zbyt dobrze. Na ten moment przypomina wyblakłego ogórka niż atrakcyjną kobietę.

Jej ciało samo prowadzi ją korytarzem, wzdłuż którego ściany pną się w górę i giną w przestrzeni. Zadziera głowę, próbując dostrzec zwieńczenie stropu, ale jej wzrok przyciąga otaczające ją złoto. Potyka się, gdy zbyt długo przygląda się złotym ramkom, czy świecznikom wystającym ze ścian, a wszystko zdaje się oplatać drobne listki zaklęte w bezcenny kruszec. Widzi swoje odbicie błądzące wśród luster, patrzy na siebie z dołu, gdy stąpa po przejrzystej podłodze.

Śni. Musi śnić, nie ma innego logicznego wyjaśnienia, by to miejsce miało szansę bytu. Nie mija żadnych strażników, a dziwnym wydaje się, aby takie miejsce pozostawało bez ochrony. Nieustępująca niczemu cisza staje się coraz bardziej podejrzana i o mało nie krzyczy, gdy skręcając w kolejny korytarz, dostrzega na jego krańcu, obróconego do niej plecami mężczyznę. Może zauważyć zaczesane do tyłu ciemne włosy i szatę, której czerń zlewa się z zielenią, a może i na odwrót. Nie ma do końca pewności czy zjawa, którą widzi, jest prawdziwa. Szmer materiału zdradza jej obecność, ale on jakby jest głuchy. Czeka, aż podejdzie bliżej i znajdzie się na wyciągnięcie ręki. Niespodziewanie rusza przed siebie, a ona dyga spłoszona.

Chodź. Słyszy w głowie, więc ciągnięta przez niewidzialną siłę, podąża za nim. Nie ona, a ciało, jakby to ono jest posłuszne, a jej oczy tylko obserwują tę całą sytuację. Odcięta od kontroli jest prowadzona w niewiadomą. Pragnie stanąć, obudzić się, gdy tylko tajemnicza postać rozpływa się niknąc przed jej i tak przestraszonym wzrokiem. Prawdopodobieństwo tego, że zginie, niebezpiecznie wzrasta.

Otwierają się przed nią kolejne wysokie wrota, a jej oczom ukazuje się przestrzeń tak niewiarygodna, że przez moment pragnie wierzyć w istnienie tego, co widzi. Regały książek, ustawione równolegle, gubią się w nieskończoności. Wydawać się może, że pomieszczenie nie ma ścian, tylko ciągnie się wzdłuż i wszerz. W tym przekonaniu utwierdza Elen drzewo. Większe oraz potężniejsze niż inne, które kiedykolwiek widziała. Liściaste konary pną się ku górze. Podąża za nimi wzrokiem, prawie krztusząc się powietrzem, gdy widzi gałęzie, a wśród nich gwiazdy. Całe sklepienie będące nieboskłonem pełnym świateł. Mgławice, przecinają, lecące komety, a wszystko skąpane w przyjemnym świetle tysiąca świec.

– Nie wierzę – szepcze do siebie, gdy zauważa biegnącą po pniu wiewiórkę, która na moment przystaje, żeby się przyjrzeć przybyszowi w długiej sukni. – Nie może być… – urywa w pół słowa, gdy odczuwa niespodziewane trzęsienie i stłumiony ryk.

Tylko jedno drzewo może być podgryzane przez smoka, bo to właśnie musi być skrzydlaty gad. Czuje się jak mała dziewczynka, która właśnie odpakowała swój wymarzony prezent. Nie potrafi przestać się uśmiechać, bo wciąż do niej nie dociera, że ma przed sobą Jesion Świata. Może dotknąć jego liści, pnia, gałązek, poczuć jego zapach.

Loki stoi z boku, przyglądając się z lekkim uśmiechem poczynaniom brunetki. Jej fascynacji, każdemu ruchowi, jaki jej towarzyszy i cichemu piskowi, który mimowolnie uchodzi z jej ust. Oparty o jeden z regałów chce… Ba! On pragnie jej opowiedzieć, o tym wszystkim, co widzi. Machnął ręką w stronę opasłej księgi, która otwiera się, kartkując, co nie uchodzi ciekawskiemu spojrzeniu Midgardki. Podchodzi do połyskujących, żółtym światłem, stron, a niewidoczny dla niej czarnowłosy pozwala czytać i coraz bardziej zatapiać się w lekturze. Plecie dla niej opowieść o bogach, stworzeniu, dziewięciu światach oraz samym Asgardzie, a ona chłonie każdą linijkę tekstu, pragnąc z każdym zdaniem więcej.

Siedzi tak może z godzinę, a jej obecność byłaby niezauważona przez nikogo, gdyby nie starzec, który wyłania się z dróżki pełnej książek. Ona patrzy na niego z ciekawością, on ze strachem. Loki pragnie pozbyć się nędznego sługi, który śmie pokrzyżować jego plan.

– Straże! – Niespodziewany krzyk roznosi się echem wśród przestrzeni.

Czuje, jak zaczyna się unosić. Nie ciało, a dusza powoli, nieznacznie pnie się ku górze, by nagle runąć w dół i uciec przed bronią strażników.

Budzi się, łapiąc krawędź kanapy. Leży przykryta ulubionym kocem, a książki o dziwo nie leżą na podłodze, są poukładane. Nie przypomina sobie, żeby sprzątała. Jedyną oznaką jaka pozostała po wieczorze, jest wyjątkowo lekki kac, ale nawet ten szczegół zdaje się nie mieć miejsca, ponieważ może przysiąc na swoją świętej pamięci ciotkę, że nie kładła się do łóżka.

Wciąż trwa noc, która spowija jej kawalerkę mrokiem, a ona tkwi gdzieś między snem a jawą, bo przed oczami znowu pojawia się drzewo rosnące ku milionom gwiazd.

Stay tuned, trzy rozdziały w jeden wieczór to nie maraton, ale to wciąż więcej niż przez ostatnie trzy miesiące.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top