9. Louisa McCarthy
"Ludzie są po to, aby pomagać, wybaczać i kochać innych, ale także samych siebie. Inaczej tak będą wpatrzeni w innych, że zapomną o sobie. Zapomną o tym co kochają, czego pragną. Wszystko to, czego chcieli po prostu zniknie."
Po kolejnym wieczorze spędzonym z przyjaciółką wstaję niewyspana. Wczoraj przegadałyśmy pół nocy.
Zakładam szary sweter na ramiona i zmierzam do kuchni na wpół przytomna. Robię kawę, nalewam ją do ulubionego kubka. Stała monotonia. Można ją zauważyć codziennie. Mam powoli tego po dziurki w nosie. Moje życie stało się nudne i szare, zapewne nie tylko ja tak mam, ale dostrzega się to dopiero wtedy gdy nas dosięgnie.
- Wzięło cię na przemyślenia czy jak? - śmieje się
- Co?
- Patrzysz w ten kubek jakby był ze złota, co najmniej. - wzdycham tylko i kiwam przecząco głową. - Ej, co jest?
- Nic. Nie wyspałam się po prostu.
- Ja też. - śmieje się jeszcze głośniej. - Nigdy więcej nie pijemy w środku tygodnia.
- Już ja to widzę. - uśmiecham się do niej.
- Mamy w domu zbyt duże ilości alkoholu.
- Zdecydowanie. Jaki z tego wniosek? Trzeba opróżnić butelki.
Dzięki wprowadzeniu się Nancy czuję się o wiele lepiej. Zawsze wracałam do pustego domu, w którym cisza wręcz mnie dobijała, a teraz? Aż chce mi się do niego wracać.
Mój telefon zaczyna wibrować na stole. Unoszę go. "Mama". Nie jestem pewna co powinnam zrobić. Zerkam na Nan, a ona od razu wie co się dzieje. Mówi tylko cicho:
- Odbierz, idę pod prysznic.
Biorę telefon do ręki i przesuwam palcem po wyświetlaczu. Wychodzę na taras.
ROZMOWA:
- Cześć córeczko.
- Hej, mamuś.
- Co tam u ciebie? Wszystko w porządku?
- Tak. A u was?
- Wszystko dobrze. Twój brat chciał się z tobą zobaczyć.
- Po co?
- Żeni się.
- Aha, fajnie w ogóle się dowiedzieć.
- Louisa, nie dzwonisz, nie przyjeżdżasz. Odizolowałaś się od nas.
- Mamo, proszę cię nie zaczynaj. Dobrze wiesz jak jest.
- Oni... Ten wypadek to nie była twoja wina. Nie chcę by moje dzieci były rozdzielone, Peter też by tego nie chciał, gdyby żył. Przyjedź w weekend. Porozmawiamy jak rodzina.
- Przestałam myśleć nas wszystkich jak o rodzinie, mamo. Ja czuję się jakbym do niej należała.
- Nie mów tak. Bez względu na wszystko jesteśmy rodziną, na wszystko co zaszło w naszym życiu, kochanie.
- Dobrze, przyjadę, ale robię to tylko dla ciebie i taty.
- Dziękuję, skarbie.
- Muszę kończyć, do jutra.
- Jasne, pa pa kochanie.
Rozłączam się, odkładam telefon z powrotem na stół i idę do swojej sypialni. Ubieram się w czarną obcisłą spódnicę i obcisłą białą bluzkę na ramiączkach z dużym dekoltem. Zapinam złoty naszyjnik z czterolistną koniczyną. Zakładam kolczyki. Nakładam podkład, puder, maluję oczy cienistym cieniem do powiek. Konturuję twarz oraz podkręcam rzęsy tuszem.
Włosy rozczesuję i spinam w eleganckiego koka nisko głowy. Schodzę na dół i wkładam do torebki kluczyki od samochodu oraz telefon. Wkładam szpilki.
Wołam Nancy i razem jedziemy do pracy. W aucie panuje cisza, którą nagle przerywa moja przyjaciółka.
- Co mówiła mama?
- Nic takiego. Jadę do nich na weekend.
Parkuję i wysiadamy. Zerkam na zegarek, pięć minut przed ósmą. Nancy zostawia mnie w holu. Wchodzę po schodach, kieruję się do swojego gabinetu.
- Dzień dobry. - mówię do Susanne.
- Dzień dobry, zrobić pani kawy?
- Nie, dziękuję. Był Sam?
- Jeszcze nie. Wszystko w porządku? - pyta i patrzy na mnie z troską.
- Tak, dlaczego pytasz?
- Jest pani blada.
- Nie mów do mnie pani, Suzanne. Po prostu Louisa.
- Dobrze, ale na pewno. Może przyniosę ci wody.
- Nie. Gdyby przyszedł Sam to powiedz, żeby wchodził bez wahania.
- Dobrze.
Mam ochotę się rozpłakać. Od śmierci mojego brata minęło prawie dziesięć lat, ale moje rodzeństwo nadal widzi winnego we mnie.
- Jestem. Bierzemy się do pracy? - odwracam się do niego i potwierdzam.
Przez całe cztery godziny pyta mnie czy coś się stało. Ja jednak zbywam do prostym wytłumaczeniem brzmiącym: "Wszystko ok". Kiedy wreszcie mamy przerwę na lunch mogę odetchnąć. Zostaję jednak w firmie. Pod koniec przerwy nie wytrzymuję, zabieram z torebki paczkę pełną papierosów, która jest na kryzysowe sytuacje i wychodzę na zewnątrz. Odpalam jednego i zaciągam się.
- Coś się musiało stać, skoro McCarthy pali. - rzuca Sam.
- Odpierdol się, co?! To nie jest twoja sprawa!
- No dobra, już dobra. Będę czekał w twoim gabinecie.
Przewracam oczami, dopalam papierosa i znikam w budynku. Przechodzę obok dwóch dziewczyn, które zawzięcie o czymś rozmawiają. Otwierają się drzwi windy, wychodzi z niej Sam.
- Jasne, ta McCarthy uważa się za nie wiadomo kogo, a tak naprawdę... - słyszymy to oboje. Czuję jak gniew we mnie narasta.
- Możesz wyrazić się precyzyjniej, księżniczko? - pytam. - Chętnie posłucham co ciekawego masz do powiedzenia na mój temat.
- Dziewczyny, do roboty! Pogaduszki zostawcie sobie po pracy! - wrzeszczy Sam. - W tej chwili!
Oddalamy się, a ja rzucam:
- Nie musiałeś tego robić.
- Dzięki, że tak mi się odwdzięczasz.
- Ha, a na co liczyłeś? Kawa? Buziak? - Suzi na nas patrzy.
- Cóż... - udaje, że się zastanawia. - Sądzę, że zasłużyłem na jedno i drugie. - puszcza oczko mojej sekretarce. - Nie sądzisz Suz?
- Suzi, nie zwracaj uwagi na tego palanta.
- No dzięki Lou, przed chwilą próbowałem być miły.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top