Rozdział 13 cz.1

Po skończonej kolacji, wszyscy wróciliśmy do naszych pokoi, aby udać się na spoczynek i zebrać siły przed kolejnym dniem. Wcześniej okazało się przy okazji, że przez nasze spóźnienie przegapiliśmy sporo istotnych informacji, o których dowiedziałam się dopiero, kiedy wracając do sypialni, wdałam się w krótką, pozornie niezobowiązującą pogawędkę z Willem. Tym razem to ja miałam najdłuższą drogę do przebycia, więc postanowiłam to odpowiednio wykorzystać. Po tym, jak ze wszystkimi się pożegnałam, poprosiłam Conner'a, aby towarzyszył mi do samego końca trasy. Z wiadomych powodów znał drogę, a Daniel, który podjął się sprawdzenia, czy bezpiecznie dotrę do sypialni, nie miał nic przeciwko, aby chłopak sam wrócił później do siebie. Dzięki temu mogłam porozmawiać z nastolatkiem nieco bardziej „prywatnie", bez obaw, że któreś z naszych przyjaciół coś usłyszy lub źle zrozumie jego związki z Radą.

Dobrze zrobiłam, planując pociągnąć Will'a za język, bo w ten sposób wyjaśniły się dwie, o dziwo ważne sprawy. W czasie, gdy inni, włącznie ze mną, odpoczywali po męczącej podróży, on postanowił sprawdzić, dlaczego podwojono ilość strażników. Była to dla mnie całkiem niespodziewana rewelacja, nie miałam pojęcia, że normalnie w stanie czuwania pozostawało mniej ochroniarzy. Z tego co powiedział chłopak, w Radzie panowało wyraźne poruszenie i to właśnie dlatego, przez stosowanie wzmożonych środków bezpieczeństwa, postanowiono nas sprawdzić kilka razy, zanim przekroczyliśmy ostatni z murów. Mag nie mógł zbadać sprawy dokładnie, gdyż z racji najbliższych przesłuchań, na czas nieokreślony odebrano mu przywileje, jednak znalazło się parę osób, które były skore uchylić przed nim rąbka tajemnicy. Ponoć niedługo przed naszym przyjazdem, dosłownie kilka dni wcześniej, doszło do nieudanej, samozwańczej próby włamania na teren Rady, przez co Casimir Regarte postawił na nogi większość ochrony. Kilku zamaskowanych i posługujących się potężną magią czarodziei wdarło się za mury, po czym obezwładniło około tuzin głównych strażników. Walka jednak na tyle skutecznie ich osłabiła, że kiedy wykryto ich obecność i wszczęto alarm, w ostatniej chwili się wycofali. Nie zdążyli nic ukraść, spłoszeni uciekli zanim odkryto ich intencje. Nie złapano ich.

Z początku się zaniepokoiłam, ale Will mnie pocieszył, dochodząc do wniosku, że mało prawdopodobne, aby miało to związek z nami. Nieznani sprawcy zamierzali ukraść jakieś ważne dokumenty, a to zdarzało się dosyć często, zważywszy, że w Radzie i jej poszczególnych placówkach znajdowało się mnóstwo ważnych ksiąg, przedmiotów, a nawet magicznych roślin i zwierząt. Mimo to zazwyczaj, jak nie zawsze, skutecznie radzono sobie ze złodziejami. Mało kto był na tyle głupi, aby choćby pomyśleć o próbie zaszkodzenia Radcom, a co dopiero o czynnych atakach. Magowie i wampiry wchodzący w jej skład potrafili być bezwzględni. Jeśli przestępstwo okazywało się naprawdę poważne, mogło skończyć się nie tylko odebraniem umiejętności, ale nawet śmiercią. W naszym świecie nie było więzień dla nadnaturalnych.

Choć najpewniej nieudany atak na Radę po prostu zbiegał się w czasie z naszym przyjazdem, Will nie miał wątpliwości, że to przez nas, a raczej dla nas, zwiększono liczbę ochroniarzy.

- Wiadomo, po co dokładnie przyszli? - zapytałam szeptem, aby nie przykuć uwagi Daniela. Już i tak byłam mu wdzięczna, bo zachowywał się naprawdę miło, starając się nie podsłuchiwać naszej rozmowy. Trzymał się kilka kroków w tyle, choć było widać, że walczył ze sobą, czy pozwolić nam na taką swobodę.

- Nie. Dowiedziałem się tylko, że ślady prowadziły do podziemnych bibliotek. - Will wzruszył ramionami. Wcisnął dłonie do kieszeni spodni, zastanawiając się nad czymś intensywnie, a pomarańczowe pasmo włosów podrygiwało na boki przy każdym jego dłuższym kroku. - Nikt nic więcej nie wie. Tylko Najwyższy Radca zna konkrety, a jakoś nie sądzę, aby palił się do wyjawiania sekretów pierwszemu lepszemu pracownikowi. W dodatku takiemu, co po całości nawalił i zawiódł jego zaufanie...

Niezręczna cisza, jaka zapanowała po jego słowach, przypomniała mi, jak wiele chłopak miał sobie do zarzucenia i ile wyrzutów sumienia dręczyło go z powodu minionych wydarzeń. Nie musiałam nawet zgadywać, żeby wiedzieć, co sobie powtarzał. Gdyby wcześniej udało mu się połączyć fakty, gdyby zamiast na Dafne skupił się na powierzonym zadaniu może zapobiegłby tragedii, która miała miejsce podczas święta Luny. Jako jeden z młodszych agentów Rady doświadczył ogromnego zaszczytu będąc przydzielonym do sprawy związanej z Cennerowe'm, więc powinien dawać z siebie wszystko. Casimir Regarte na nim polegał, liczył, że dowie się czegoś istotnego i pomoże Radzie odkryć zagadkę Lutyanek. Porażka była w takim wypadku gorsza niż niejeden wypadek przy pracy, czy klęska. W Radzie nie wybaczano.

Will nie należał do typu osób, które reagowały na fałszywe słowa pocieszenia, więc nawet nie siliłam się na odpowiadanie i zapewnianie, że nie był niczemu winien. Tylko by się bardziej zdenerwował, sama w końcu byłam po części winna jego ciężkiej, stresującej sytuacji. Tyle razy próbował mnie ostrzec, a ja nie chciałam go słuchać. Wystarczyłaby jedna, szczera rozmowa, a wszystko mogłoby potoczyć się zupełnie inaczej.

Dla nas obojga tematy jego związku z Radą i przejść z Dorianem były drażniące i zaczynały nas męczyć.

Po krótkiej, niezręcznej ciszy, Will odchrząknął i przeszedł do kolejnej wiadomości. Ta okazała się równie ciekawa, ponieważ wyjaśniło się, dlaczego nasi strażnicy stali się podejrzanie milczący podczas kolacji. Wychodziło na to, że jednym z mężczyzn, który jadł z nami posiłek był niejaki Vash Figheton, szefstraży, przełożony wszystkich strażników i ktoś, kto początkowo zamiast Meggan miał nas odebrać z niebieskiego klubu. Ponoć plany zmieniły się w ostatniej chwili tylko dlatego, że jego żona, swoją drogą również ważna osoba w Radzie, bo szefowa do spraw kooperacji magów i wampirów, była aktualnie w siódmym miesiącu ciąży i dostała niespodziewanych bóli brzucha. Nie byłoby w tym może jeszcze nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że Vash był magiem, a Ayenne Figheton oprócz tego, że w jej żyłach płynęła wampirza krew, jeździła ponadto na wózku inwalidzkim.

Z racji iż sama byłam w związku między rasowym, z uwagą słuchałam Will'a, który opowiadał, że jeszcze zanim przyjechał do Cennerowe'a zdarzało mu się trenować pod okien Vasha. Mimo iż przydzielono mu innego instruktora, szef straży raz na jakiś czas osobiście sprawdzał umiejętności adeptów, aby ocenić ich postępy i przeanalizować, czy nadają się do przejścia na kolejne etapy szkolenia. Ponieważ Will dobrze radził sobie z wyznaczanymi mu zadaniami, mężczyzna był zadowolony z jego postawy i wyznaczał mu kolejne zadania. Często doglądał młodych kandydatów na strażników, a samego Willa chwalił, uznając go za jednego z bardziej uzdolnionych uczniów. Później, gdy dowiedział się, że zostanie ojcem, zaczął więcej czasu poświęcać ciężarnej żonie, a jego obecność na treningach wiązała się już głównie z doglądaniem egzaminów końcowych lub przeglądach szeregów bardziej doświadczonych grup.

Może i Will obawiał się Rady, jednak rozmowa o treningach i ćwiczeniach zauważalnie poprawiła mu humor. Na co dzień sprawiał wrażenie ponurego, wręcz wyobcowanego chłopaka, ale teraz już rozumiałam, że było to w dużej mierze spowodowane rygorystycznymi warunkami, jakie panowały w Radzie. Wyuczono go, aby wobec każdego był podejrzliwy i nigdy nie zdradzał niczego, co mogłoby mu (albo co ważniejsze Radzie) jakkolwiek zaszkodzić. W głębi duszy wciąż jednak kryła się w nim cząstka normalnego nastolatka, który kochał swoją dziewczynę i, jak się okazało, odnajdywał przyjemność w czymś jeszcze poza snuciem się z kąta w kąt, będąc pogrążonym we własnych, zagmatwanych myślach. Nie mówił może zbyt wiele, ale kiedy już zaczynał, starał się wypowiadać z sensem, jakby kalkulował, czy to, co powie będzie miało w ogóle znaczenie. Tylko przy fragmentach z Vashem Fighetonem jego oczy spowijała mgła, a on sam smętniał i zręcznie obchodził temat szefa straży okrężną drogą. Przypomniałam sobie, że podczas kolacji żaden z nieznanych mi mężczyzn nie integrował się raczej z naszą grupą, ani tym bardziej z nami nie rozmawiał. Chłopakowi musiało być naprawdę przykro skoro jeden z jego przełożonych i koledzy potraktowali go niczym powietrze.

Kiedy po paru minutach zostałam sama w pokoju, a Will z Danielem poszli w swoje strony, pierwszą rzeczą, którą zrobiłam, było wzięcie długiego, oczyszczającego prysznica. Nie czułam się brudna, a zapach mięs z minionej kolacji skutecznie maskowały zaklęcia, jednak podświadomie pragnęłam pozbyć się jakichkolwiek dowodów obecności w siedzibie Rady. Podczas kolejnego tego dnia zmywania z siebie niewidzialnych skaz, bez przerwy wracało do mnie nieprzyjemne uczucie, że w tym miejscu nikt nie był tak naprawdę niczyim przyjacielem. Jeden błąd potrafił momentalnie wszystko przekreślić, a każdą sprawę ogółu stawiano ponad jednostkę. Liczyły się wyłącznie twarde zasady.

Kładąc się do snu w fałdach miękkiej, śnieżnobiałej pościeli pachnącej lawendą, bardzo brakowało mi obecności Zandera, który przez ostatnie kilka dni zawsze leżał obok, czekając aż zasnę. Bez niego, o ironio, miałam wrażenie, jakbym się dusiła. Męczyło mnie nieprzyjemne wrażenie, że luksusowe, pałacowe warunki, w których przyszło mi aktualnie mieszkać miały w rzeczywistości odwracać uwagę od zniszczonych serc Radców, a ładny zapach ogrodowych, świeżych kwiatów i wypranych materiałów, maskować odór zepsucia, jakie rozwijało się pomiędzy ścianami siedziby Rady.

Dopóki nie zasnęłam jeszcze długo męczyły mnie silne bóle brzucha, na przemian z niewytłumaczalnymi, sporadycznymi atakami paniki.

Do wschodu słońca pozostało jeszcze dużo czasu. Spęczniałe kłęby chmur piętrzyły się na wieczornym, czarnym niczym smoła nieboskłonie, a wyglądające zza nich srebrzyste gwiazdy, podrygiwały niecierpliwie, próbując dostać się jak najbliżej ziemi. Ich opiekun, księżyc, pilnował, aby żadne z jego niesfornych, perłowych dzieci nie wyłamało się z szeregu i nie przeszkadzało nocnym łowcom w ich dyskretnych polowaniach. Tylko niektóre zwierzęta miały bowiem na tyle odwagi, aby poruszać się po niebezpiecznych, niestrzeżonych przez nikogo terenach, aby szukać pożywienia. Bezlitosny mrok zalewał świat, okrywając ciemną płachtą zarys drzew i majaczących w oddali, wymarłych wiosek. O tej porze wszystko zamierało, chłód panujący za dnia na szczytach pobliskich gór, pod osłoną nocy spełzał w dół, mrożąc pobliskie tereny swoim lodowym oddechem. Nie było w nim współczucia, niczym dyskretny morderca korzystał z wolności, pochłaniając bezbronne rośliny, a także słabsze zwierzęta. Noc od zawsze kojarzyła się z niepokojem, czy nieokreślonymi zagrożeniami. Strach przed ciemnością skutecznie utrudniał jakiekolwiek funkcjonowanie po zachodzie słońca przerażonym ludziom, którzy kojarzyli mrok przemożnie z czasem panowania przerażających, morderczych straszydeł i zmor. Nawet najmężniejsi wojownicy, którzy w dzień bez namysłu podejmowali się najniebezpieczniejszych wyzwań, w nieprzeniknionych ciemnościach, czuli niejasną obawę przed nieznanym. Kiedy w czasie długich tygodni podróży, musieli zatrzymywać się na spoczynek w lasach lub na otwartych terenach, priorytetem stawało się rozpalenie ognisk i przywrócenie choć częściowej widoczności. Zimno, w połączeniu z brakiem podnoszącego na duchu światła, powodowało u nich lęk. Choć nigdy by się do tego nie przyznali, skrycie liczyli, że kolejnego dnia znów wróci do nich jasne, ogrzewające świat słońce i z nową energią ruszą w dalszą wędrówkę. Gdy bowiem te znikało za horyzontem, a blask jego promieni pozostawał jedynie wspomnieniem, żegnano się nie tylko z nim, ale również z jedynym źródłem naturalnego światła, jakie pozwalało im w porę dostrzec niebezpieczeństwo.

Noc była nie tylko przekleństwem wędrowców i czasem snu dla wielu roślinożerców, ale także idealną porą, aby ukryć się przed nadopiekuńczością służących, czy czujnym wzrokiem surowych wartowników. Tylko wtedy jasnowłosa dziewczyna miała szansę bez przeszkód wymknąć się z królewskich komnat, po czym, poruszając się tajnymi, tylko sobie znanymi przejściami, wydostać się na zewnątrz pałacu. Nadchodziły mroźne czasy, toteż delikatną, wygodną tunikę od kilkunastu zachodów słońca, zastępowała grubą, wielowarstwową suknią, ozdobioną u dołu warstwą jedwabiu. Zakładała ponadto ciepłe pończochy sięgające jej nieco za kolano, a na wierzch ciężką pelerynę ze sztucznej skóry, dodatkowo podszywaną futrem. Pasma białych włosów ukrywała pod warstwą chust i kapturem peleryny. W ten sposób, kierując się pokrytymi białym puchem polami, nie doskwierało jej aż tak przejmujące zimno, palce u rąk nie siniały, a ciało nie drżało.

Gdzieś w połowie drogi, dziewczyna poczuła ból stóp, który przypomniał jej, że zbyt rzadko poruszała się gdziekolwiek o własnych nogach. Miała okropnie słabą kondycję - nie umiała niczego poza jazdą konną, a fakt, iż zwyczajnie nie wypadało jej trenować, sprawił, że jej ciało stało się wątłe i podatne na złamania. W królestwie mogła jedynie spacerować po rozległych ogrodach, ukrywać się w korytarzach przed służkami, odwiedzać swoje Lutyanki lub Rinari'ego. Poza tym trzymano ją na uwięzi, mimo budzącego szacunek tytułu córki jednego z Czterech Władców, jakim mogła się szczycić, posiadała o wiele mniej praw niż jej właśni poddani. Jedynie nocne ucieczki pozwalały jej poczuć wolność, której tak bardzo jej brakowało. Niestety, miało to swoją cenę w postaci bolących ran na stopach i zdartej do krwi skóry.

Zatrzymawszy się na chwilowy odpoczynek, przykucnęła pod jednym z drzew i odgięła głowę do tyłu, nie przejmując się wiatrem, który wyczuł okazję, aby w końcu uraczyć ją porcją górskiego mrozu. Powietrznym pejczem smagnął ją po szyi i wdarł się pod materiał płaszcza, wywołując u dziewczyny dreszcz. Lekko się wzdrygnęła i okryła się ciaśniej futrem. Przymknęła oczy, rozkoszując się zapachem nocnego, czystego powietrza, które podobnie jak wiatr pod suknię, wdzierało się do jej nozdrzy, odkąd opuściła mury swojego królestwa. Odgłosy wyjących w oddali wilków, mieszające się z pohukiwaniem sów wyjątkowo nie napawały jej niepokojem. Nie bała się, iż z pobliskich zarośli wyskoczy na nią jakiś drapieżnik, jeszcze nigdy żadne zwierzę nie okazało wobec niej agresji.

Zimno niestety nie szczędziło księżniczki, toteż dosyć szybko ruszyła w dalszą drogą. Wyjątkowo nie kierowała się w stronę chatki, w której zawsze czekał na nią z utęsknieniem starszy książę Ognia. Tym razem wybierała się do wioski z zamiarem złożenia wizyty jednej ze swoich starszych Lutyanek. Choć ta często sama ją odwiedzała, tym razem księżniczka nie miała ani chwili do stracenia. Przedmiot, który niosła w materiałowej, brązowej torbie przerzuconej przez ramię, ciążył jej niczym ołów. Nawet suknia, ani peleryna nie zdawały się tak boleśnie ciężkie.

Leanice nigdy wcześniej nie odwiedzała wioski sama, w dodatku nocą, ale nie zdziwiło jej, że podobnie jak w lasach i na polach, tu też panowała wszechobecna cisza. Co prawda gdzieniegdzie dogorywały ogniska, które miały odstraszać zbyt ciekawską zwierzynę, jednak nikt ich nie pilnował i jedno po drugim poczynały gasnąć. Rinari opowiadał dziewczynie, że w czasie chłodniejszych okresów, właśnie w ten sposób wyglądało życie w wioskach. Ludzie byli podatni na choroby, toteż unikali zimna, które wyniszczało ich kruche organizmy. Zamożni spali w pokrytych strzechą chatach, a ci, którzy nie mieli tyle szczęścia, aby posiadać własne kąty, znajdowali schronienie w stajniach, bądź drewnianych spichlerzach. Pozostali umierali z wychłodzenia lub głodu na drogach, a rano najsilniejsi mężczyźni zabierali ciała, aby nie straszyć nimi swoich dzieci. To była naturalna kolej rzeczy i nikt nie mógł na to nic zaradzić. Nikt nie chciał w końcu przygarniać obcych, śpiących na drogach ludzi z obawy przed tym, iż mogliby ich okraść lub zabić. To już nie był pałac księżniczki, gdzie dziewczyna dbała nawet o najgorszych, nic nie znaczących poddanych, w wiosce każdy myślał tylko o sobie i własnym przetrwaniu.

Leanice przełknęła ślinę, kiedy pod jej nogami przebiegło jakieś małe, czarne zwierzę, które barwą zlało się z mrokiem nocy. Odsunęła się, po czym rozejrzała na boki, szukając odpowiedniej chaty. Wolała jak najszybciej znaleźć się na miejscu, w wiosce czuła się źle. Rozchodził się w niej odór stęchlizny, wymieszany z wonią ryb, zwierząt i czegoś, nad czym dziewczyna nawet nie zamierzała się rozwodzić. W duchu miała tylko nadzieję, że tak nie śmierdziały zwłoki. Na samą myśl zrobiło jej się słabo, a oczy zaszły łzami. Objęła się ramionami, a jej ciało, mimo iż pod warstwą sukni, a także peleryny nie było aż tak zimno, zatrzęsło się. Nie rozumiała, dlaczego jej przyjaciółka wybrała życie w takim miejscu. Nawet konie w stajni księżniczki żyły w lepszych warunkach.

Po niedługich poszukiwaniach, nareszcie odnalazła chatę, w której najpewniej mieszkała jej Lutyanka. Był to nieduży, prosty domek, łudząco podobny do innych, które otaczały drogę. Kiedy dziewczyna zajrzała przez malutkie, prowizoryczne okienko, niczego nie dostrzegła, wewnątrz panował mrok równie nieprzenikniony jak na zewnątrz. Odetchnęła z ulgą i przyciskając tobołek do biodra, zwinęła dłoń w pięść, aby zapukać. Za pierwszym razem zrobiła to za słabo, więc ponowiła próbę, tym razem dobijając się do drzwi nieco głośniej.

- Czego? - za czwartym razem i po wielu zbyt wolnych uderzeniach serca, drzwi niespodziewanie ustąpiły, a przed Leanice stanął rosły, pulchny mężczyzna odziany w granatową koszulkę, kamizelkę i szare, wełniane spodnie. Jego przerzedzone włosy sterczały na wszystkie strony, a kwaśna mina w połączeniu z mocno zmarszczonym, pokrytym czerwonymi plamami czołem sugerowały, że wcale nie podobała mu się nocna, niezapowiedziana wizyta gościa. Zmierzył księżniczkę czujnym, pogardliwym spojrzeniem. - Jeśli chcesz jedzenia to nic nie mamy. Wynoś się stąd powsinogo!

Leanice zamrugała oczami, a jej usta samoczynnie otworzyły się z zaskoczenia. Nikt się tak do niej nie odnosił, przez co w pierwszej chwili nie miała pojęcia jak zareagować na jawną agresję mieszkańca wioski. Cofnęła się o krok, o mało co nie potykając się o brzeg sukni. Ta wyglądała zdecydowanie zbyt bogato jak na ubranie, które mogłaby nosić przybłęda, jednak pod osłoną nocy, zaspany mężczyzna nie mógł tego zauważyć.

- Nie, ja tylko... Przepraszam, widocznie się pomyliłam.

- Już ja znam te wasze pomyłki! Nie słyszałaś, co powiedziałem, włóczęgo?! - warknął tamten, nieco głośniej, jakby samym tonem głosu, próbując przerazić nieznajomą. Dla spotęgowania efektu uniósł pięść, widocznie wyczuł jawną przewagę nad słabowitą, poczynającą już trząść się ze strachu istotą. - Nie mamy jedzenia, a już tym bardziej nie dostaniesz wiktu i opierunku. Wara mi stąd, albo przetrzepię ci skórę!

Dziewczyna zakrztusiła się, czując narastającą w jej duszy panikę. Nie spodziewała się, że ludzie z wioski tak ją potraktują, a już tym bardziej nie sądziła, że byli tak negatywnie nastawieni w stosunku do obcych. Sama w życiu nie zachowałaby się w podobny sposób, nie umiałaby na nikogo podnieść głosu.

Widząc wyciągniętą dłoń mieszkańca wioski i jego groźny wyraz twarzy, mimowolnie pomyślała o Rinari'm, który z pewnością pomógłby jej, gdyby tylko znajdował się w pobliżu. Chłopak tyle razy ostrzegał ją przecież, aby uważała podczas swoich nocnych wędrówek, a nawet nie wiedział, że chodziła gdzieś jeszcze, poza chatą, w której zatrzymywał się, kiedy przybywał do jej królestwa. Jej ukochany miał rację. Źle zrobiła, że wyruszyła sama, nikomu nie mówiąc, gdzie się udaje. Nie miała pojęcia o otaczającym ją świecie, nie znała ludzi, ani tym bardziej ich zwyczajów.

Mężczyzna zaczął się niecierpliwić i postąpił krok do przodu, więc księżniczka pokręciła gwałtownie głową, jednocześnie wycofując się z przestrachem. Obawiała się, że w przeciwnym wypadku groźby zmieniłyby się w czyny, a dobrze wiedziała, że sama nie dałaby rady w starciu z ogromnym, ciężkim człowiekiem, gdyby ten się na nią rzucił. Już miała odejść, a raczej uciec, kiedy zza ramienia mężczyzny wyjrzała jeszcze jedna osoba. Tym razem kobieta.

- Co tu się...? - widząc dziewczynę, zamarła z niedokończonym pytaniem, ciskającym się na jej usta. Zamrugała i poklepała się mocno po policzkach, aby się ocucić. Kiedy mimo to znów dostrzegła stojącą przed nią tą samą osobę, wytrzeszczyła oczy, a jej usta otworzyły się samoczynnie, jakby straciła nad nimi kontrolę. Nie bacząc na chłód wdzierający się do chaty przez otwarte na oścież drzwi, wczepiła się palcami w ramię swojego towarzysza i wychyliła się bardziej do przodu, nie mogąc wydusić z siebie kolejnych słów.

- Wracaj do łoża, Penrith. Dam sobie radę. - mruknął mężczyzna, próbując wepchnąć kobietę z powrotem do chaty. Ta jednak jakby wrosła w podłożę. - To tylko kolejna przybłęda. Zaraz się z nią rozprawię.

Kobieta otrząsnęła się z letargu, a mina, jaka pojawiła się na jej twarzy po słowach mężczyzny sygnalizowała istne przerażenie. Spojrzała na niego ze zgrozą, a ten z kolei na nią z niezrozumieniem.

- Jak w ogóle śmiesz podnosić rękę na dziedziczkę spuścizny jednego z Czterech Żywiołów, pierwszą księżniczkę Królestwa Powietrza i pierworodną panującego tam obecnie Władcy?! - niemal krzyknęła, na co Leanice uniosła błagalnie ręce, aby zachowywała się ciszej. - Postradałeś zmysły, Reghtorze?! Nie widzisz, że to Leanice, moja powiernica i pani?!

- Księżniczka Leanice? - mężczyzna wydawał się dopiero, co tak naprawdę obudzić. Przeszedł przez próg chaty, aby przyjrzeć się nieznajomej, po czym przetarł oczy, upewniając się, iż wzrok go nie zawodził. Kiedy znów spojrzał na dziewczynę, wydawał się być w kompletnym szoku. - Wasza Wysokość!

Uświadomiwszy sobie swój śmiertelny błąd, zbladł i zachwiał się, momentalnie tracąc wszelkie siły. Gdyby jego towarzyszka w porę nie przytrzymała go za ramiona, z pewnością upadłby do tyłu, wprost na twardą ziemię. Jego twarz zdawała się jaśniejsza od zdobiącego trawy śniegu, a dłonie poczęły się niekontrolowanie trząść. Leanice nie widziała jeszcze nikogo równie przejętego trwogą.

- B... błagam o wybaczenie, o pani! - wyswobodził się z uścisku Penrith i niewiele myśląc, runął na ziemię, tuż obok stóp księżniczki. Nie ośmielając się podnieść głowy, począł ściskać krawędź jej sukienki. - Nie sądziłem... Nie miałem pojęcia, że Wasza Wysokość kiedykolwiek opuszcza swoje królestwo! Przysięgam na moje życie, gdybym tylko wiedział...

- Potraktowałbyś mnie inaczej niż zwykle obchodzisz się z ludźmi przychodzącymi do ciebie po pomoc? - przerwała mu ze smutkiem jasnowłosa, zaciskając usta. Może i szczerość w głosie mieszkańca wioski była prawdziwa, ale pokazywała tym samym, że gdyby nie informacja o pochodzeniu dziewczyny, wszystko skończyłoby się zupełnie inaczej. Jeśli to byłby ktoś inny, nie miałby tyle szczęścia co ona. Najpewniej skończyłby pobity, cały we krwi, gdzieś w jakimś przypadkowym dole. Znaleziono by go dopiero o świcie, może już martwego.

Mężczyzna jęknął przeciągle i zawładnięty poczuciem winy, począł jeszcze silniej zaciskać palce na materiale jej sukni. Nie posiadał żadnego usprawiedliwienia, ale Leanice wcale go nie oczekiwała. Pomimo bólu, jaki kołatał się w jej sercu, rozumiała, że zachowanie człowieka nie było niczym wyjątkowym. Równie dobrze mogłaby zapukać do innych drzwi, a potraktowano by ją identycznie. Strach obezwładniał ludzi i zagłuszał współczucie, jakie powinni czuć wobec drugiej osoby. Rinari jej to niedawno uświadomił.

- Wybaczę ci, jeśli obiecasz, że następną osobę, która zastuka do twych drzwi, przyjmiesz niczym swego własnego, rodzonego brata lub siostrę. - oznajmiła, choć już dawno darowała mężczyźnie jego zachowanie. Nie umiała się gniewać, a już na pewno nie wtedy, kiedy winny, dorosły mężczyzna, ponadto o wiele potężniej zbudowany od niej, leżał pod jej nogami, niemal z płaczem, prosząc, aby darowała mu życie. - Dasz temu komuś wikt i opierunek i nie wygnasz, dopóki sam nie zdecyduje się odejść.

- Oczywiście, pani! Masz moje słowo!

Na twarzy Leanice zagościł łagodny uśmiech. Pochyliła się i pomogła wstać dygoczącemu mężczyźnie, który niczym mantrę powtarzał słowo: „obiecuję", lub „przysięgam". Kiedy dziewczyna upewniła się, że znów nie rzuci się do jej stóp, przeniosła wzrok na swoją Lutyankę.

- Penrith, moja droga... - zaczęła, podchodząc bliżej. Lutyanka przesunęła się, zapraszając tym samym księżniczkę do wnętrza chaty. Nie mogli dłużej stać w progu, gdyż ani niejaki Reghtor, ani kobieta nie byli odziani tak ciepło jak dziewczyna.

Całą trójką weszli do środka, a mężczyzna skorzystał z okazji, aby odejść i zniknąć za załomem jednego z prowizorycznie urządzonych pomieszczeń. Obawiał się przebywać dłużej w towarzystwie księżniczki, nawet jeśli ta potraktowała go z wyjątkową wręcz pobłażliwością.

- Leanice, co cię do mnie sprowadza o tak późnej porze? - zapytała kobieta, kiedy obie usiadły na beli drewna. Wcześniej Lutyanka wręczyła swojej pani miseczkę z wodą, aby ta mogła się napić po długiej podróży. - Przyszłaś kompletnie sama? Bez żadnych strażników, czy służek? Wiesz, jakie to było niebezpieczne i nierozważne z twojej strony? Gdyby twój ojciec się dowiedział...

- Jestem świadoma wagi swojego czynu, jednak nie mogłam czekać. - księżniczka odstawiła miseczkę na ziemię. - Coś się ze mną dzieję i myślę, że tylko ty będziesz potrafiła mi pomóc.

Przesunęła torbę na kolana i wyciągnęła z niej jakiś nieduży, owinięty w skóry przedmiot. Podała go Penrith, a sama zaczęła odpinać sznur, zawiązany w okolicy szyi. Z początku Lutyanka zamierzała ją powstrzymać, w chacie bowiem panował równie potężny chłód jak na zewnątrz, jednak księżniczka jedynie pokręciła głową. Jej celem nie było zdejmowanie wierzchniego odzienia, a dostanie się do małego, przeźroczystego kawałka diamentu, który ozdabiał jej pierś.

Eh... Znowu to zrobiłam i znowu rozdział praktycznie zalany opisami :/ No cóż... Mam tylko nadzieję, że nie jesteście zawiedzeni, ale ta historia nigdy nie miała być w końcu krótka i opowiedziana na pół gwizdka. Jak widzicie wraca nasza Leanice, ktoś ma teorie, dlaczego przybyła do jednej ze swoich Lutyanek?

Zachęcam do komentowania i gwiazdkowania

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top