Rozdział 18 cz.1


Dwa dni później Vanessie nareszcie zaczęło się poprawiać. Ocknęła się, a nawet miała później na tyle dobrze, że Marianne pozwoliła odesłać ją z powrotem do sypialni. Misurie rzecz jasna trwała w przekonaniu, że to dzięki jej uzdrawiającym miksturom, osobiście śmiałam w to jednak wątpić. Mój sceptycyzm wynikał głównie z faktu, że koniec końców nie podałam wieszczce eliksiru, który otrzymałam od zielonowłosej – martwiłam się, że w połączeniu z nieznanymi lekami od pielęgniarki, stanowiłby niebezpieczną mieszankę. Czułam poczucie winy, że nie wspomniałam o tym przyjaciółce, ale wtedy mogłaby pomyśleć, że nie ufam jej magicznym umiejętnościom. Tak przynajmniej poprawił jej się humor. Kiedy po obiedzie wpadłyśmy do pokoju Vanessy, aby z nią trochę pogadać, z twarzy czarownicy nie schodził szeroki uśmiech.

Przebudzenie najmłodszej członkini naszej grupy miało dobre i złe strony. Dobre, ponieważ wszyscy mogli odetchnąć i przestać się martwić, a z okazji jej powrotu do zdrowia, kucharz (pewnie na prośbę Casimira) przygotował na kolację specjalny deser – tartę cytrynowo-bezową. Był to miły gest zważywszy, że raczej nikt z nas, a w szczególności ja, nie spodziewał się, że Najwyższy Radca przejmie się losem jednej, nastoletniej czarownicy. W sumie tylko on, bo reszta Radców niemal się nie pokazywała. Natknięcie się na któregokolwiek z nich na korytarzu graniczyło z cudem, a i wtedy od razu znikali niczym duchy. Misurie uznała dla żartu, że może faktycznie byli tylko zjawami, albo lepiej, upiorami. Ich jedynym celem było szwendanie się bez celu po budynku, zawodzenie do księżyca i siedzenie w ścianach, aby nas obserwować.

Jeśli chodziło o złe strony przebudzenia się wieszczki, była w zasadzie tylko jedna. Najwyższy Radca wznowił przesłuchania. Na swoje miałam się stawić w przeciągu kolejnych czterdziestu ośmiu godzin.

– Jestem w dupie – stwierdziłam, odkładając księgę Wspomnień na łóżko. Miałam ochotę nią rzucić, a najlepiej wyrzucić i to przez okno, aby patrzeć jak leci, a następnie ląduje z hukiem na ziemi. Nie usunęłoby to niestety moich problemów. – W czarnej dupie.

Przycisnęłam dłonie do twarzy i z głośnym westchnięciem opadłam do tyłu, lądując w pościeli. Dochodziła dwudziesta, a ja wciąż nie miałam pojęcia, jak otworzyć księgę Blaise'a i dobrać się do jej zawartości. Rozwiązania siłowe nie wchodziły w grę, przedmiot był zbyt delikatny i wiekowy, aby na siłę próbować wyrwać zamek, czy klamry. No i zostały zatopione w materiale, więc ich usunięcie skutkowałoby zniszczeniem całej księgi.

Przekręciłam głowę na bok i spojrzałam ponuro na przedmiot. Jak ten jeden jedyny raz postanowiłam dać sobie spokój z przeszłością, ta musiała mnie dopaść z najbardziej zaskakującej strony. Pogrzebałam pamięć o Leanice w odmętach umysłu, a ona się z nich wygrzebała, aby z szyderczym uśmieszkiem pokazać, że potrzebowałam jej pomocy. Księga należała kiedyś do niej, więc żeby ją otworzyć, musiałam chyba myśleć jak księżniczka. Problem jednak w tym, że im bardziej się starałam, tym dalej byłam od osiągnięcia celu. Leanice raczej nie miałaby aż takich wahań nastojów i nie wpadłaby ciągle to w gniew, to we frustrację. Nie czułaby też rezygnacji i narastającej chęci wyżycia się na czymkolwiek popadnie.

Wpatrywałam się w księgę, śląc w jej kierunku bezgłośne bluzgi. Wcale mi dzięki temu nie ulżyło, denerwowałam się jeszcze bardziej. Stres narastał, czułam silną potrzebę, aby jakoś go zniwelować. Miałam tylko jeden pomysł, jak się z nim uporać, aczkolwiek mój błyskotliwy plan raczej nie spodobałby się Leonowi.

No cóż, mężczyzna też miał wiele za uszami. Swoim występkiem dodałabym mu najwyżej jeden malutki powód do zmartwień. A zresztą! I tak nie łudziłam się, że mój występek pozostanie bez echa. Wolałabym jednak, żeby konsekwencje spotkały mnie dopiero później, a nie, zanim w ogóle uda mi się zrealizować plan.

Poderwałam się do pozycji stojącej, po czym zamachałam w powietrzu ręką. Walizka stojąca obok drzwi, przewróciła się, a z jej środka wyleciały ubrania. Większość z nich poupychałam do szafy, ale niektóre dla własnego spokoju wolałam zostawić. Pocieszałam się w ten sposób, że może niedługo skończy się nasz pobyt w Radzie, że przyjechaliśmy tylko na jakiś czas.

Wybrałam strój sportowy, w którego skład wchodziły granatowe legginsy, sportowy top i oddychająca koszulka, a następnie narzuciłam na to wszystko luźną tunikę. Musiałam zachować pozory, a strój do ćwiczeń wzbudziłby niepotrzebną uwagę strażników. Nie mówiąc o moim Leonie, który niemal na pewno by mnie potem zabił. Sytuacja zdawała się napięta i bez ujawniania się mojego dawnego temperamentu, łamanie danych mu obietnic oziębiłoby nasze stosunki.

Przebrałam się, a włosy związałam w ciasnego, przylizanego koka. Nim wyszłam z pokoju, uniosłam dłoń do oczu i przyjrzałam się tatuażowi z herbem Rady. Miejsca, w których stykały się poszczególne linie, delikatnie połyskiwały.

Jakimś cudem zdołałam przekraść się aż pod salę treningową i nie zostać wykryta przez strażników patrolujących korytarze. Nie byłam najlepsza w skradaniu się (okej, jak się okazało, byłam w tym wręcz beznadziejna), ale symbol Rady widoczny na moim nadgarstku, zapewniał mi anonimowość i w miarę duże bezpieczeństwo. Zarezerwowany wyłącznie dla specjalnych gości i strażników, skutecznie przeczył temu, jakobym była wrogiem. Ochroniarze nawet nie wyczuwali mojej obecności. W przeciwnym wypadku przynajmniej pięć razy zareagowaliby na wydawane przeze mnie szmery, czy szuranie butów. Nie mogłam też zapomnieć o chwili, kiedy z rozkojarzenia pomyliłam drogę i o mały włos nie wparowałam do jakiegoś niedostępnego dla mnie korytarza. Gdyby nie tatuaż, który ostrzegawczo zmienił barwę na nietypowy, brązowy odcień, pewnie brnęłabym tamtędy dalej. To by się Leon zdziwił, jakby jego protegowana wpadła i została do niego odprowadzona przez jakiegoś jego wkurzonego kolegę z branży.

Pamiętałam słowa strażnika, który mówił, że Najwyższy Radca zwykle trenował szermierkę w późniejszych godzinach, więc profilaktycznie, nim weszłam do sali, spędziłam chwilę przylepiona do drzwi i nasłuchiwałam, czy z wnętrza nie dobiegają jakieś odgłosy. W pomieszczeniu panowała cisza, więc nie zapowiadało się, aby ktoś w nim obecnie przebywał. Ostrożnie uchyliłam drzwi i zajrzałam do środka.

Los mi sprzyjał. W sali treningowej nie było żywej duszy.

Wkroczyłam do środka i na wszelki wypadek domknęłam drzwi. Zamykając je, naszła mnie ostatnia chwila zawahania, czy aby na pewno dobrze postąpiłam, wymykając się z sypialni. Jeszcze szybciej przyszła jednak pewność, że tak; nie planowałam przecież zamachu na Najwyższego Radcę, tylko pragnęłam zwyczajnie poćwiczyć. To nie była zbrodnia.

Potrząsnęłam głową, wyrzucając z niej wszelakie wątpliwości i z o wiele pozytywniejszym, niż dziesięć minut wcześniej nastawieniem, stanęłam w rozkroku, zastanawiając się, co zrobić najpierw. Od razu postanowiłam, że od broni w gablotach będę się trzymała szerokim łukiem – nie umiałam jej używać i jakoś niespecjalnie chciałam się nauczyć. Ciągnęło mnie natomiast na tor przeszkód i to właśnie tam postanowiłam się udać po skończeniu rozgrzewki. Na górę.

Pozbyłam się tuniki i zrobiłam parę przysiadów. Później, kiedy rozgrzałam się, biegnąc trzy szybkie kółka wokół sali, poleciałam według schematu, jakim zawsze zaczynaliśmy wf w Cennerowe'ie – brzuszki, pompki i mnóstwo dokładnego rozciągania. Naglił mnie czas, ale nie mogłam pominąć tego etapu, aby podczas treningu niczego sobie nie nadwyrężyć i móc odpowiednio szybko reagować w razie nieprzewidzianych okoliczności. Skupiłam się głównie na rękach i nogach, więc kiedy pół godziny później uznałam, że jestem gotowa, mięśnie paliły mnie żywym ogniem. Nie zdawałam sobie sprawy, jak brakowało mi tego uczucia. Pot spływający po plecach i zadyszkę, przyjęłam niemal jak starych przyjaciół. Kto mógł przewidzieć, że zwykła rozgrzewka przyniesie mi tyle satysfakcji...

Nadeszła chwila, gdy nareszcie mogłam zrobić coś sama, bez strażnika czuwającego nad moim bezpieczeństwem, nadopiekuńczego chłopaka i księżniczki, która zaciekle ze mną walczyła, utrudniając podejmowanie jakichkolwiek ryzykowniejszych decyzji. Teraz wyjątkowo siedziała cicho, jakby rozumiała, że potrzebowałam prywatności. Zabawne, że musiałam złamać zasady i wbrew wszelkim nakazom Leona, przyjść do sali treningowej, aby pojąć, że właśnie tego mi brakowało. Samej siebie, Americi Dusney, która zdoła uwolnić się od negatywnych emocji.

Rozluźniłam się, a na moją czerwoną od wysiłku twarz wypłynął szeroki uśmiech, podobny do tego, jakim Misurie obdarzyła tego dnia Vanessę. Przestałam się zadręczać zamkniętą na cztery spusty księgą i z entuzjazmem ruszyłam do drabiny prowadzącej na platformę startową. Wdrapanie się na nią zajęło mi trochę czasu, a choć nie miałam lęku wysokości, raczej nie spoglądałam w dół. Zrobiłam to dopiero, stając stabilnie na platformie i zapinając uprzęże, które wzięłam z najbliższego stolika jeszcze na dole. Łudząco przypominały wyposażenie z parku linowego, więc nie miałam problemu, aby się w nie ubrać. Trafiłam nawet na dobry rozmiar pasów. Zacisnęłam je na udach, a sznur prowadzący od uprzęży przy biodrach, zaczepiłam o wiszącą nad moją głową linę. Dodałam czar wzmacniający, aby haki mocniej się zacisnęły, a liny nie plątały, gdy będę przechodzić przez konkretne sektory.

Było wysoko, a ja nigdy nie miałam do czynienia z podniebną trasą dla magów. Bez względu na to, jak marzyłam o tym, aby się wykazać, wolałam zachować środki ostrożności.

– No to teraz trasa – powiedziałam sama do siebie.

Na pierwszy ogień wybrałam ścieżkę oznaczoną symbolem skrzyżowanych noży. Pojawił się przed moją twarzą, gdy postawiłam nogę na pierwszej z umieszczonych na linkach desek i przypominał nieco hologram lub oznaczenie poziomu w grze. Cofnęłam się i odwróciłam w stronę innej trasy. Tam również zmaterializował się znak, tym razem przedstawiający podmuch wiatru. Przyjrzałam się oznaczeniom i wywnioskowałam, że każdy z nich był adekwatny do specyfiki określonych dróg. Były tam symbole ognia, wody, ziemi, powietrza, a także takie, których nie potrafiłam rozpoznać, a raczej utożsamić z niczym konkretnym. Najtrudniejsza trasa pomysłowo została opatrzona wzorem piszczeli i czaszki, natomiast najkrótsza i najłatwiejsza, znaczkiem pióra. Początkowo właśnie ją postanowiłam wybrać, ale przyjrzałam się jej z platformy i okazała się na tyle prosta, że przeszłabym ją w niespełna dziesięć minut, może kwadrans. Potrzebowałam czegoś, co zajęłoby mnie na dłużej. Nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. Problem w tym, że niektóre ścieżki były zablokowane i kiedy usiłowałam je aktywować, tworzyła się przede mną mętna ściana, uniemożliwiająca przejście. No tak, zabezpieczenie przed zbyt „brawurowymi" nadnaturalnymi.

Zadarłam nos i nie wiedząc, co wybrać, postawiłam na trasę z migoczącym symbolem latarni. Ciężko było stwierdzić, co konkretnie oznaczał, ale ścieżka składała się z wielu desek, po których trzeba było stabilnie przejść. Znajdowały się przy tym daleko od otworów w ścianach, a ich działania wolałam na razie nie sprawdzać. Uznałam, że trasa będzie dobra, jak na początek.

Przeliczyłam się. Gdy weszłam zaledwie na pierwszą deskę, ta zaczęła nieoczekiwanie znikać. Czując, że tracę grunt pod nogami, automatycznie chciałam się wycofać z powrotem na platformę, ale trafiłam na blokadę w postaci przeźroczystego muru. Nie mogłam się wrócić, skoro już powiedziałam pierwsze słowo, magiczna tafla zmuszała mnie do powiedzenia kolejnego i parcia dalej przed siebie. Nie mając za dużego wyboru, przeszłam pośpiesznie na kolejny podest, ale sytuacja się powtórzyła. I znowu, i znowu. Widocznie trasę zaprojektowano tak, aby strażnicy mogli ćwiczyć prędkość podejmowania decyzji, bo szłam do przodu, nawet nie zastanawiając się, czy dobrze stawiam stopy. Mimo to niespecjalnie się bałam, świadomość posiadania uprzęży bezpieczeństwa, które uchroniłyby mnie przed spadnięciem, skutecznie pozwalała mi zachować spokój. Przeskakiwałam na kolejne deski, co trochę upewniając się tylko, czy wszystkie liny były na swoich miejscach. Gubiłam przez to rytm i raz prawie potknęłam się własną nogę, ale szło mi całkiem nieźle.

Do czasu.

Kiedy droga zaczęła się rozwidlać na kilka kompletnie różnych stron, miałam zaledwie milisekundę, aby zdecydować, którędy iść dalej. Deski bez przerwy uciekały mi spod nóg, a na tym etapie doszły do tego nowe przeszkody. W różnych odstępach od siebie wisiały liny z grubymi supłami na końcach. Musiałam w odpowiednim tempie po nich przejść, a okazały się nasączone dziwną, lepiącą się substancją, która z biegiem czasu zmieniała swoje właściwości. W ciągu pierwszych dwóch sekund moje ręce się przez nią ślizgały, w czasie kolejnych trzech, przyczepiały się do sznurów tak mocno, że ledwie dawałam radę je oderwać, zanim kontakt z substancją powodował ból. W przypadku dwóch sznurów nie byłam wystarczająco szybka i na własnej skórze przyszło mi sprawdzić, dlaczego Daniel ostrzegał mnie przed torem przeszkód. Okazało się bowiem, że lekceważenie zagrożenia, które czekały po drodze, skutkowało dostaniem kary.

Jakoś pokonałam sznury i ruszyłam w dalszą trasę po znikających kładkach. Kątem oka zauważyłam, że linki, które je podtrzymywały, stawały się coraz cieńsze, a ostatecznie całkowicie zniknęły. Szłam więc po latających deskach, jakieś dwadzieścia metrów nad ziemią, mając za zabezpieczenie jedynie uprząż. Ponadto ów deski pojawiały się w coraz większych odległościach od siebie, więc po jakimś kwadransie dotarłam do momentu, gdzie musiałam skakać, żeby przejść dalej.

I wtedy stało się to, czego się obawiałam. Aktywowały się otwory w ścianach. Skupiona na dematerializującym się podłożu, nie zauważyłam, kiedy zaczął z nich ulatywać czarny, gęsty dym. W zawrotnym tempie, niczym za sprawą magicznej różdżki objął mój tor. Nie mogłam nic zrobić, więc dopóki nie dotarł do miejsca, gdzie się znajdowałam, wciąż starałam się skakać, aby nie zlecieć. Później, jakby ktoś nagle wyłączył w sali światło, nastał mrok.

Dotarło do mnie, czemu wybrana ścieżka była oznaczona takim, a nie innym symbolem. Kiedy wokół zrobiło się ciemno, a mój wzrok przestał sięgać dalej niż w okolice wyciągniętych do przodu rąk, na przeciwległej ścianie pojawiło się pojedyncze, jasne światło. Migotało zachęcająco, wskazując mi drogę. Zupełnie jakby mówiło, że było odpowiedzią na wszystkie problemy i zamiast skupiać się na czymkolwiek innym, powinnam skoncentrować się na nim.

Na moje plecy wpełzł chłód, gdy wpadłam na porażającą myśl. Szybkość, liny sprawiające ból, widzenie w ciemności... To nie był tor dla magów. Wybrałam trasę ewidentnie przeznaczoną dla wampirów.

Zacisnęłam ręce w pięści, a mój oddech przyśpieszył. Rodzaj toru i jego specyfika nie miały znaczenia, gorzej z egipskimi ciemnościami, na które nie zdążyłam się mentalnie przygotować. Czerń zaatakowała tak niespodziewanie, że początkowo zapomniałam, co właściwie miałam zrobić. Usiłowałam wyrzucić z pamięci wspomnienia z jaskiń Cennerowe'a, ale mój umysł znów płatał mi figle. Nadal jakąś częścią umysłu znajdowałam się w pułapce. Sparaliżowało mnie.

Krzyknęłam, kiedy deska zniknęła spod moich stóp i poleciałam w dół. Z przerażeniem zamachałam rękami, ale nim zdołałam wydać z siebie kolejny wrzask, coś pociągnęło mnie z powrotem do góry. Dysząc ciężko, zawisłam na uprzęży, dziękując sobie w myślach, że o niej pomyślałam. Już nawet nie obchodziło mnie, że pasy wbiły mi się w uda, a że nie obito ich miękkim materiałem (no bo po co?), szarpnięcie pozostawiło na nich zapewne obtarcia. I tak nie miałam jak tego sprawdzić, skoro byłam pogrążona w kompletnych ciemnościach.

Mogłam się domyślić, że znak latarni będzie związany ze światłem, a właściwie jego brakiem. Mogłam też wziąć pod uwagę, iż niektóre trasy stworzono specjalnie z myślą o nocnych. Czarodzieje mieli prawo na nich ćwiczyć, ale pewnie tyczyło się to raczej tych bardziej doświadczonych strażników.

Nie byłam strażnikiem ani nie byłam doświadczona. Byłam za to zdeterminowana, by dokończyć to, co zaczęłam.

Zebrałam się w sobie i chwyciłam wiszącą nade mną deskę. Gdy spadłam, nie zniknęła, więc miałam możliwość się wspiąć. Z użyciem odrobiny magii, podciągnęłam się do góry, machając nogami i podpierając się na łokciach. Przyszło mi to z niemałym trudem, ale koniec końców jakimś cudem się na nią wdrapałam i ostrożnie przeszłam na pobliską platformę. Spadając, włączyłam chyba tryb bezpieczeństwa, bo nie rozmyła się tak jak wszystko inne. Dym natomiast bez przerwy otaczał mnie jak kokon. Nie wiedziałam, czy zmierzając ku zbitce desek, szłam do przodu, czy się cofałam.

– Chciałam atrakcji to mam – wydyszałam, stając na stabilnym gruncie. Panika spowodowana pojawieniem się dymu jeszcze nie zniknęła, więc pochyliłam się i oparłam ręce na kolanach. Zacisnęłam powieki, uspokajając tym samym oddech i wariujące w piersi serce.

Czarna mgła nie była dusząca, nie miała też żadnego mocniejszego zapachu. Po tym, jak nieco otrząsnęłam się z szoku, wypróbowałam parę prostych zakląć, aby ją rozgonić. Nie podziałało. Smugi dymu gromadziły się wokół moich palców i pływały pomiędzy nimi niczym niecierpliwe węże. Czerń kotłowała się i gęstniała, przypominając, żebym ruszała w dalszą drogę. Im dłużej zwlekałam, tym więcej dymu oblepiało mnie z każdej strony. Zaczęłam podejrzewać, że powtórzy się sytuacja z parzącymi sznurami, więc sprawdziłam uprząż i zaczęłam wypatrywać kolejnego etapu trasy. W obecnych warunkach okazało się to sporym wyzwaniem.

Coś działo się w Radzie i nadnaturalni mieszkający w Wielkiej Brytanii doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Szeptano niemal bez przerwy, na ulicach, w pubach, w zaułkach, a nawet w publicznych toaletach, kiedy niczyje obce uszy nie słyszały. Plotki nasilały się z każdym dniem; wspominano o sekretnych, walczących między sobą zgrupowaniach, magicznych artefaktach, a także wywodzących się z najstarszych legend Żywiołach. Krążyły coraz głośniejsze pogłoski, jakoby przebudziły się pradawne moce. Wciąż jednak pozostawały to pogłoski, toteż mało kto brał je na poważnie.

Gonyard musiał przyznać przed samym sobą, że jeśli choć trochę dłużej przyjdzie mu pozostać w Wielkiej Brytanii to albo uszczupli zawartość portfela tak, że nie będzie go stać na pobyt w ani jednym hotelu, albo zostanie alkoholikiem i zejdzie na zawał w jakimś barze. Z dwojga złego druga opcja zdawała się przynajmniej przyjemniejsza. Choć co do tutejszego piwa, jak na jego gust, zawsze zbyt ciepłego, miałby parę uwag, tak wino i gin podawano w Anglii wyjątkowo dobre. Obawiał się, że będzie mu ich brakowało po powrocie do domu. Ale tylko ich smaku. W pubach i restauracjach alkohol był drogi, za pintę musiał płacić niekiedy nawet pięć funtów.

Musiał przyznać, że pomimo cen, klimat panujący w pubach był niepowtarzalny. Nic dziwnego, że odkąd przyjechał do Basingstoke, w północno-wschodniej części hrabstwa Hampshire, wyjście do któregoś z nich stało się nieodłącznym elementem jego wieczornej rutyny. Coś ciągnęło go do starych, wysłużonych sof, foteli, prostych drewnianych stołów i dużych ław. Pachniało tam drewnem, wołowiną, a także frytkami. W kącie sali wisiała tablica do darta, po przeciwnej stronie dwie osoby grały w snookera. Sporo osób grało też w gry karciane, popijając alkohol. Co rusz ktoś odchodził od stołu, aby zamówić trunki dla reszty. Mężczyzna, jako że siedział przy barze, mógł obserwować to wszystko z dogodnej pozycji. Delektując się swoją porcją piwa (nadal zbyt ciepłą), przyglądał się pracy stojącego za ladą barmana. Gonyardowi niezwykle imponowało, że każdy respektował jego pracę i odnosił się do niego z odpowiednim szacunkiem. Nikt na niego nie machał, nikt nie krzyczał, nikt nie strzelał palcami, gdy skończył się alkohol. Wszyscy cierpliwie czekali na swoją kolej, kiedy przychodziło do zamawiania napojów, czy jedzenia.

W pubie, w którym obecnie przebywał, było ciepło i sucho. O dach uderzały monotonnie krople deszczu, a muzyka płynąca z głośników radia, nadawała otoczeniu przytulnego, sennego klimatu. Jedyny minus mężczyzna znalazł w tym, iż w pubie alkohol przestawano sprzedawać dokładnie o dwudziestej trzeciej. Nie wolno było też palić. Tak, to też było dla niego niewygodnym utrudnieniem.

Drzwi otworzyły się, a dźwięk padającego deszczu na chwilę się nasilił. Do pubu weszła Ethel, której niebieskie, obecnie mokre włosy, przyciągnęły uwagę ludzi z pomieszczenia. Kilka osób zerknęło w jej stronę, aby po sekundzie wrócić do swoich spraw, gier lub powolnego sączenia alkoholu. Kobieta tymczasem wypatrzyła swojego pracodawcę i skierowała się prosto pod bar.

– Tak myślałam, że znajdę pana w którymś z pubów – odparła, zajmując miejsce na jednym z wysokich krzeseł. Wygładziła marszczącą się spódnicę i pokręciła dyskretnie głową, aby z jej włosów przestała ściekać woda. Gdyby nie obecni w pobliżu ludzie, wystarczyłby krótki czar, aby momentalnie wyschły. Musiała niestety wytrzymać tę niedogodność. – Wieczorem strasznie ciężko pana złapać.

Czarodziej zerknął w bok. Jej policzki zdawały się czerwieńsze niż zwykle, a oczy nietypowej barwy, skrzyły się entuzjastycznie. Była z czegoś zadowolona, ale mężczyzna przeżył zbyt wiele, aby zawczasu zakładać, że jej radość w równej mierze przełoży się na jego satysfakcję.

– Doprawdy? – zapytał. – Ja myślałem, że aż nazbyt łatwo. W Basingstoke jest tylko kilka pubów, nie mam zbyt dużego wyboru.

Ethel uniosła brew. Jej wzrok padł na niemal opróżnioną szklankę piwa, która stała przed mężczyzną.

– Szukałam pana w hotelu. Jak zresztą każdego wieczoru.

– Jesteśmy w Wielkiej Brytanii już od tygodnia, a ty nadal pokładasz we mnie większe nadzieje, niż ja sam. Takiego pracownika ze świecą szukać.

– Cóż... Regularne wyjścia do publicznych miejsc i ciągłe picie, to dość nietypowy sposób działania w dyskrecji. Mieliśmy unikać węszących wszędzie strażników.

– Przez większość życia uciekałem i nauczyłem się jednej, ważnej rzeczy. Z tym jest jak z grą, Ethel. Kiedy usiłujesz ukryć najlepsze karty, zwracasz na siebie większą uwagę, niż wtedy, gdy pozostawiasz je na widoku. Przeciwnik zawsze będzie doszukiwał się podstępu. Wyjście mu naprzeciw jest najprostszym sposobem, aby go oślepić.

– Nawet najlepsi trafiają czasem na tak złe rozdanie, że przegrywają.

– Dlatego ja nie jestem graczem, tylko niezależnym krupierem. Czuwam nad rozgrywką, aby dołączyć do niej w najkorzystniejszym momencie.

– W końcu podwinie się panu noga i strażnicy dowiedzą się, że coś jest na rzeczy. Co wtedy?

Na te słowa Gonyard się zasępił. Upił łyk piwa, a następnie uniósł szklankę do oczu. W przeźroczystym szkle odbiła się jego niewyraźna twarz. Resztki złotego płynu zakołysały się, gdy poruszył kielichem.

– Oni doskonale o tym wiedzą, ale jeszcze nie dopuszczają do siebie myśli, że w tej grze wszyscy stąpają po cienkim lodzie. Niedługo przyjdzie czas, gdy każdy będzie musiał zdecydować, czy ma na tyle odwagi, aby zagrać va banque. Tam, gdzie nagroda jest aż tak kusząca, że niektórzy są gotowi za nią zabić, nie ma miejsca na ostrożne posunięcia.

W jego głosie pobrzmiewało zadowolenie, ale również nuta goryczy. Ethel nie umiała go rozgryźć, ale zdawała sobie sprawę, jak wiele przyszło mu już poświęcić. Jak wiele świeżych blizn kryło się pod jego ubraniami i ile skaz kłębiło w jego umyśle. Żadne magiczne eliksiry ani zaklęcia nie były dość silne, aby go z nich wyleczyć. Pomimo iż rany dawno przestały boleć i z zewnątrz mężczyzna sprawiał wrażenie silnego, w jego wnętrzu toczyła się ciągła walka. Dlatego tak często sięgał po wysokoprocentowe trunki.

– Ten cały alkohol w końcu panu zaszkodzi – mruknęła, zmieniając temat.

Suchy śmiech Gonyarda nieco zbił ją z tropu.

– Moja droga, błękitno włosa Ethel. Mam ostatnio tyle na głowie, że procenty i nikotyna to jedyna rzecz, która pomaga mi zachować trzeźwość umysłu.

– To nieco irracjonalne podejście.

– Żyjemy w magicznym świecie – oznajmił kpiąco. – Tutaj trzeźwe, bezpieczne myślenie może być wyłącznie utrudnieniem. Tylko ryzykowne decyzje są coś warte, a takie przychodzą, dopiero gdy wyzbędziemy się strachu. To jak z tym powiedzeniem, że po alkoholu wpada się na najgłupsze pomysły. Jeśli znajdzie się człowiek, który mądrze je wykorzysta, przestaną być określane głupimi. Zresztą, wierz lub nie, ale o mierzę szkodliwości alkoholu, a raczej jakiejkolwiek używki można mówić dopiero, jak zaczyna człowiekowi przeszkadzać w życiu. I nie tyczy się to wyłącznie nadnaturalnych.

Kobieta wydęła wargi. Choć uwielbiała rozmawiać – jej praca polegała, jakby nie patrzeć na handlowaniu informacją i wyciąganiu z zasznurowanych ust tajemnic, które potem pozwalały na uzyskanie przewagi – w przypadku obecnego pracodawcy, każda wymiana zdań kończyła się tak samo, wzbudzała w niej niepewność i konsternację. Każde słowo mężczyzny zamiast odpowiedzi rodziło dwa razy więcej pytań.

Było w tym coś pociągającego, a jednocześnie przerażającego.

– Chciałaś mi chyba coś powiedzieć – przypomniał Gonyard, spoglądając na zegarek.

Jak dotąd nie rozmawiali o niczym konkretnym, a mimo wrażenia, jakie sprawiał, naglił go czas.

– Mam informacje, na których panu zależało – odparła Ethel, po chwili namysłu, przypominając sobie, po co właściwie cały wieczór spędziła na szukaniu maga. Aby nakreślił mu najnowszy widok na sprawę. – Magowie z klanu Dovacane przypuścili dziś przed wschodem słońca atak na siedzibę Rady w Indiach. Zginęło sześciu strażników i dwóch Radców. Udało im się przedrzeć do bibliotek, ale nie znaleźli księgi. Połowę grupy schwytano, reszcie udało się uciec i przekazać informację pozostałym. Tak jak my, werbują informatorów, którzy donoszą im, co się dzieje w Radzie. Domyślają się, że księga nie opuściła Anglii. Rekrutują nowych wyznawców, więc istnieje ryzyko, że w ciągu tygodnia lub dwóch przypuszczą atak. Nie obejdzie się bez rozlewu krwi.

Mężczyzna w zamyśleniu podrapał się po brodzie.

– Robią się coraz brutalniejsi. Zła wiadomość, ale jednak wiadomość. Wiemy przynajmniej, że nadal nie mają pojęcia, gdzie szukać, a każdy nieprzekupny strażnik ma swoją cenę. – Opuścił ręce i splecione, ułożył na ladzie baru. Ethel wpatrywała się w jego oczy, ale nie zauważyła w nich niczego, czego nie byłoby w nich wcześniej. – Coś jeszcze?

– Dziewczyna ma przesłuchanie za dwa dni. Księga trafiła już w jej ręce, więc niebawem powinna ją otworzyć.

Mężczyźnie opadły ramiona.

– Jakby cały świat sprzysiągł się przeciwko nam – westchnął głęboko. Odchylił głowę do tyłu i dobrą chwilę trwał nieruchomo w takiej pozycji, jakby zasnął. Kiedy znów się odezwał, w jego głosie nie było nawet krzty pesymizmu. – Trudno, na taką okoliczność też byłem przygotowany. Najlepszym strategiem jest ten, kto zawsze najpierw zakłada najgorsze. Dzięki temu nigdy nie czeka go rozczarowanie.

Czyli taki obrót spraw również przewidział i ułożył odpowiedni plan – pomyślała kobieta, wiercąc się na krześle. Poczuła lekkie uczucie zawodu, wydawało jej się, że w końcu przekaże jasnowłosemu wieści, których nie zdoła przyjąć z typowym dla siebie spokojem i opanowaniem. Nastawiała się na to, iż nareszcie ujawni jakieś żywe emocje, a on jak na złość, znów miał jakiegoś cholernego asa w rękawie i nawet powieka mu nie drgnęła, kiedy mówiła.

– Masz dla mnie jakiekolwiek dobre wiadomości? – zapytał w międzyczasie.

– Wieszczka się ocknęła.

– Przynajmniej tyle. Jej niedyspozycja zamykała mi kilka ważnych ścieżek.

– To ile ich pan ma?

Tajemniczy uśmiech, jaki pojawił się na jego twarzy, mówił sam za siebie.

– Wystarczająco, aby być przygotowanym na każdą sprzyjającą i niesprzyjającą okoliczność.

Barman podszedł, ale Gonyard podziękował i skinął głową, twierdząc, że jednak nie będzie już więcej pił. Wstał z krzesła i zaczął się zbierać. Nim Ethel wróciła do niego myślami i zdołała zrozumieć jego odpowiedź, był już niemal gotowy do wyjścia. Zapach jego perfum, walczący o dominację z charakterystyczną wonią piwa przestał docierać do jej nozdrzy.

– Przy okazji – zaczął, dopinając ostatni guzik granatowego płaszcza. – Przestać mi mówić „pan". Wiem, że mam już swoje lata i jestem twoim szefem, ale w twoich ustach brzmi to jakoś tak wymuszenie. Zaczyna mi to naprawdę grać na nerwach.

Nikomu. Odkąd jej losy przecięły się z jego, nikomu nie zaproponował, aby mówić do niego na „ty". Wiązało się to z gigantycznym ryzykiem, a choć jego umysł zajmowały poważne przedsięwzięcia i niespecjalnie koncentrował się na podobnych drobiazgach, czarownica zakładała, że mając na uwadze ostrożność, niektórym w ogóle nie wyjawił swojego prawdziwego imienia. Jej przypadł ów zaszczyt, ale i tak została upomniana przynajmniej dziesięć razy, że jeśli zwróci się nim do niego, to w najlepszym przypadku straci język.

Co się nagle zmieniło?

Niespodziewana propozycja spowodowała równie niespodziewaną reakcję. Ethel otworzyła szeroko oczy, a jej dolna szczęka opadła samoczynnie w dół. Opanowała się, aczkolwiek nie dość sprawnie, aby jej chwilowe zdezorientowanie uszło uwadze maga.

– Aż tak cię to zdziwiło? – Przechylił głowę. Uśmiechnął się, jakby usłyszał dobry, wstydliwy żart, w którym to ona grała główną rolę. – Nadal ci nie ufam, ale przynajmniej utwierdziłaś mnie w przekonaniu, że dobrze wykonujesz swoją robotę. Nawet jeśli warunkuje to głównie hojne wynagrodzenie, dobrze jest mieć kogoś tak oddanego po swojej stronie.

Nic więcej nie dodając, wyszedł z pubu, zostawiając Ethel z całą bieganiną myśli. Kobiecie długo zajęło ocknięcie się, a kiedy już to zrobiła, zamówiła sobie porcję mocnego alkoholu. Przez kolejną godzinę siedziała przy barze, z wolna sącząc napój i przysłuchując się rozmowom klientów z barmanem. Sprawdzała przy tym szeptem, jak w jej ustach brzmiało zakazane imię maga.

Dorian...

----------------------------------------------------

* pinta - zróżnicowana jednostka lub pojemności stosowana głównie w Wielkiej Brytanii, Irlandii oraz Stanach Zjednoczonych.

*Basingstoke - miasto w Wielkiej Brytanii (południowa Anglia) w północno-wschodniej części hrabstwa Hampshire, nad rzeką Loddon. Leży około 25 mil od Guildford (miejsca, gdzie przeniosła się America i reszta grupy)

*w Anglii, gdy zamawia się alkohol, nie wykonuje się żadnych gestów, aby przywołać barmana. Czeka się grzecznie na swoją kolej, a jak już siedzi się przy barze, łapie się z nim kontakt wzrokowy lub trzyma się szklankę tak, aby wiedział, że jest pusta. Wszelkie inne gesty są uważane za niekulturalne

Okej, kto się tego spodziewał, przyznać się ;)

No to już wiemy, że Dorian ma wszystko pod kontrolą, a America wraca do bycia... Americą. Zobaczymy co z tego wyniknie. Mam nadzieję, że wszystko jakoś zakończę w miarę zrozumiale, bo mam tyle wątków do rozwiązania, a ta część książki zbliża się ku końcowi... Nie wiem, jak to pogodzę, ale znając mnie, wybiorę najbardziej skomplikowaną opcję i sama zacznę się w niej gubić. Niemniej jednak nadszedł czerwiec, a czerwiec oznacza dla mnie czas sesji, a ona z kolei  oznacza mało czasu na cokolwiek. Nie mówię, że nie będę pisać, ale nie dziwcie się, jeśli w najbliższym czasie (czyt. w tym miesiącu) nie pojawi się już nowy rozdział. Jeśli nie będzie go naprawdę długo, a wyrazicie taką chęć, dostaniecie rozdziały do "Czary Kruka", bo ich trochę mam :)

Zachęcam do komentowania i gwiazdkowania

PS: Byłam na Targach Książki i udały się świetnie <3 Kupiłam 16 książek, a nawet nie mam ich kiedy an razie przeczytać :'( W każdym razie pogadałam sobie z EliseBlackpool (autorką "Wyspy Mgieł) i LayląWheldon - obie zresztą są super miłe. Dla ciekawych, macie na dole zakładki, jakie przygotowałam Layli :D Niespodzianka się udała, bardzo jej się spodobały


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top