17. Louisa McCarthy

"Nie wystarczy pokochać,
trzeba jeszcze umieć
wziąć tę miłość w ręce
i przenieść ją przez całe życie."

Auguste Bekannte

- Powinnaś przymierzyć tą jeszcze raz. - sugeruje Mary.

- A moim zdaniem wyglądałaś w niej jak kulka. - rzuca i śmieje się Nancy.

- Mamo, a ty co sądzisz? - dopytuje Mary.

- No cóż moim zdaniem powinnaś przymierzyć jeszcze kilka. Mamy zdjęcia, więc ostatecznie Lou się zastanowi i wybierze odpowiednią dla siebie.

- Tak, w sumie to ma pani rację. To ślub Louisy i to ona powinna wybrać suknię, która według niej będzie najlepsza. My możemy jej jedynie doradzić, ale nie możemy decydować za nią.

Wracamy do domu zmęczone, bynajmniej ja. Mam dosyć tych wszystkich przygotowań. Obawiam się, że nie sprostam jako żona. O byciu matką nie wspomnę, bo jak wam mówiłam mój przyszły mąż nie zamierza mieć dzieci. Zawsze chciałam zobaczyć jak moje dziecko stawia pierwsze kroki, wypowiada pierwsze słowa, zawiera nowe przyjaźnie, jak przyprowadza do domu swoją dziewczynę czy chłopaka. Chciałabym, aby święta nie musiały być nudne, pełne przepychu, elegancji albo okropnie sztywne, ale takie bym mogła się z nich cieszyć.

Colin dzwoni, by zapytać czy wszystko w porządku. Moja odpowiedź go satysfakcjonuje. Zauważyłam, że nasz związek to pewnego rodzaju schemat. Wstajemy, idziemy do pracy, wracamy, jemy razem kolację, idziemy spać. Tyle. Z rozmów wynika poniekąd to samo. Te same pytania, te same odpowiedzi. Zamiast dodawać koloru do naszego życia, my je po prostu zabarwiamy sepią. Dopijam kawę zrobioną przez Mary, chwilę potem zjawia się Robert z Austinem. Każda z nas zachwyca się tym małym przystojniakiem. Jest naprawdę przesłodki. Biorę prysznic i ubieram się w piżamę. Powłóczam nogami do sypialni. Gdy tylko kładę głowę na poduszce, sen od razu nadchodzi. To dziwny sen. Ubrana jestem w stroje wyjęte niczym z lat osiemdziesiątych osiemnastego wieku. Moje włosy są spięte w elegancki kok. Wyglądam naprawdę pięknie.

- Louisa. Louisa! - rzucił, ktoś ostrzej. Nagle drzwi prawdopodobnie mojego pokoju stanęły otworem. - Dziecko, dobrze wiem, że sobie ze mną pogrywasz. Nie chcesz tego przyjęcia, ale wiesz, że to ostateczność. Ślub z panem Green'em może nie jest twoim marzeniem, ale pamiętaj jak bardzo się o ciebie troszczył po śmierci twojego ojca. No, wstawaj już, pomniesz sukienkę. Jestem pewna, że będzie tobą zauroczony. To w końcu wasze zaręczyny, musisz wyglądać ślicznie.

Rozglądam się po moim domniemanym pokoju. Zdecydowanie królują tu kolorowe odcienie. Trochę pomarańczu, trochę czerwieni, błękitu i innych. Pokój sam w sobie przypomina pokój siedmioletniego dziecka.

Chwilę później wychodzę z pokoju, przechodzę do ogromnego salonu a następnie do ogrodu, gdzie od razu czuję zapach róż. I faktycznie tam są, rosną zaraz obok. Ich woń unosi się i czuję ją dostatecznie wyraźnie. Nagle wszyscy patrzą na mnie. Delikatnie stąpam po miękkiej trawie, nie wiem dokąd idę, ale ruszam przed siebie. Nagle naprzeciw mnie staje wysoki mężczyzna o blond włosach, są idealnie przystrzyżone, ma na sobie perfekcyjnie skrojony frak.

- Colin Green. - przedstawia się, kłania się i całuje moja dłoń. - W tych okolicznościach moja droga Louiso, chciałbym prosić cię o rękę. Wyjdziesz za mnie?

- Tak. - ta odpowiedź jest wymuszona.

Wszyscy bawią się w najlepsze, a ja nadal nie wiem co się ze mną dzieje. Próbuję odnaleźć znajomą twarz, zauważam Nancy. Idę w jej stronę, po chwili jednak na kogoś wpadam.

- Pani wybaczy. Czy wszystko z panią w porządku?

- Tak.

- To dobrze. Nazywam się Sam Darcy.

- Sam... - wyszeptuję.

- Lou... Lou... Louisa? - słyszę, lecz tak bardzo chcę pozostać w tym śnie, że nie otwieram oczu. Jednak obraz się zamazuje, wszystko po kolei się rozmywa, zostawiając jedynie czerń. - Zrobiłam śniadanie.

- Zaraz zejdę. - Mary wychodzi.

Otwieram niechętnie oczy. Siadam na łóżku. Myślę o tym śnie. Colin. Sam. Nancy. Co on oznacza. Może to śmieszne, ale nie daje mi to spokoju. Mama wita mnie szerokim uśmiechem, podaje kubek z kawą i zaczyna rozmowę o czymś. W sumie to nie wiem, bo jej nie słucham, wyłączam się.

Wracają do domu kolejnego dnia w niedzielę. Zostawiają mnie samą, choć teraz już mi to nie przeszkadza. Zdążyłam się przyzwyczaić. Piszę do Colina kiedy wraca, lecz on mi nie odpisuje. Robi mi się niedobrze, więc biegnę do łazienki i zwracam. Sprawdzam telefon, ale nic, nie robię z tego nic wielkiego, idę do salonu, gdzie rozprostowuję nogi na dużej kanapie i mogę odpocząć. Zasypiam.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top