Rozdział 15 cz.1

Tknięta złymi przeczuciami, znów zadarłam głowę. Przez długie sekundy rozglądałam się na boki, ale nie ulegało wątpliwości, że Sylfa już nie było. Zniknął równie prędko, jak się pojawił.

.

Przygryzłam kciuk, szukając rozwiązania tej zagadki. Nie mogło mi się przecież zdawać, że go widziałam! On także na mnie patrzył!

– Wystraszyłam cię? – wampirzyca zrobiła zatroskaną minę.

– Co? Znaczy słucham? – byłam rozkojarzona zaistniałą sytuacją. Nie umiałam w pełni skoncentrować się na nowej rozmówczyni. – Nie, ja tylko... Miała pani na myśli Leona?

Obie w tej samej chwili uniosłyśmy wzrok, aby przyjrzeć się zwinnemu strażnikowi. Przez chwilę mojej nieuwagi zdołał pokonać sporą część toru.

– Jest niesamowity. – kąciki ust kobiety uniosły się do góry. Jej rozpromieniony uśmiech zdradzał szczery podziw. Czuła też zadowolenie, że jej odpowiedziałam. – Mało który strażnik Rady osiąga takie wyniki podczas treningów. Zaskakujące, tyle razy widziałam jego ćwiczenia, a jednak ciągle nie umiem oderwać od niego oczu, gdy jest na górze.

– Wydaje mi się, że panią rozumiem. – przyznałam, drapiąc się po ramieniu. Nie wiedziałam, jak powinnam się do niej zwracać. Nie znałyśmy się, a jednak rozmawiała ze mną dosyć swobodnie. Ja też powinnam przestać się spinać i traktować każdego pojedynczego pracownika Rady jak wroga. – Jest tak szybki i sprawny, że nawet nie używa magii, aby pokonywać przeszkody.

Ayanne ułożyła dłoń na pokaźnych rozmiarów brzuchu.

– Prawie nigdy tego nie robi.

– Uważa, że da radę bez mocy?

– Raczej, że zbytnio się od niej uzależni. – kobieta zwróciła uwagę na szermierzy, którzy akurat zakończyli swój pojedynek i pozbyli się masek. Partnerem Najwyższego Radcy okazał się nie kto inny tylko szef ochrony, Vash Figheton, jej mąż. – „Czarodzieje nie mogą polegać wyłącznie na czarach, bo te są zawodne. Ten, kto wierzy wyłącznie w swoje talenty, nawet się nie obejrzy, a stanie się ich niewolnikiem."

Doskonale znałam ten cytat. Pierwsze dwa zdania pojawiające się w większości czarodziejskich ksiąg i które mówiły o tym, aby nigdy nie poddać się pokusie bezpodstawnego używania magii. Nadnaturalni zapominali jak wielka potęga kryła się w posiadanych przez nich mocach i jakie wiązały się z nią konsekwencje. Otrzymali niesamowity dar, a nie coś, co się im należało i mieli na własność. Czary nie służyły do zabawy, jak wydawało mi się jeszcze kilka miesięcy temu.

Zanim Rada zaczęła wprowadzać surowe sankcję, używanie zaklęć do wykonywania najprostszych czynności było na porządku dziennym. Kiedy to się jednak zmieniło, a magowie nie mogli posługiwać się więcej czarami, stawali się bezbronni, a co gorsza, bezradni – nie umieli prosperować wśród ludzi, bronić się, ani radzić sobie w normalnym życiu. Byli zmuszeni uczyć się wszystkiego od nowa.

– W tym miejscu zawsze się waha.

Przerwałam swoje rozmyślenia i pochyliłam głowę, aby spojrzeć na górującego nad nami Leona. Mężczyzna zaciskał usta i wyglądało na to, że miał chwilę konsternacji. Był już praktycznie na końcu toru, jego ostatnią decyzją miała być ta, którą z dwóch ścieżek prowadzących do drabinki podążyć. Łatwiejszą, ale dłuższą, czy krótszą, ale za to wzbogaconą w dodatkowe, ciężkie przeszkody.

Mimo początkowego zwątpienia, sprawnie podjął decyzję. Wybrał drugą opcję.

– Nie poddaje się. – wyrwało się z moich ust, bo sama zapewne postąpiłabym identycznie. Po przejściu tak długiej drogi, bezsensownym posunięciem byłoby pójście na łatwiznę. – Zupełnie jakby z kimś konkurował, choć ćwiczy sam.

Wampirzyca pokręciła powoli głową.

– Strażnicy zawsze mają przeciwników. – odparła, pokazując mi swój haft. Przyjrzałam mu się uważnie, był to nieskończony herb Rady, identyczny jak ten widniejący na mojej dłoni. – Najczęściej są nimi ich własne słabości.

Herb przedstawiał dwugłową harpię z widniejącymi na nich dwiema identycznymi koronami. Zwierzę miało rozłożone skrzydła, a jego tułów (normalnie w barwach srebra lub zwykłej bieli) stworzono w przygaszonych kolorach czerwieni i błękitu. Nici splatały się ze sobą, dając złudzenie jedności, pośrodku znajdowała się biała róża, splatająca swoją kolczastą łodygą korpus ptaka. Symbolizowała symbiozę pomiędzy magami, a wampirami. Takie same korony miały natomiast pokazać, że żadna z ras nie władała tą drugą.

Przesłuchanie Vanessy przebiegło nad wyraz spokojnie i pomyślnie. Po wyjściu z sali nie czuła się przesadnie zmęczona, a eliksiry, które podano jej, aby nikomu nie zdradziła przebiegu spotkania, nie przyniosły żadnych skutków ubocznych. Nie miała zawrotów głowy, nie była senna, ani ociężała. Może jedynie lekko zagubiona.

W porównaniu do Will'a, czy Misurie jej rozmowa trwała zdecydowanie najkrócej. Dziewczyna nie pamiętała pytań, na jakie kazano jej odpowiedzieć, czy chociażby tego, jak na nie reagowała, ale miała nieodparte przeczucie, że coś było nie w porządku. Nikt od niej niczego nie wymagał, nikt niczego nie sugerował. Przypominała sobie jedynie duże, okazale urządzone pomieszczanie, a także rozmyte, zaciekawione twarze mężczyzn, którzy przyglądali się jej niczym tajemniczemu zjawisku. Ostatecznie to ostatnie nie powinno jej dziwić. Jakby nie patrzeć przewidziała przebudzenie córki legendarnego Władcy Żywiołu. W jej wieku mało która wieszczka mogła pochwalić się takim osiągnięciem.

Wypuścili ją tuż po dwudziestej, gdy słońce chyliło się ku zachodowi, a na zewnątrz akurat padał deszcz. Eyla miała ją odebrać, ale nastolatka nigdzie jej nie dostrzegła. Wieszczka przewidziała taki obrót spraw jeszcze zanim posłano po nią na przesłuchanie. Strażniczka, podobnie jak reszta ochroniarzy miała zostać wezwana przez swojego przełożonego na złożenie raportu, a że nie spodziewała się, aby wcześnie wypuszczono Vanessę, nie śpieszyła się z kończeniem rozmowy. Nastolatka miała na nią czekać około dwudziestu minut.

Minęła godzina dwudziesta piętnaście, a ona nadal spacerowała w kółko po jednym z korytarzy, zastanawiając się nad słowami, które powiedział jej na odchodne Casimir Regarte. Tylko to pozwolił jej zapamiętać, Najwyższy Radca proponował jej bowiem, aby zaraz po ukończeniu pełnoletności, zgodziła się pracować u jego boku. Ponoć jej talent mógłby mu się niezwykle przydać, wystarczyło, aby raz na jakiś czas przepowiadała mu przyszłość, a on w zamian zapewniłby jej wszystko, czego by zapragnęła. Układ na pozór idealny, aczkolwiek dziewczyna nie była do końca przekonana, czy bratanie się z Radą wyszłoby jej na dobre. Biorąc pod uwagę jej ostatnie, burzliwe wizje, w najbliższym czasie nie mogła podjąć tak poważnej decyzji.

Niepokój zagościł w jej sercu. Nastolatka przygryzła wargę i wyjrzała przez okno, gdzie pierwsza nieśmiała błyskawica rozjaśniła na chwilę niebo. Wszechogarniająca wilgoć, szare chmury, czy szarpiący drzewami wiatr, nie poprawiły jej humoru. Były przygnębiające. Krople deszczu bijące o szyby spływały po nich niczym łzy, tworząc kręte ścieżki. Vanessa objęła się rękami. Wersja ze łzami również była prawdopodobna, a nawet nieunikniona. Upewniła się o tym, gdy America po raz pierwszy spojrzała na Casimira Regarte, a on na nią. Już wtedy zdała sobie sprawę, że to będzie jedna z tych gorszych, skomplikowanych wersji.

Przyszłość ciągle się zmieniała, wieszczka sama zaczynała się gubić w nawiedzających ją przepowiedniach. Nasiliły się, kiedy znaleźli się w Anglii, jakby los każdej osoby zamieszanej w ich historię nagle splótł się w jedną, grubą nić. Stale pojawiały się nowe drogi, którymi mieli kroczyć jej przyjaciele, jedne kryły na swoim końcu najlepsze zakończenia, w innych ziały czarne szczeliny, z których wypełzała zapowiedź niechybnej śmierci. Tego, co miało się wydarzyć nie można było zmienić, ale istniała szansa, aby ukazać zakończenie w innym świetle.

Wszystko zależało od niej i od księgi.

No i od Doriana, który jeszcze nie powiedział ostatniego słowa.

Nagle przeszył ją dreszcz, jakby na samą myśl o kolejnych tygodniach na korytarzu spadła temperatura. Dziewczyna powstrzymała wzdrygnięcie i obróciła się gwałtownie, rozumiejąc przyczynę niespodziewanego chłodu. Jednocześnie oparła się prowizorycznie dłonią o parapet. Tak jak podejrzewała, zimno znikało, a zamiast niego pojawiało się ciepło. Gorąco, które wdzierało się do jej płuc, utrudniając oddychanie, żar palący jej gardło i szukający dojścia do umysłu.

Wizja. Ale dlaczego akurat w takim momencie?

Vanessa chwyciła się za pierś, kiedy jej serce przyśpieszyło. Czuła mrowienie w dłoniach, a głowa stawała się coraz cięższa, za każdym razem tak samo nieprzygotowana na nadejście fali bólu połączonej z kolejną imaginacją. Korytarz zawirował, a jego ściany straciły ostrość. Na ich miejsce wstąpił niewyraźny obraz siedmiu mężczyzn. Czterech z nich dzierżyło w dłoniach różdżki, u trzech pozostałych w ustach połyskiwały wysunięte kły. Ciemne jak noc płaszcze, sięgające praktycznie do ziemi, ukrywały ich oczy i barczyste ciała, tworząc wokół nich aurę niepokoju. Przez grupę prześwitywały pobliskie tereny, a oni sami poruszali się nad wyraz ostrożnie. Nałożyli na siebie zaklęcia niewidzialności, bali się wykrycia.

Przedzierali się przez mur, który rozświetlały rozgałęzione sznury błyskawic. Siarczysty deszcz uderzał z łoskotem o kaptury czarnych okryć, jakby usiłował powstrzymać obcych przed brnięciem do przodu. Oni jednak nie zawracali i po kolei przekraczali wysoką barierę, nie zważając na rozpoczynającą się burzę.

Dziewczyna otworzyła usta, z których wydobył się słaby, niedosłyszalny krzyk. Ból bez przerwy atakował jej ciało i głowę niczym cieniutkie, wbijane w skórę igły. Dawno nie miała tak uciążliwej wizji, a przynajmniej na pewno nie wtedy, gdy była świadoma, że jej doświadcza.

Jakby zbyt szybko przesuwały się pojedyncze klatki jakiegoś nagrania i bombardowały jej głowę zbyt wieloma informacjami naraz. Zbyt wieloma chaotycznymi obrazami...

Nie to było najgorsze.

Nastolatka znała mur z łatwością pokonany przez nieznajomych. Kojarzyła kolorowe kwiaty w ogrodzie i fontannę z rzeźbą syreny, której podczas przyjazdu tak uważnie przyglądała się America. Znała ściany stojącego nieopodal budynku, a także drzwi, które otworzyły się posłusznie, kiedy jeden z intruzów machnął różdżką. Wszyscy wbiegli do środka. Byli bezszelestni i ostrożni, nikt nie zarejestrował ich obecności.

Zrozumiała, czemu odczuwała tak straszny ból.

To nie była przyszłość! Wszystko co widziała, działo się w czasie rzeczywistym!

Zrobiło jej się słabo, więc ostatkiem sił, chwiejąc się, rzuciła się jak najbliżej okna. Od razu zrozumiała, że znajdowała się w złym miejscu, bo miała widok na rozpościerające się wokół polany, a nie na teren przed drzwiami frontowymi.

Nie miała pojęcia co robić. Gdyby mogła, upewniłaby się, że jej wizja nie kłamała, ale przedostanie się na drugą stronę budynku w tym stanie zajęłoby jej zbyt wiele czasu. Musiała ostrzec Radców, że do siedziby wdarł się ktoś obcy, musiała przekazać komuś wiadomość zanim do reszty straciłaby siły...

Vanessa oddychała pośpiesznie i zawzięcie mrugała, aby poradzić sobie z majaczącymi jej przed twarzą postaciami. Drżały jej kolana, słyszała łomot własnego serca. Równocześnie z mijającymi sekundami mężczyźni pokonywali coraz więcej korytarzy, zdawało jej się, że za każdym kolejnym załomem zobaczy samą siebie, zgiętą w pół. Byli wewnątrz Rady, jakim cudem nikt ich jeszcze nie zauważył? Dlaczego do tej pory nie brzmiał alarm?

O mało co nie krzyknęła, kiedy w zasięgu wzroku ujrzała zarys ciemnej postaci. Zatoczyła się do tyłu i upadła. Wizja pozbawiła ją sił, dziewczyna osunęła się na ziemię nawet nie starając się zamortyzować upadku. Zdążyła jeszcze ujrzeć rozmazaną twarz Eyli Venfort, która rzuciła się w jej kierunku, a następnie podniosła ją do pozycji na wpół siedzącej, na wpół klęczącej. Wieszczka uwiesiła się na jej ramieniu, rozpaczliwie wskazując na ujście korytarza. Dyszała, a jej nos broczył krwią. Nabrała ogromny haust powietrza, aby zdołać wykrztusić z siebie dwa, tak ważne w tamtym momencie słowa:

– Obcy... mur...

A potem ból zaczął przygasać. Topniał niczym lodowa góra, ciążąca na umyśle ciemnowłosej, stopniowo rozmywał się podobnie jak twarz zaniepokojonej, poruszającej ustami strażniczki. Powoli opuszczał ciało nastolatki, pozostawiając ziejącą, ale przyjemną pustkę.

Dziewczyna nie zarejestrowała momentu, gdy zniknął całkowicie. Zamknęła z ulgą powieki, a jej zimne dłonie opadły bezwolnie na posadzkę.

W oddali brzmiał huk grzmotów, ale w bibliotece nie było ich aż tak słychać.

Siedziałam akurat przy jednym ze stolików i czytałam spokojnie książkę, kiedy niespodziewanie Leon poderwał się z krzesła, o mały włos go nie przewracając. Razem z bibliotekarką w tym samym momencie uniosłyśmy na niego wzrok. Kobieta wychyliła się nawet zza swojego stanowiska, ale nie upomniała mężczyzny za robienie hałasu.

– Coś się stało? – zapytałam, zamykając książkę. Od razu zaalarmowało mnie poddenerwowanie ochroniarza, więc nawet nie marnowałam czasu, aby szukać zakładki.

Szarowłosy przyłożył palec do ust i przez chwilę nasłuchiwał. Zrobiłam to samo, choć nie dochodziły do mnie żadne dźwięki oprócz odgłosów wydawanych przez bibliotekarkę, kiedy osuwała się z powrotem na krzesło.

Leona widocznie zaniepokoiło coś innego. Najeżył się jak kot.

– Zbieraj się. – oznajmił nagle, poddenerwowany. – Wracasz do pokoju.

– Teraz?

– Natychmiast!

Zamrugałam, oszołomiona surowym tonem maga. Nie zadając więcej pytań, posłusznie wstałam i zaczęłam zbierać książki, których jeszcze nie miałam okazji przeczytać, a zamierzałam właśnie tego wieczoru. Chyba według strażnika robiłam to zbyt wolno, bo pośpiesznie chwycił pozostałe, porozrzucane na stole lektury i wepchnął je na pierwszą lepszą półkę, ignorując protesty oburzonej bibliotekarki. Zaalarmował ją podniesiony głos mężczyzny i tym razem nie zamierzała odpuścić. Już miała dać mu reprymendę za bestialskie obchodzenie się z dziełami literatury magicznej, kiedy Custon niespodziewanie odwrócił się w jej stronę.

– Wybacz, Lauren, ale okoliczności zmuszają mnie, abym prosił cię o pozostanie w bibliotece. – bez żadnych wyjaśnień, pchnął mnie w stronę wyjścia. – Zabezpieczę drzwi zaklęciem, więc się do nich nie zbliżaj. Podejrzewam, że kierują się bezpośrednią na dolne poziomy, ale lepiej zachować ostrożność.

Moje oczy rozszerzyły się do wielkości monet. Chwyciłam mężczyznę za rękaw skórzanej kurtki, nie wiedząc, czy domagałam się wyjaśnień, czy obecności kogoś silniejszego, przy kim czułam się bezpiecznie. Początkowo czarodziej nie zwrócił uwagi na ten gest, więc pociągnęłam go mocniej i w końcu na mnie spojrzał.

– Leon, nie masz chyba na myśli...

– Do budynku wdarło się siedem niezidentyfikowanych osób. Zakładam, że mężczyzn, a sądząc po ich aurach, są wśród nich magowie i wampiry. Dopiero ich wyczułem, więc muszą posługiwać się naprawdę zaawansowaną magią.

W pierwszej chwili pomyślałam, że pewnie coś źle zrozumiałam. Intruzi? Główna siedziba Rady była przecież świetnie strzeżona. Kilku-warstwowy mur, zaklęcia, pracownicy o umiejętnościach wykraczających poza skalę... To wszystko nie istniało bez przyczyny!

Gdy dotarło do mnie, czemu Leon zareagował tak gwałtownie, oblałam się zimnym potem.

Nie przewidzieli ataku. Wszystkie zabezpieczenia zawiodły.

– Jakim cudem udało im się tu wejść? – zapytałam z niedowierzaniem. W tamtej chwili nawet grzmoty i inne odgłosy burzy mniej mroziły krew w moich żyłach niż myśl, że znajdowałam się w jednym budynku z kimś obcym. – Czego oni szukają w Radzie?

– Nie mam pojęcia, ale kolory ich aur wcale nie wróżą nic dobrego. – odrzekł Leon, ruchem dłoni każąc mi się odsunąć. – Trzeba ostrzec pozostałych strażników.

Otworzył drzwi i wyjrzał na zewnątrz, sprawdzając korytarz. Upewniwszy się, że był pusty, z powrotem przyciągnął mnie bliżej swojego ciała. Wymienił porozumiewawcze spojrzenie z Lauren, po czym oboje wyszliśmy z biblioteki.

Wszystko wydawało się normalne. Światła lamp paliły się tak jak zwykle, dając ciepłe, przyjemne światło, a burza szalejąca za oknami zdawała się nie mieć szans z grubymi murami budowli. Panowała wszechobecna cisza – nikt nie krzyczał, ani nie biegał, jak powinno być w przypadku prawdziwego ataku. Gdyby nie alarm podniesiony przez Leona, w życiu nie pomyślałabym, że gdzieś w okolicy mogli przebywać intruzi.

Custon tymczasem się nie patyczkował. Sprawnie nałożył na drzwi pomieszczenia kilka dodatkowych zaklęć ochronnych i run, które w najgorszym wypadku miały spowolnić napastników, gdyby zamierzali dostać się do biblioteki. Później bez słowa pociągnął mnie za rękę w stronę sypialni. Pewnie planował mnie w niej zamknąć, ale byłam zbyt oszołomiona, aby protestować, czy analizować jego plany. Pozwalałam się prowadzić, a moja głowa bez przerwy kręciła się to w prawo, to w lewo, doszukując się zagrożenia. Myślałam tylko z przyjaciołach. Czy byli bezpieczni? Czy ich ochroniarze wyczuli niebezpieczeństwo? Czy w ogóle znajdowali się w pobliżu?

Leon wspominał coś o jakimś zebraniu strażników, na którym wszyscy mieli zdać sprawozdanie. On sam, podobnie jak Jerome, widział się z Vash'em Fighetonem nieco wcześniej, kiedy była pora obiadu. Z racji, że dostali do strzeżenia potomków Władców Żywiołów, nie wolno im było spuszczać nas z oczu nawet na sekundę. Wyjątkiem były sytuacje, gdy inni ochroniarze znajdowali się gdzieś w okolicy lub mieliśmy być na przesłuchaniach.

Will mógł sobie poradzić, ale co z Misurie, Vanessą i Vincentem?

– Powinieneś jak najszybciej zawiadomić Najwyższego Radcę. – przełknęłam niepewnie ślinę. Z początku mój głos wydawał się cichy i przytłumiony, ale zaraz potem nabrałam pewności, że nie było innego wyjścia. Odprowadzając mnie do pokoju, ochroniarz jedynie tracił czas. – Leon, słyszysz? Inni pewnie nawet nie wiedzą, co się święci. Trzeba ich ostrzec.

Will twierdził, że sporadyczne ataki na placówki Rady nie były niczym niezwykłym, ponieważ kryło się w nich mnóstwo drogocennych przedmiotów. Na świecie żyło wiele osób gotowych położyć łapy na zabytkowych, magicznych księgach, czy artefaktach. Nie było sensu panikować, tamci na pewno nie planowali nic gorszego od zwykłej kradzieży, czy zdobycia informacji.

Sama nie wierzyłam we własne zapewnienia.

Jak postąpiliby intruzi, gdyby natknęli się na moich bliskich?

– Leon, musimy iść do Casimira Regarte. – mamrotałam, praktycznie wieszając się na ramieniu strażnika. Udzieliło mi się jego poddenerwowanie. – Twoi kumple są na zebraniu, więc Misurie, Vincent, Will i Vanessa są bez opieki.

– Siedzą w swoich pokojach. Vanessa była na przesłuchaniu, przez co przebywa w innej części budynku, ale wyczuwam w jej pobliżu obecność Eyli. Są razem.

– Nawet jeśli! Marnujesz cenne sekundy!

– Wykonuję rozkazy. W razie nieprzewidzianych okoliczności mam cię eskortować do sypialni. Zapewnienie ci bezpieczeństwa jest priorytetem.

– Przekazanie informacji, że w Radzie panoszą się obcy jest ważniejsza!

Zawahał się.

– Mylisz się.

– Ty chyba...! – chciałam krzyknąć, ale mężczyzna z porę doskoczył i zacisnął dłoń na moich ustach. Przycisnął moje ciało do ściany, po czym zamarł w bezruchu.

– Nie wrzeszcz z łaski swojej. – wysyczał. – Wciąż nie wiemy, kto i dlaczego porusza się aktualnie tymi korytarzami. Weź pod uwagę, że równie dobrze mogą to być ludzie Doriana. Może szukają właśnie ciebie, a ty krzykami tylko ich naprowadzasz. To nie zabawa, Americo.

Przełknęłam ślinę. Leon zaciskał zęby do granic możliwości i przekrzywiał głowę, aby ciągle słyszeć, czy ktoś przypadkiem się nie zbliża. Jego twarz wisiała tuż nad moją, a nieruchome rysy wyrażały zdenerwowanie. Jego oczy były rozbiegane, jakby nie chciał zatrzymać ich na mojej osobie. Ledwie panował nad emocjami. Doskonale zdawał sobie sprawę, że miałam rację i inni strażnicy naprawdę mogli jeszcze nie wiedzieć o ataku. Tylko on w posiadłości wyczuwał aury. Nawet jeśli ktoś miał podobne talenty i także domyśliłby się obecności wrogów, nie zrobiłby tego wystarczająco szybko.

Jedno było pewne. Nawet Leon ze swoimi niesamowitymi umiejętnościami przegrałby w starciu z siedmioma przeciwnikami. Był zmieszany i zaniepokojony.

– Czy możesz wyczuć, gdzie teraz są ci... obcy? – chciałam wiedzieć.

Leon zastanowił się.

– Rozdzielili się. Trzech dostało się do jednej z podziemnych kondygnacji, reszta wciąż jest na tym piętrze, ale w części zachodniej.

– My jesteśmy na wschodzie. Czyli teoretycznie zanim uda się tu komukolwiek dotrzeć, ja już będę w pokoju. Jeśli pobiegnę...

– Nie rozumiesz co się do ciebie mówi? Nie zostawię cię! – przerwał moje rozważania Custon, który domyślił się, do czego zmierzałam. Był rozgorączkowany i zły, że w ogóle wpadł mi do głowy pomysł, abym wróciła sama do sypialni. – Nie pozwolę, aby ktokolwiek cię skrzywdził.

Otworzyła usta, ale zanim zdążyłam przypomnieć, że też umiałam się bronić i tak jak on posiadałam magiczne moce, Leon oderwał się od ściany, a w jego dłoni ni stąd ni zowąd pojawiła się różdżką. Wycelował ją w koniec korytarza, gdzie jakby gdyby nigdy nic stała pokaźnych rozmiarów pantera.

Zwierzę warknęło widząc obronną postawę czarodzieja.

– Atheris? – Leon opuścił różdżkę, aby nie drażnić chowańca. Ten w odpowiedzi oblizał pysk i ruszył w naszym kierunku – Co on tu u diabła...?

Czarna pantera pokonała odległość, która ją od nas dzieliła i stanęła tuż obok mojego strażnika, prowizorycznie odgradzającego mnie od niej własnym ciałem. Dziwne, bo pamiętałam, że Daniel opowiadał podczas obiadu co się stało, a mój strażnik przy tym był. Może wtedy, z racji, iż siedział daleko nic nie usłyszał, albo teraz po prostu zapomniał o tym ze zdenerwowania. W sumie sama też nie opowiedziałam mu w szczegółach o mojej przygodzie z Gemini Najwyższego Radcy. Szarowłosy nie zdawał sobie najwyraźniej sprawy, że zdążyliśmy się już „poznać". Pewnie spodziewał się, że przestraszę się dzikiego zwierzęcia.

– Nie wykonuj gwałtownych ruchów. – polecił, ostrożnie chowając różdżkę pod kurtkę. – To Gemini. Dopóki go nie rozdrażnisz, nic ci nie zrobi.

Przełknęłam ślinę. Nie mogłam się przemóc, aby cokolwiek powiedzieć. Tym razem pantera nie zniknęła tak jak było w przypadku ostatniego razu. Poruszała głową, jakby wąchała otoczenie, a kiedy przestała, zaczęła przebierać w miejscu łapami.

A później bezceremonialnie zagrodziła nam przejście i wyszczerzyła kły.

– Nie pozwala nam iść dalej. – zauważyłam w szoku.

Leonowi także to nie umknęło.

– Nawet wiem dlaczego. – wyprostował się i spojrzał w dal. Uniosłam za nim wzrok.

Akurat wtedy światła zamigotały, a jasny błysk pioruna rozświetlił twarz postaci z oddali. W miejscu, gdzie początkowo zobaczyliśmy Gemini, teraz z założonymi do tyłu rękami, stał we własnej osobie Casimir Ravelyn Regarte.

Nie mógł trafić na odpowiedniejszy moment.

Jego szef zapewnił go, że akurat tego wieczoru dojdzie do ataku, więc powinien wykorzystać nadarzającą się okazję do wykonania zadania. Zgodnie z przewidywaniami większość strażników miała spotkanie, a sama zainteresowana znajdowała się daleko. Burza zakłócała działanie niektórych czarów, więc miał szansę pozostać niezauważony.

Wszystko układało się perfekcyjnie. Sam nie napisałby lepszego scenariusza.

Wystarczyło mu dosłownie kilka minut. Zaklęciem otworzył drzwi i wślizgnął się do ciemnego pomieszczenia, aby zaraz wyjść z niego, jak gdyby nigdy nic, z poczuciem spełnionego obowiązku. Działał szybko, ale ostrożnie – nie zostawił śladów, niczego nie dotykał, ani nie oglądał. Dostał proste zadanie, więc nie było szans, aby polec. Wszedł, zrobił co miał zrobić i wyszedł. Bez świadków, czy zostawiania jakichkolwiek, choćby najmniejszych dowodów swojej obecności. Tak jak mu powiedziano: „miał pozostać nieuchwytnym posłańcem".

Zgodnie z instrukcją, zostawił kopertę na widoku, na szafce, aby znalazła ją we właściwym czasie. Zaklęcie maskujące miało przestać działać po kilku dniach. Jego szef musiał mieć jeszcze trochę czasu, więc wolał, aby dowiedziała się o jego wkładzie nieco później. Zależało mu na tym, aby mu zaufała. Inaczej nie spełniłaby jego prośby.

Musiała dostarczyć mu księgę zanim zdobyłby ją któryś z klanów.

Zachęcam do komentowania i gwiazdkowania :)

Coś zaczyna się dziać, coś poważnego :D Chociaż czy tutaj w jakimkolwiek momencie nic się nie działo? (pewnie tak) Domyślam się, że macie mnóstwo teorii - nie krępujcie się i dzielcie się nimi w komentarzach

PS: Czy wam też jest tak szkoda Vanessy jak mi? Mimowolnie czuje się winna, że biedna musi tyle znosić pomimo tak młodego wieku :(

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top