1.

Tyle słońca w całym mieście,

nie widziałeś tego jeszcze. Popatrz, o popatrz!

Sława Jędrusik nie znosiła lata.

Choć z ulgą kończyła kolejny rok studiów i z chęcią odpoczywała od krakowskiego zgiełku, w którym starała odnaleźć się od dobrych paru lat, jednak z letnią pogodą i związanymi z nią wspomnieniami do czynienia mieć nie chciała. O wiele bardziej ceniła sobie zimę i zmieniający się wraz z jej nadejściem krajobraz — to zimowy puch, którym okrywała się jej mała ojczyzna, sprawiał, że potrafiła cieszyć się życiem i jego urokami.

Jej rodzinne miasto było odwiedzane każdego roku przez wielu turystów. Dla odpoczywających w pięknej Wiśle ludzi nie liczyła się panująca akurat pogoda albo sytuacja polityczna czy ekonomiczna, ponieważ przyjeżdżali oni na południe Polski zwykle po to, by kibicować swoim ulubionym skoczkom narciarskim podczas letnich i zimowych rozgrywek na „Malince" imienia Adama Małysza (swoją drogą, ona też ją uwielbiała i gościom odwiedzającym hotel jej rodziny zawsze musiała pochwalić się kolekcją zdobytych autografów). Miłośnicy historii także często do miasta trafiali, by choć na chwilę poczuć się jak członek słynnej dynastii Habsburgów, a smakoszom najbardziej zapewne podobał się czekoladowy pomnik „Orła z Wisły". Sława była dumna ze swojego miasta, nawet w tych czasach, gdy fala szalejącego koronawirusa zniszczyła wszystkie plany jej rodziców i doprowadziła nawet do tego, że dziadek Władek — wielki senior rodu Jędrusików — zaczął obawiać się o swoje życie.

Rodzinny hotel opustoszał, choć niektórzy zaznajomieni turyści — ci nieustraszeni lub niewierzący w słowa wirusologów oraz lekarzy — i tak zjechali do Wisły, by cieszyć się pięknym słońcem nad Baranią Górą. Jednak i tak Jędrusikowie zmuszeni byli do zakończenia współpracy z niektórymi pracownikami, a ich obowiązki, chcąc czy nie chcąc, przejęły ostatnie latorośle rodziny. Sława wraz z bratem Antkiem zajmowała się więc wszelkimi zakupami, kupowaniem dodatkowych maseczek i środków do dezynfekcji, sprzątaniem większości pomieszczeń w hotelu, koszeniem trawy i doglądaniem stanu ogrodów i boiska. Ten kompletnie amatorski i dwuosobowy dział reklamowy stworzyć musiał też nową stronę internetową (dzięki Bogu jej brat był w tym specem i do tego miał już z podobnych rzeczy magisterkę, więc nie musiała się o to martwić), z dumą roznosili także ulotki, wpychając je wszędzie, gdzie tylko się dało.

Tak było i tego dnia, gdy po odwiedzeniu przyjaciółki w Rybniku (i przy okazji pozostawieniu w tysiącu pocztowych skrzynek hotelowych broszur), wracała pieszo z dworca autobusowego. Droga zbyt długa wprawdzie nie była, ale Sława, tak jak zawsze, zbyt dużą uwagę poświęcała otaczającym ją widokom, choć miejsce to znała jak własną kieszeń. Maseczkę zdążyła schować już do torby, bo wokół niej nie było ani jednej żywej duszy, okulary słoneczne też już zdjęła, bo promienie słoneczne nie raziły w oczy. Droga do północnej części Wisły, gdzie mieścił się rodzinny hotel i ich dom, minęła jej bardzo szybko — tam jednak nie czekał na nią spokój i cisza. Ukochany, starszy brat już czatował na Sławę pod domem.

— Sławka! Wiesz, że ktoś przekopał grzędy starej Gieni? — krzyknął na wstępie Antek, gdy tylko dojrzał zbliżającą się do furtki dziewczynę. — Czegoś tam chyba szukali!

— Przecież jej wnuki gadały, że tej twardej ziemi nic nie da ruszyć — odkrzyknęła mu szybko, nie zwracając jednak na niego większej uwagi.

To jednak nie zniechęciło Antka. Rzucił się na nią, na co ona wrzasnęła cicho, tak jak w dzieciństwie, gdy pewnego razu obciął jej prawy warkocz — zaraz potem posłał jej przepraszający uśmiech. Ona jednak patrzyła na niego z nienawiścią, bo w myślach już planowała jego „morderstwo".

— Z Warszawy są, to się nie znają. — Machnął lekceważąco ręką i zerknął na dom na końcu uliczki, obok którego pojawiła się już duża grupka gapiów. — No chodź, podobno już się pół ulicy tam zeszło. Cuda się dzisiaj same dzieją. Najpierw ci faceci w czerni przy jej monopolowym, a teraz to...

Choć Sława dała się namówić bratu na odwiedziny u zrzędliwej sąsiadki, szybko jednak stamtąd uciekła, bo kobieta ciągle tylko powtarzała, że "te wredne łajzy, pewno ci cudzoziemcy, co się naprzeciwko ostatnio wprowadzili, żarty sobie z niej robią — ale ona nie z takich, co by się na to nabrali". Wracając do rodzinnego hotelu, tym razem przez polanę przy sztucznym stawiku (należącym oczywiście do tej samej pani Gieni), starała się myśleć tylko o tym, co zrobić, by pomóc jakoś najbliższym, a przy tym i Wiśle. Pech albo szczęście chciało jednak, by promienie wychylającego się znów zza chmur słońca wpadły na szkło ukrytego gdzieś blisko naczynia. Raziło ją to w oczy niemiłosiernie i choć starała się ręką przysłonić dopływ tego niechcianego blasku, nie udało jej się to — w końcu postanowiła, że sama sprawdzi, co tak ją denerwuje, może zakopie pod jakimś piachem lub ukryje wśród trawy, ewentualnie uchroni polanę przed możliwym pożarem.

Szkło butelki, które wpadło jej od razu do rąk, było nieco zmurszałe i bardzo stare — za nic nie przypominało naczyń z pobliskiego sklepu, wyglądało raczej jak butle ze znanych winiarni, które rodzina jej matki kolekcjonowała od przeszło sześćdziesięciu lat. Jednak nie zdawała się ona być pojemnikiem na francuskie wino z Bordeaux, którym kiedyś raczyć się mógł polski hrabia z żoną lub na które wreszcie było stać pracownika niemieckiej ambasady sprzed II wojny światowej (ale akurat w te bajki dziadka mamy nie wierzyła). Sława prędko też dojrzała, że w znalezionej przez siebie butelce znajdowało się chude coś, co po jej dogłębnym obejrzeniu wyglądało jak zwinięty rulon. Wtedy też odezwała się piekielna, ciekawska natura Sławy, która mimo podszeptów drzemiącego w niej jeszcze dobra, zaraz pozbyła się śmierdzącego rumem korka (wreszcie odkryła, po czym była ta tajemnicza butelka) i dała porwać się słowom nieznanego jej kompletnie autora.

Czytała list dosyć powoli, jak na swoje czytelnicze standardy, starając się zrozumieć dobrze każde słowo. Gdy przestała uparcie wpatrywać się w pergamin, parsknęła głośno śmiechem, zastanawiając się, jak to możliwe, że „list" objawił się akurat jej. Nic nie wskazywało na to, by ktoś pozostawił to tam niechcący (lub celowo), znalezienie jej więc było raczej tylko zbiegiem okoliczności i zrządzeniem losu. A Sława zawsze była pewna tego, że nic nie dzieje się bez powodu.

Przez chwilę czuła się jednak jak w jakiejś kiepskiej komedii lub filmie przygodowym, w którym czeka na nią wiele problemów. A na końcu znajdzie pewnie sporą figę z makiem, jak zwykle bywało — a tego za żadne skarby nie chciała. Obróciła się kilka razy, bo przez chwilę ciarki ją przeszły, jakby ktoś patrzył na nią z ukrycia — nikogo podejrzanego jednak nie zauważyła. Ba, żywej duszy obok niej nie było. Schowała więc szybko tajemniczą butelkę do torby, otrzepała się z kurzu i jak gdyby nigdy nic ruszyła dalej przed siebie.

Po powrocie do domu i nagłym wtargnięciu do własnego pokoju (i wepchaniu tajemniczej butelki pod łóżko, by już jej ona tak nie korciła), rzuciła się na swoje posłanie, a myśli jej bezwiednie popłynęły ku znalezionej wiadomości. Najpierw gotowa była już na brata się wydrzeć i to jego oskarżyć o strojenie sobie żartów z jej ciekawskiej natury amatora- podróżnika — naraz jednak przyswoiła myśl, że Antek humanistą dobrym nie był, a napisanie przez niego tak tajemniczego i zrozumiałego listu graniczyło z cudem (a przy okazji pisał jak kura pazurem i to ona zawsze kaligrafować musiała mu wszelkie pisma). Odsunęła także możliwość, by „K. M. Z." był ktoś inny z jej rodziny, bo zbyt wiele problemów mieli na głowie, by teraz i z niej sobie żartować. Stara Gienia zapewne tej butelki tam nie ukryła, a dzieciaki sąsiadów również takiego dowcipu nie zrobiłyby, szkła żadnego nie dotykałyby i listów nie pisały — ledwo co pisać się nauczyły, a już raz przez swoją nieostrożność doprowadziły do całkiem sporego pożaru (Sława wiedziała też, że chłopcy nie ryzykowaliby wyjazdu do swojej matki na Syberię, tego zimna by nie znieśli).

Przejrzenie książki dziadka nie zajęło jej dużo czasu i już po chwili wiedziała, że autor listu każe jej pojechać po kolejną wskazówkę na drugi koniec Polski. W jednym momencie zdążyła znielubić trochę te dwie korony herbowe i krzyż, którymi się tamto miasto szczyciło. Autor kazał odwiedzić jej gdańskiego przyjaciela, miała jednak mieszane uczucia.
Choć nigdy w Gdańsku nie była, a i nie uśmiechało jej się w dobie koronawirusa wyjeżdżać do nieznanego miejsca, ciekawość była jednak silniejsza, szczególnie że od wielu tygodni siedziała w zamknięciu w swym domu, czasami tylko podróżując z Antkiem do Rybnika. Marzyła jej się znów utracona normalność i naturalność, więc sprawa z tajemniczym skarbem, która jej się trafiła, była wręcz idealną przygodą. Z łatwością wymyśliła, że powiadomi o tym rodzinę przy wieczornej kolacji i korzystając z okazji, że będą zmęczeni po całym dniu pracy, wymusi na ich zgodę na samotną podróż na Pomorze. Postanowiła podjąć to wyzwanie, przyjęła rzuconą jej rękawicę i cóż, plan wydawał się dziewczynie idealny.

Niestety, w Gdańsku i jego okolicach mieszkała tylko jedna osoba, u której w czasie poszukiwań wskazówek mogłaby się zatrzymać. Jednak Sława ciotki Gizeli nie znosiła prawie tak samo, jak upalnego lata.

— Naprawdę chcesz jechać do Gizeli? Ty? — zapytała ją podczas kolacji matka, gdy przyjmowała od męża talerz z kanapkami.

Sława kiwnęła tylko głową, na co Antek zaśmiał się cicho, nie wierząc w słowa młodszej siostry. On jako jedyny z najmłodszego pokolenia Jędrusików pamiętał ciotkę tak dobrze, by nigdy nie żałować, że wywiało ją aż na północ państwa.

— Nie sądziłam, że kiedykolwiek do tego dojdzie.

Dziewczyna też tak do tej pory myślała. Jednak by poskromić swoją ciekawość, musiała znaleźć sobie jakieś zajęcie lub zagadkę — sprawa listu zdawała się idealna. Przynajmniej do czasu, gdy miała się nią dopiero zająć. Jednak Jędrusik była pewna, że jakoś ten fakt dzielenia przestrzeni z ciotką przeboleje.

— Cóż, jeszcze nigdy nie byłam w Gdańsku — przyznała Sława, nakładając dziadkowi trochę sałatki. — Pozwiedzam, poznam się z ciocią. A poza tym, może uda mi się sprawdzić, jak mają się nadmorskie hotele, coś podpatrzę...

— O, i to mi się podoba! — rzucił głośniej Marcin Jędrusik, na co zaraz oberwał od żony drewnianą łychą w prawe ramię. — No co? Wreszcie myśli jak prawdziwy Jędrusik.

Elwira spojrzała na niego spod byka, na co jej dzieci zaśmiały się głośno, wybudzając przy tym z letargu nestora rodu. Nietrudno było dostrzec, że najmłodsi Jędrusikowie charakter w pełni zawdzięczali matczynym genom i małej ingerencji dziadka w ich wychowanie - prawdziwymi Jędrusikami, gotowymi do różnych poświęceń dla hotelu, jednak nie mogli się często nazywać. Ich ojciec jakoś poradził sobie z tym faktem, choć czasami nadal z uśmiechem na ustach odgrażał się ulubieńcom swojej żony, że kiedyś pozbawi ich majątku. A wtedy wszyscy śmiali się do rozpuku, póki Sława i Antek nie zaproponowali mu wyjazdu do sanatorium, by „choć trochę mógł odpocząć od swych wyrodnych dzieci".

— Pozdrów ją ode mnie, Sławusiu, jak już tam dojedziesz — dodał senior rodu, na co jego syn przewrócił tylko oczami. — Sam bym się do niej wybrał, ale jeszcze bym to biodro po drodze zgubił. To już nie te lata... Patrz, kiedyś waszą dwójkę brałem na barana i tańczyliśmy jeszcze z babcią, a teraz...

— Dziadku, nadal jesteś tak samo żwawy, jak wtedy — zapewniła go wnuczka, uśmiechając się serdecznie. Zaraz odgoniła od siebie powracającą znów myśl, że dziadek pasowałby całkiem dobrze na tego tajemniczego autora. W końcu pergamin był bardzo stary, mógł przecież wpakować go tam jeszcze w czasie wojny, gdy był „małym i upartym berbeciem", a potem kompletnie o tym zapomnieć. — Dobra, jedzmy już, bo jestem głodna! Wyjazd do Rybnika i pani Gieni już kompletnie mnie wymęczyły.

— Czy ty wiesz, w co się pakujesz, młoda? — zapytał ją jednak Antek, gdy po skończonej kolacji wracali na górę. — Byłem mały, gdy ją po raz ostatni raz widziałem, a miałem jej czasem dość. Cóż, teraz jest podobnie. A ty nigdy nie miałaś z nią styczności. Poza tym nie masz za bardzo jej za co dziękować. Co nie?

Antek miał jednak rację. Ciotki Gizeli nigdy nie poznała, bo rozmów z ulubioną kuzynką ojca z Pomorza przez Skype'a unikała dotąd jak ognia. Jednak najmłodsza córka cioteczki Broni i jej trzeciego męża (i dodatkowo ukochana chrześnica dziadka Władka) w pamięć jej zapadła, bo na zawsze zrujnowała życie młodej Jędrusik, zanim na dobre się ono rozpoczęło. To, że ciotka zwiała do Gdańska po wygraniu zakładu z Marcinem i nie dała szansy na poznanie swojej osoby, jakoś przebolała — ale faktu, że to przez nią w urzędzie ojciec musiał kłócić się z urzędnikami o imię dla pierworodnej córki, już nie. Bo to przez ukochaną ciotunię w jej dowodzie widniało właśnie imię Świętosława.

Dlatego Świętosława Marianna Jędrusik wolała unikać pomysłowej kobiety, która wygrywając zakład z jej ojcem, skazała jej reputację i życie uczuciowe na porażkę.

Oczywiście, że Sława dawno zaakceptowała fakt, że ma bardzo oryginalne, jak na te czasy, imię. Dawno do tego przywykła i nawet zdołała je na własny sposób pokochać, jednak szkolny strach z dzieciństwa już w niej pozostał — dlatego rodzina najczęściej zwracała się do niej różnymi zdrobnieniami. Tylko tak ograniczyć mogła pytania typu: „Gdzie twój Mieszko lub Bolesław (choć takie pytania zadawali najczęściej ci, którzy z historią Polski dawno wkroczyli na ścieżkę wojenną)?", „Po osiemnastce wracasz do Skandynawii?", „Umówisz mnie z jakimś wikingiem?", "Uciekłaś ze średniowiecza?" albo „Kiedy ta randka ze świętym Mikołajem?". Tego nie mogła znieść, mimo że już miała prawie dwadzieścia trzy lata i zdawało się, że czasy wyśmiewania się z głupoty jej ojca (bo gdyby nie założył się, że uda mu się spłodzić trojaczki, miałaby spokój; no kto się o takie głupoty zakłada?) dawno się skończyły.

— Oczywiście, braciszku — rzuciła, nie zwracając uwagi na prześmiewczy ton brata i wbijające się w nią spojrzenie jego niebieskich tęczówek. — Poradzę sobie, zobaczysz.

Po czym uśmiechnęła się szeroko i zatrzasnęła mu drzwi od swojego pokoju przed nosem. Resztę wieczoru spędziła zakopana w pościeli, przeglądając jeszcze kilka razy znaleziony list i trzymane przez dziadka książki o historii Pomorza Gdańskiego, ciągle szukając dodatkowych wskazówek. Czasem jednak przyłapywała się na myśli, że przygodowe poczucie wcale jej nie myli, a stojącego spokojnie po drugiej stronie ulicy auta jeszcze nigdy tam nie widziała. W końcu jednak kierowca wozu zgasił reflektory, a myśl o „wrogach, którzy mogliby dowiedzieć się o jej misji i chcieć ją powstrzymać" zniknęła pośród innych, równie ważnych, dotyczących czekającej na nią przygody.

Tymczasem Sława stała już na przystanku autobusowym, autobusem miała dotrzeć na najbliższy dworzec, potem na lotnisko — a wtedy, jak mówił jej tata, już rzut beretem do Gdańska. Cóż, trochę się pomylił, ale jego córka nadal głęboko wierzyła, że te siedem godzin drogi spędzi w miłym towarzystwie. Niestety, ale się pomyliła — bo Antoni Władysław Jędrusik też uwielbiał ją denerwować.

— Czekaj no, Sławka! Czekaj! — Stanęła jak wryta, gdy dobiegł do niej krzyk jej brata. Odwróciła się szybko, by spojrzeć dokładnie, jak Antek biegnie do niej wraz z napchaną torbą sportową, uśmiechając się szeroko w jej stronę.

— A ty co, do jasnej ciasnej, wyprawiasz?

— Mama opowiedziała mi, że ciotka bardzo entuzjastycznie zareagowała na twój przyjazd — rzucił szybko, na co dziewczyna wywróciła tylko oczami. Już wyobrażała sobie, jak trudne teraz będzie mieszkanie u „zdrowo rąbniętej" ciotki. — Jadę z tobą. Nie mógłbym tego za żadne skarby przegapić.

A Świętosława zaśmiała się w duchu, wyobrażając sobie minę starszego brata, gdyby opowiedziała mu o prawdziwym celu tej nieoczekiwanej podróży.

liczba słów (według Wattpada): 2488

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top