Rozdział 12 cz.3
Daniel poprosił, abyśmy szli dalej, a on po drodze wytłumaczy nam, o co dokładnie chodziło z czarną panterą i dlaczego tak spokojnie zareagował na jej widok. Nie było się co spierać, ponieważ już od kilku minut byliśmy spóźnieni na kolację, a przecież nikt z obecnych na niej osób, nie wiedział, że po drodze wydarzył się jakikolwiek incydent. Nie znajdowaliśmy się w Cennerowe'ie, gdzie uczniowie mogli przychodzić na posiłki kiedy chcieli, byleby tylko wyrobić się w określonych godzinach. W siedzibie Rady spóźnienia nie były najlepiej odbierane, ponieważ oznaczały brak szacunku dla innych współtowarzyszy.
Ostatecznie tylko ja zainteresowałam się historią związaną z Gemini, bo moje towarzyszki jakoś straciły zapał i nie podjęły prób włączenia się do rozmowy. Vanessa, którą widocznie przytłoczyło poczucie winy, w milczeniu dreptała obok mnie ze wzrokiem wbitym w ziemię, a Misurie trzymała się z tyłu. Ona także nabawiła się kiepskiego humoru. Odkąd ruszyliśmy w dalszą drogę, stała się przygaszona i małomówna. Posępnie wpatrywała się w boczne ściany, ale raczej nie po to, aby podziwiać wiszące na nich portrety. Musiałam z nią później poważnie porozmawiać, coś mi mówiło, że sam wybryk Vanessy nie pogorszyłby aż tak jej samopoczucia.
W końcu wyjaśniła się sprawa z panterą. Coleman oznajmił, że Gemini, czyli podobnie jak ona, magiczne istoty, nie bez powodu otrzymały swoją dźwięczną nazwę na cześć gwiazdozbioru bliźniąt. Kilka tysięcy lat temu, niedługo po upadku Czterech Królestw i owianiu ich historii legendą, świat zaczął zaludniać się nie tylko przez zwykłych ludzi, ale także przez magów i wampiry (syreny istniały dużo wcześniej jednak dowiedziano się o ich obecności dopiero pod koniec ery Królestwa Powietrza). Czarodzieje odkryli wtedy ciekawy ewenement, który z niewiadomych przyczyn, dotyczył wyłącznie ich społeczności. Na ziemi z miesiąca na miesiąc, zaczęły pojawiać się nowe, niespotykane wcześniej rasy zwierząt, które lgnęły do magicznych osób i wykazywały przed nimi brak jakiegokolwiek strachu. Wyglądały inaczej niż żyjące w tamtych czasach stworzenia, więc zwracały na siebie uwagę. Zazwyczaj posiadały większą ilość kończyn, cechowały je nieokreślone barwy lub umiejętności. Niektóre umiały lewitować, inne ziały ogniem, błyszczały w świetle gwiazd, czy nawet znikały. Pod tym względem były czymś nowym – nie tylko dla ludzi, ale także dla nadnaturalnych.
Mimo swojej szerokiej skali, zjawisko nie tyczyło się wszystkich, a jedynie określonych magów i zwierząt. Jak się później okazało, każdemu czarodziejowi przypadało jedno lub kilka istot, które tylko jemu pozwalały się oswoić, a na obcych reagowały wzmożoną agresją. Dodatkowo skrzywdzenie, bądź co grosza zabicie takiego stworzenia, powodowało u maga zarówno fizyczny, jak i psychiczny ból. Zupełnie tak, jakby byli ze sobą połączeni i w przypadku śmierci, pękała niewidzialna, niewykrywalna więź, jaka ich spajała.
Przykuło to uwagę wieszczy, którzy przez wiele kolejnych lat, badali to niespotykane zjawisko, próbując odpowiedzieć sobie na wiele zadawanych przez magów pytań. Okazało się wtedy, iż każdy żyjący organizm emanował energią, która w przypadku czarodziei, z racji niepodważalnego związku z magią, jak również żywiołami, była najsilniejsza. Czasem okazywała się ona na tyle skumulowana i niestabilna, aby oderwać się od duszy i ustanowić oddzielny, myślący byt. Tym właśnie bytem określano Gemini, skrawki dusz, które znajdywały swoje manifestację w oddzielnym ciele i przyjmowały postać określonego zwierzęcia. Z początku nazywano je różnie, towarzyszami duszy, duchowymi przewodnikami, zwierzętami mocy lub opiekunami. Kiedy ich właściciel słabł, dzieliły się z nim energią, a jeśli znajdował się w niebezpieczeństwie, broniły go niczym waleczni żołnierze swojego ukochanego władcy. Kiedy nie były potrzebne, nie przybierały materialnej formy, dzięki czemu nie narzucały się swoją obecnością. Z oddali czuwając nad panem, czekały aż ten je wezwie lub znudzą się na tyle, aby zdecydować się na zmianę wyglądu.
Gwiazdozbiór bliźniąt był znany ludzkości od dawna, choć początkowo łączono jego istnienie z mitologią, a sam wzór widoczny na niebie, z greckimi bliźniętami – Kastorem i Polluksem. Taką wersje znali ludzie, bowiem dla magów, Gemini szybko stały się symbolem więzi jaka łączyła ich z magicznymi zwierzętami. Kastor, czyli alfa Geminorum przedstawiał czarodzieja, a Polluks, beta Geminorum, uciekającą, lecz wciąż połączoną z nim duszę. Dwa byty o współgrającej ze sobą psychice, a także podobnie odczuwanych emocjach.
– Czyli ta pantera, którą widzieliśmy... to była manifestacja duszy Najwyższego Radcy? – zapytałam w zamyśleniu, kiedy strażnik Misurie skończył mówić i miałam w końcu szansę, aby zadać chodzące mi od dłuższego czasu po głowie pytanie. Nagromadziło się ich kilka, więc poważnie głowiłam się nad tym, jak je dozować i ułożyć w dogodnej kolejności.
– Jej skrawek. – przyznał mężczyzna z lekkim uśmiechem. Chyba był zadowolony, że jako osoba interesująca się gwiazdami i kosmosem, z łatwością od razu pojęłam jego nawiązania do gwiazdozbioru bliźniąt. – Gemini, wbrew pozorom, to całkiem inne organizmy. Posiadają świadomość i charakter podobne do właściciela, ale czasami wykształcają się u nich indywidualne cechy. Zdarzają się nawet przypadki, że zwierzęta odrzucają swoich panów, a wtedy więź samoczynnie zostaje przerwana zanim zawiąże się ciaśniej. Dzięki temu taka... relacja nie staje się później toksyczna i nikt nie cierpi.
– Coś wspomniałeś o tym, że po zabiciu zwierzęcia, ich właściciel także odczuwał ból. Ma to związek z umieraniem duszy?
Daniel zrobił gest, który był ni to skinieniem głowy, ni wzruszeniem ramion.
– Dusza, która raz opuściła ciało, prosperuje jako oddzielny organizm, więc trudno określić, czy czarodziej odczuwałby jej odejście, gdyby nie więź. I tu jest pies pogrzebany. Relacja, czy dosadniej ujmując, nić, która łączy maga z Gemini ma z tego powodu swoje wady i zalety. Jeśli Gemini akceptuje maga, będzie przy nim wiernie trwać, aż do śmierci umacniając jego psychikę i służąc mu pomocą. To jednak wiąże się z wyrzeczeniami, na które nie każdy potrafi się zdecydować. Zwierzęta mocy czują cierpienie swojego pana, a on, choć w mniejszym stopniu, ich ból. Żyją w symbiozie, dzieląc się troskami, a także cielesnymi udrękami. Dlatego magowie nie zawsze pozwalają Gemini się z nimi połączyć lub zżyć. Ponoć nie ma w życiu gorszej tortury, niż moment, kiedy więź zostanie przerwana w późnej fazie.
– A co, jeśli więź przetrwa, a to mag umrze? – odezwała się Misurie, nadal trzymająca się z tyłu. Obróciłam się z nadzieją, że skoro już coś powiedziała to do nas dołączy, ale widocznie nie miała takiego zamiaru. No trudno, przynajmniej słuchała. – Co się dzieje z takim duchowym przewodnikiem? Znika, czy istnieje dalej, tyle że bez swojego pana?
– Jeśli śmierć była naturalna, a nić spajająca go z właścicielem mocna to nie, nie znika. – ochroniarz włożył dłoń do kieszeni spodni. Trochę wadziła mu w tym różdżka, toteż wyciągnął ją i wsunął za pasek. – Właśnie dzięki temu na świecie wciąż istnieje tyle niespotykanych, magicznych zwierząt. Pierwsze Gemini miały w sobie coś z duchów, więc żyły o wiele dłużej niż ludzie. Wieszcze zauważyli, że były one wierne swoim magom do samego końca, jednak kiedy ciała panów okazywały się już zbyt słabe i do niczego się nie nadawały, zwierzęta mocy wcale nie znikały. W takim wypadku, śmierć była dla niektórych istnym wybawieniem. Trochę jak przecięcie pępowiny. Gdy traciły swoich panów, jeszcze przez kilka kolejnych lat błąkały się po ziemi, jako wolne zwierzęta, łącząc się w stada, a później rozmnażając. W ten sposób przekazywały swoje geny dalszym pokoleniom, które w przeciwieństwie do przodków, nie posiadały żadnych powiązań z magami. Takie krzyżówki można spotkać do dziś, ale mało kto wie, że ich początki wzięły się właśnie od Gemini. Raczej nie uczą tego w szkołach ze względu na obawę, że młodzi czarodzieje próbowaliby na siłę przywołać swoich opiekunów.
Pewnie miał rację, bo zaraz po tym, jak to powiedział, wyobraziłam sobie Serinę, która z szyderczym uśmieszkiem, ledwie widocznym pod iście budowlaną warstwą makijażu, przywołałaby jakąś zwierzęcą hybrydę, tylko po to, aby mnie nią poszczuć lub chwalić się przed innymi swoim nowym, biednym pupilkiem. Szkoda, bo fajnie byłoby dowiedzieć się więcej o takich „towarzyszach dusz" właśnie ze szkoły. Idąc korytarzem, w dodatku, kiedy krążyło nad nami widmo spóźnienia, nie było szans, aby dokładnie wdrożyć się w temat, a dałabym sobie głowę uciąć, że na przykład Elisabeth Hills byłaby wniebowzięta mogąc opowiadać swoim uczniom na zajęciach z białej magii o Gemini.
Sposępniałam, kiedy dotarło do mnie wokół czego, a raczej wokół kogo krążyły moje wspomnienia. „Nie!" – poprawiłam się w myślach, mimowolnie zaczynając drapać się po ramieniu, jak to miałam w zwyczaju, gdy nad czymś się zastanawiałam lub byłam zdenerwowana. – „Nie byłaby. W końcu grubo ponad miesiąc temu wyszło na jaw, że pracowała na usługach Doriana. Każde z jej na pozór miłych spojrzeń ociekało fałszem, a uśmiech był nieszczery tak samo jak jej pracodawca."
– Ale dlaczego akurat pantera? – moje rozmyślania przerwało kolejne pytanie Misurie. Chyba coś przegapiłam, bo zamiast trzech metrów, dzielił nas od niej już tylko metr. – Znamy tyle niesamowitych odmian magicznych zwierząt... Choćby z rogami, podwójnym ogonem, albo powykrzywianymi kopytami zamiast łap. Czemu Radca ma akurat takiego... normalnego chowańca? Tak to by się nim chwalił na jakichś ważnych spotkaniach z szychami z innych krajów, a tu masz, trafiła mu się taka zwykła puma! Chociaż to też musi ciekawie wyglądać jak Regarte siedzi w tym swoim fotelu, a to bydle mu się łasi do nogi.
Nastolatka chyba rzeczywiście się na tym zastanawiała, bo jej mina wyrażała najprawdziwsze skoncentrowanie. Daniel zaśmiał się, już nawet nie siląc się, aby poprawiać jej kolejną pomyłkę.
– Na początku Gemini same przyjmowały najbardziej pasujące im formy, jednak z czasem, gdy czary stały się dla zwykłych ludzi czymś niebezpiecznym, zaczęto ukrywać istnienie magicznych istot tak samo jak magów, syren, czy wampirów. – przyznał z rozbawieniem. – W naszym świecie modyfikacja wyglądu nie sprawia najmniejszego problemu, a jak widać się przydaje.
Przerwał, kiedy dotarliśmy do rozwidlenia korytarzy, a nasza trasa skrzyżowała się z drogą nadchodzącej z lewej strony pary. Starszy, pomarszczony mężczyzna szedł w towarzystwie rozmawiającej z nim, niewiele młodszej kobiety i odpowiadał na jej pytania. Zielona szata, którą zarzucił na barki, zwisała mu praktycznie do kostek, zakrywając przed światem zewnętrznym pokraczne, nienaturalnie chude nogi. Kiedy jedna z nich wysunęła się przypadkiem spomiędzy fałd ciężkiego materiału, dopadło mnie zdziwienie, że staruszek w ogóle mógł się na nich poruszać.
Zainteresowana anatomią maga, nie pomyślałam, że on także mógłby zwrócić na nas uwagę. Niespodziewanie spojrzał w bok, jakby wyczuł na sobie mój ciekawski wzrok. Zamarłam. Ponieważ nie zdążyłam dostatecznie sprawnie uciec oczami gdzieś w bok, poczułam zawstydzenie, a na mojej twarzy wystąpiły gorące wypieki, gdy mężczyzna widocznie zwolnił kroku. Dotarło do mnie, że niekulturalnie było się tak gapić. A już na pewno jeśli w grę wchodził ktoś z Rady!
Na szczęście starzec nie przyjął mojego zachowania, jako czegoś obraźliwego, a raczej zwykłą ciekawość. Wciąż słuchając wywodu kobiety, uśmiechnął się do nas miękko, po czym uniósł nieznacznie dłoń, chcąc nas w ten sposób pozdrowić. Daniel bezzwłocznie przybrał poważny wyraz twarzy, pochylił się jak do ukłonu i zareagował podobnym gestem. Trwał tak, z pochyloną głową i poderwaną w górę ręką, dopóki mężczyzna wraz ze swoją towarzyszką nie przeszli na prawą stroną i nie skręcili w jakieś boczne przejście.
Kiedy para zniknęła z naszego pola widzenia, Coleman wrócił do wyprostowanej pozycji.
– Czy to był jeden z głównych Radców? – spytałam natychmiast, ściszając konspiracyjnie głos. Vanessa i Misurie również się zainteresowały, bo znalazły się nieco bliżej nas.
– Nie. Wtedy raczej by się do nas nie uśmiechnął. – kąciki ust strażnika uniosły się nieznacznie, jakby usłyszał dobry żart. Mi nie było zbytnio do śmiechu. Zważywszy na nadchodzące przesłuchania, wolałam myśleć, że będę rozmawiać z kimś przyjaźnie nastawionym, a nie ze stereotypem surowego, szkolnego nauczyciela, który za cel życiowy obrał sobie gnębienie przepytywanych uczniów. – Radcy noszą czarne szaty, zielone i brązowe są przyporządkowane dla pracowników niższej rangi. Akurat ten mężczyzna nazywa się Lucan Mitchell. Jest znawcą magicznych roślin i opiekunem podziemnych oranżerii. Pracuje dla Rady od ponad dwudziestu pięciu lat, więc cieszy się zaufaniem wśród strażników. Ja osobiście darzę go ponadto ogromnym szacunkiem.
Choć pan Mitchell już dawno sobie poszedł, gdy mijaliśmy korytarz, w którym rozpłynęła się jego postać, razem z przyjaciółkami zadzierałyśmy głowy, aby zobaczyć, dokąd prowadził. Tak długi staż pracy w siedzibie Rady, wedle powszechnych opinii miejscu cieszącym się ciężką, raczej nie najlepszą sławą, jak również surowym podejściem do pracowników, wzbudzał prawdziwy podziw. Nawet Najwyżsi Radcy zazwyczaj nie dawali rady wytrwać na swoim stanowisku dłużej niż dziesięć lat, a co dopiero ponad dwadzieścia. W zwyczajnej pracy mianem najgorszych wrogów określano zazwyczaj bezustanną presję, wymagających szefów, czy uciekający niczym przez palce czas. To było nic w porównaniu z tym, co musieli przeżywać nadnaturalni, którzy decydowali się poświęcać większą część życia (obstawiałabym, że i zdrowia) na rzecz całej magicznej społeczności. Tu nie chodziło przecież o małą firmę, pieniądze, czy kilkuset pracowników. W przypadku Rady, na szali zawsze ważyły się losy liczących sobie miliony przedstawicieli ras. Jeden błąd mógł odbić się bolesnym echem na wszystkich.
Pod tym względem osoba pana Mitchella stawała się jeszcze bardziej interesująca.
Do jadalni szliśmy dobry kawał czasu, ale dzięki opowieściom Daniela nie było to aż tak odczuwalne. Budowla zdawała się nie mieć końca, a korytarze, ciągnące się w nieskończoność, to rozszerzały się to zwężały niczym żywy, ruchomy organizm. Mimo to do samego końca sceneria nie zmieniała się praktycznie wcale. Jeśli nie liczyć ewolucji zachodzących na mijanych obrazach, zdobiących ściany lub marmurowych popiersi, wpatrujących się w nas zimnymi, nieruchomymi oczami, byłabym zdania, że ciągle krążyliśmy w kółko. Pan Regarte wykazał się dużą przenikliwością, decydując się wysłać po nas zawczasu strażników. Gdyby nie ogarnięty ochroniarz, który mówił, gdzie powinniśmy skręcać, zgubiłabym się od razu po wyjściu z pokoju i w życiu nie trafiłabym na kolację. Na domiar złego, patrząc na rozmiary posiadłości, nie wiedziałabym też pewnie jak wrócić i znaleziono by mnie dopiero po kilku tygodniach, wciśniętą w zimny kąt pomiędzy jakimiś rzeźbami. Stałabym się taka jak one – blada, pozbawiona resztek ciepła i nieruchoma.
W jadalni, tak jak można się było spodziewać, brakowało tylko naszej czwórki. Kiedy weszliśmy, kilkanaście par oczu powiodło w naszym kierunku, a czwórka nieznanych mi dotąd mężczyzn podniosła się ze swoich miejsc i trwała tak bez ruchu, dopóki nie zajęliśmy ostatnich wolnych krzeseł przy stole. W tym czasie Daniel pośpieszył z wyjaśnieniami, aby usprawiedliwić nasze, nie ukrywając, rażące spóźnienie.
Jadalnia obfitowała w ciepłe barwy, głównie pomarańcze i brązy. Szarych ścian nie dało się praktycznie zobaczyć, gdyż ukryto je pod rzędami różnych wielkości obrazów. Oprawione w złote, masywne ramy, niczym ozdobne cegły podtrzymujące sklepienie, przedstawiały magiczne rodziny, sceny polowań lub pojedyncze postacie. Te ostatnie, w zależności od statusu osoby były mniejsze lub większe, bardziej lub mniej kolorowe, jakby w ten sposób, pokazywano zamożność dawnych mieszkańców siedziby Rady. Jeden z obrazów, największy, a także przedstawiający posiadłość, ozdabiał miejsce nad białym, kaflowym kominkiem. W jego wnętrzu skrzył się ogień, który oświetlał ciepłym światłem siedzącą najbliżej Eylę i parę pobliskich krzeseł. Stół znajdował się w centrum pomieszczenia, ale że był dość okazały, zajmował dwie trzecie jego powierzchni. Bogata zastawa tylko czekała, aby ktoś zaczął z niej korzystać. Górowały nad nią mosiężne świeczniki, a także przeźroczyste dzbany, do których wstawiono kwitnące kwiaty o pomarańczowych i białych płatkach.
Jedna rzecz rzuciła mi się w oczy. Wśród zebranych nigdzie nie dostrzegłam Najwyższego Radcy.
– Rozumiem. – odezwał się Soren, kiedy Coleman zrelacjonował mu naszą podróż przez siedzibę. Jak się okazało, starzec również był obecny. Nawet mnie to ucieszyło. Wydawał się w porządku, a oprócz niego i moich przyjaciół, jedyną osobą, którą kojarzyłam na sali, była wampirzyca, która zaprowadziła nas do Casimira Regarte. – Rzeczywiście, zawczasu wypadało poinformować naszych gości o niektórych sprawach i panujących tu zasadach. Wybaczcie ten karygodny błąd.
To mówiąc zwrócił się do mnie, Misurie i Vanessy. Uśmiechał się przy tym przepraszająco, ale w taki sposób, jakby istnienie pantery jego chlebodawcy i jej niedoszły atak na wieszczkę, wydawały mu się mniejszym złem, niż fakt, iż zapomniał o niej wcześniej wspomnieć.
– Nic się nie stało. – zapewniła zielonowłosa, która odkąd weszła do jadalni, swoją całą uwagę poświęciła stojącym na stole kwiatom. Niezdrowy błysk w jej oczach napełnił mnie obawą, że tylko czekała na odpowiedni moment, aby zwędzić kilka płatków pod stół, pozapychać nimi kieszenie i użyć ich później podczas warzenia eliksirów. – To by... znaczy się, pupil Najwyższego Radcy nic nam nie zrobił. Mimo wszystko to my powinnyśmy przepraszać, że przez nas tak bardzo opóźniła się kolacja.
Później nastąpiła krótka seria wymian zdań, kiedy to doradca zapewniał, że nie powinnyśmy w żadnym wypadku przepraszać, a my oponowałyśmy, twierdząc, że on również niczym nie zawinił, a już tym bardziej nie mógł przewidzieć, iż natkniemy się na biegającego korytarzami Gemini. W międzyczasie do jadalni zaczęli wchodzić ubrani na czarno-biało kelnerzy, którzy podawali nam kolację. Widocznie w Radzie inaczej rozumiano to pojęcie, bo na horyzoncie pojawiły się tace wypełnione wręcz hurtowymi ilościami mięs.
– Na pewno ta pantera nic wam nie zrobiła? – Zander, który siedział obok mnie, zsunął lewą dłoń pod stół i położył ją na moim kolanie. Nadal był wyczuwalnie spięty, jednak jego opiekuńcza natura zwyciężyła i musiał się upewnić.
Zastanawiałam się przez chwilę, czy mu odpowiedzieć, czy od razu przejść do pytania, dlaczego tak osobliwie zachowywał się odkąd przyjechaliśmy do Rady. On zdawał się nie pamiętać lub udawać, że nic dziwnego nie miało miejsca, jednak mnie bardzo męczyło, kim była czarnowłosa wampirzyca o imieniu Kayla. Znał ją, ja też. Tylko skąd?
Zanim zdołałam odezwać się choć słowem, przeszkodził nam kelner, który ni z tego ni z owego, nachylił się nad moim chłopakiem, pytając o preferowaną przez niego grupę krwi.
No tak, zapomniałam, że wampiry nie jadły normalnych posiłków.
– AB, jeśli można. – dziewiętnastolatek praktycznie nie zwrócił na niego uwagi. Kiedy tamten odszedł, zamierzał wrócić do rozpoczętej rozmowy, jednak znów nie dano mu było tego zrobić. Kelner pojawił się przed nim dosłownie po kilku sekundach z kieliszkiem praktycznie po brzegi wypełnionym gęstą, ciemnoczerwoną cieczą. Na szczęście ktoś wpadł na pomysł, aby stłumić rozchodzące się w pomieszczeniu zapachy. Zamiast odoru mieszanki wielu mięs i czystej krwi, wokół rozchodziła się wyłącznie delikatna woń kwiatów.
Odwróciłam wzrok od zawartości kieliszka (już nie mówiąc o tym, że krew miała identyczną grupę, jak moja) i zaczepiłam jednego z kelnerów, który przyniósł jedzenie sąsiadującej ze mną Meggan. Akurat zbierał się do odejścia.
– Jeśli mogę zapytać. Co dokładnie jest podawane do jedzenia? – uśmiechnęłam się przyjaźnie, choć prawdę powiedziawszy, nieco obawiałam się odpowiedzi. Nie byłam pewna, czy ktokolwiek z kuchni wiedział, że od jakiegoś czasu, a dokładniej od odzyskania wspomnień Leanice, nie brałam do ust żadnego mięsa.
Mężczyzna zmrużył oczy, najpewniej nie rozumiejąc, dlaczego go zaczepiłam skoro i tak niedługo miał do mnie podejść któryś z jego kolegów, aby dowiedzieć się, co mi podać. Był z nich wszystkich najokazalszy, a mówiąc kolokwialnie, najgrubszy. Jego opasły brzuch ledwie wytrzymywał starcie z paskiem podtrzymującym spodnie, a szereg guzików widocznych na koszuli, był tak napięty, iż istniało ryzyko, że niedługo zaczną żyć własnym życiem i latać po całej jadalni.
– Przygotowaliśmy cztery rodzaje głównych dań. – odparł bez zająknięcia, nie odwzajemniając mojego uśmiechu. – W zależności od tego, co panienka sobie życzy, możemy podać pieczoną kaczkę nadziewaną kasztanami, pierś z kaczki z malinowym sosem lub perliczkę w miodzie. Mamy również comber wieprzowy z sosem chutney, gdyby wolała panienka kuchnię indyjską. Jeśli chodzi natomiast o desery...
– Nie, nie, nie. – uniosłam dłoń zanim kelner zdążył zarzucić mnie kolejnymi nazwami potraw. Jego mina nie wyrażała chęci współpracy i pewnie najchętniej wróciłby do swoich obowiązków, jednak musiałam brnąć dalej, jeśli zależało mi na napełnieniu żołądka. Od rana prosperowałam jedynie na kilku naleśnikach, które zrobiła na śniadanie mama Zandera. – Chciałabym się tylko dowiedzieć, czy byłaby możliwość zjedzenia czegoś bez mięsa. Nie wątpię, że te wszystkie kaczki i inne zwierzęta są... pyszne, jednak tak się niefortunnie składa, że jestem wegetarianką.
Zapanowało milczenie, podczas którego mężczyzna taksował mnie wzrokiem, a ja przygryzałam wargę, już zaczynając się zastanawiać, co zrobię, kiedy dowiem się, że w takim wypadku będę mogła liczyć wyłącznie na deser. Zawsze mogłam też zapytać Misurie, czy kwiatki, które tak ją zafascynowały, były nieszkodliwe dla czarownic.
– Coś tam wspominali, że będzie ktoś, kto nie je mięsnych potraw. – przyznał w końcu kelner z niesmakiem, po czym kiwnął głową w kierunku najbliższego chłopaka w czarno-białym stroju. Zwróciłam uwagę, że jako jedyny nie przyszedł z naręczem tac i od dłuższego czasu rozglądał się po obecnych. – Hej, Charlie, to ta tutaj!
Chłopak nazwany Charliem zdawał się o wiele młodszy od spasłego kelnera. Pośpiesznie podszedł i przyjrzał mi się z nadzieją, jakbym miała mu oznajmić, że wygrał los na loterii. Od razu domyśliłam się, że przydzielono go do mnie właśnie z racji innych preferencji żywieniowych.
– Panienka America? – zapytał z nadzieją, a ja przytaknęłam. Jego kolega zdążył już odejść i jak gdyby nigdy nic, zapytał o coś Jerome'a. – Dostaliśmy informację, że jeden z naszych gości nie spożywa mięsa, więc nasi kucharze przygotowali coś specjalnego. Woli panienka wegetariańską musakę, bakłażana zapiekanego z pomidorami i mozzarellą, czy rybę, konkretnie dorsza, z warzywami i dodatkiem czerwonej soczewicy?
Zamrugałam, nie wiedząc, co powiedzieć. Nie byłam pewna, co myśleć o tym, że Rada tyle o mnie wiedziała. To oczywiste, że od dłuższego czasu zdobywali na mój temat informacje z racji przeszłości, ale nie spodziewałam się, że zainteresują się również kwestiami żywieniowymi. To było trochę... niekomfortowe.
Koniec końców wybrałam bakłażana, ponieważ ryb także raczej ostatnio nie jadałam, a nie bardzo wiedziałam, czym była wegetariańska musaka. Dostałam swoje danie równie szybko co reszta, więc po kilku minutach wszyscy mogli się cieszyć długo wyczekiwanym posiłkiem. Jedzenie momentalnie poprawiło wszystkim nastroje, bo atmosfera nieco się rozluźniła. Co prawda w obecności czterech obcych mężczyzn, Sorena i Kayli, a więc dwójki zaufanych pomocników Radcy nie było mowy o beztroskich rozmowach, jednak brak samego Casimira Regarte chyba wszystkim wyszedł na dobre. Reszta kolacji przebiegła w spokoju. Choć przez pierwsze dwadzieścia minut w pomieszczeniu słychać było wyłącznie szczęk talerzy i przemieszczających się w tę i z powrotem kelnerów, później było już tylko lepiej. Misurie wróciła do analizowania pochodzenia stojących na stole roślin, a Vincent, siedzący obok, delektował się którymś z kolei kieliszkiem krwi, która jak stwierdził na samym początku uczty, nigdy nie smakowała mu tak bardzo jak ta z tutejszych podziemi. Will milczał, wymieniając spojrzenia z Meggan, ja starałam się nawiązać rozmowę z Zanderem (ze względu na obecność Kayli, zdecydowałam się chwilowo przesunąć w czasie naszą rozmowę na jej temat), a Vanessa oddała się przyciszonej dyskusji prowadzonej ze swoją strażniczką. Może nie tyle dyskusji, co krótkim wymianom zdań, ponieważ pod względem charakterów znacząco się różniły, ale obu to pasowało. Eyla Venfort mówiła, a wieszczka słuchała, dłubiąc widelcem w swojej, zdecydowanie za dużej jak na nią, porcji kaczki. Inni ochroniarze nie byli tak zabawowi jak ona. Trzymali się raczej swoich talerzy, nawet nie starając się do kogoś przemówić. Mogłam się tego spodziewać. Czasy, gdy luźno z nami rozmawiali widocznie się skończyły. W Radzie już nie mogli zachowywać się tak swobodnie jak w domach swoich podopiecznych. W końcu obecnie na każdym kroku byli oceniani przez osoby, które mogły donieść na nich do Casimira Regarte.
A jeśli chodziło o Sorena, Kaylę lub pozostałych mężczyzn, cały czas milczeli.
W ramach rekompensaty za to, że ostatnio okres pomiędzy dodawaniem rozdziałów nieco się wydłużył, dostajecie nowy fragment nieco wcześniej (a tak naprawdę to akurat naszło mnie na pisanie i wyszedł rozdział ;) ) Jak zawsze zachęcam do komentowania i gwiazdkowania :) Mam też nadzieję, że połapaliście się, o co chodzi z Gemini, bo szczerze mówiąc, mam co do tego obawy.
PS: Poniżej macie zdjęcia, jak mniej więcej, a raczej jak dokładnie, wygląda konstelacja Bliźniąt. Mam nadzieję, że tak jak ja dokładnie widzicie na nich pana i jego zwierzę mocy :D
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top