Rozdział 11 cz.1

Pokój dla tych nieco „lepszych" gości był urządzony w podobnym stylu co reszta klubu. Poprzez wysokiej klasy meble, rzecz jasna fioletowe, stworzono w nim klimat ekskluzywnej, przytulnej kabiny. Akustyka zmieniała się dzięki specjalnym, wyjątkowo dźwiękoszczelnym drzwiom, kształtem imitującym fale wodospadu (oczywiście w razie potrzeby i dla zachowania prywatności możliwych do zasłonięcia specjalną kotarą), a ustawiona w kącie pomieszczenia wieża pozwalała na własny wybór muzyki. Jej całkowite wyłączenie, w razie przeprowadzania poważnych, biznesowych bądź magicznych rozmów, także było możliwe. Pod ścianami umieszczono długą, wygodną kanapę w kształcie litery „U", aby dopasować ją do rogów. Nad nią wmontowano ruchome obrazy, imitujące akwaria. Nie pływały w nich jednak sztuczne ryby, a płynne krople lawy. Poruszały się na wszystkie możliwe strony, tworząc najróżniejsze, przedziwne wzory i co jakiś czas jaśniały silniejszym światłem w zależności od preferencji gości. Dopasowywały się w ten sposób do kilku nowoczesnych, zakrzywionych halogenów skierowanych na umieszczony w centralnym miejscu pokoju stół. W jego przypadku chyba najbardziej dano się ponieść wyobraźni, gdyż jego górna część wydawała się być zrobiona z pokruszonego lodu. Fioletowy napis umieszczony w jego wnętrzu głosił nazwę klubu, a zakrzywione nogi imitujące kryształowe, morskie fale dało się do siebie zbliżyć, aby gościom łatwiej było przejść, czy usiąść. Było to konieczne, ponieważ dużą część pokoju VIP zajmowały wysokie, różowe rośliny doniczkowe, a także przestronny, prywatny barek wypełniony po brzegi alkoholem i kieliszkami.

Zafascynowana otoczeniem, całkowicie zapomniałam o wiadomości o śledzącym mnie sobowtórze. Oderwałam się od Zandera, który swoją drogą pilnował, aby Vin „przypadkiem" nie dobrał się do barku i zadarłam głowę, wpatrując się w pokryty punktowymi światełkami sufit. Dzięki granatowej farbie pokrywającą całą górę, przypominał prawdziwe rozgwieżdżone niebo. Strasznie mi się to spodobało.

Nie tylko ja znalazłam sobie zajęcie. Każdy zajął się sobą. Shane wyciągnął z kieszeni różdżkę i robił coś przy jednej ze ścian (prawdopodobnie kreślił, bądź szukał gotowego zarysu magicznego przejścia), a Misurie wraz z Vincentem, który zrozumiał, że nici z kolejnego alkoholi, obserwowali jego poczynania, wymieniając uwagi. Will przyglądał się w zamyśleniu ruchomym obrazom, a Vanessa, siedząc na kanapie, oddychała ciężko, jakby walczyła z nadchodzącą wizją.

Jej stan zaalarmował niektórych z nas. Kiedy jednak zaniepokojony Zander podszedł, aby z nią porozmawiać, z niewyraźnym uśmiechem pokręciła głową i stwierdziła, że da sobie radę. Już wcześniej wyznała nam, że miewała takie napady, odkąd wyjechała z Cennerowe'a i została wystawiona na kontakt z nowymi osobami. Ponoć polegały na gwałtownych skokach ciśnienia, jak również mocniejszym reagowaniu na bodźce, jednak niezakłócane, kończyły się zazwyczaj po kilku minutach. Odkąd wieszczka trafiła do domu państwa Licavoli, zdarzyło jej się to może dwa, ewentualnie trzy razy.

Mój strażnik w końcu zainteresował się tym, że stałam w bezruchu, gapiąc się jak zahipnotyzowana w sufit. Powiódł za moim spojrzeniem i uśmiechnął się, widząc, jak wielkie wrażenie zrobiło na mnie coś tak zwyczajnego.

– Podoba ci się? – zapytał, kiedy próbowałam wyciągnąć dłoń, aby sprawdzić, czy światełka udające gwiazdy były wypukłe, czy wręcz przeciwnie, wklęsłe, ukryte w suficie. Okazało się jednak, że miałam zbyt niski wzrost, aby dostać do nich palcami. Musiałabym wydłużyć się przynajmniej o pół metra, aby cokolwiek osiągnąć.

– Uwielbiam gwiazdy. – wyznałam w odpowiedzi, nie patrząc w jego stronę. Zalała mnie nieopisana fala przyjemności pomieszanej z opanowaniem. Choć od takiej ilości osób w pomieszczeniu bardzo szybko zrobiło się gorąco, a obraz wciąż nieco wirował mi przed oczami od wdychania dymu spod konsoli DJ'a, poczułam spokój. – Jako Leanice nie miałam zbyt wiele rozrywek, więc wieczorami często opuszczałam swoje sypialnie, aby wymykać się na wyżej położone balkony i obserwować nocne niebo. Dopóki nie znajdywały mnie opiekunki, całymi godzinami potrafiłam siedzieć w bezruchu na zimnie, wpatrując się ponad górskie szczyty. Widok zapierał dech w piersiach.

Staliśmy tak chwilę w milczeniu, przyglądając się światełkom. Żałowałam, że nie powinnam używać magii (chociaż i tak złamałam już zakaz na ulicy), ponieważ wtedy wyczarowałabym setki migających świetlików, które latałyby pomiędzy nami i dodawały kosmicznego klimatu. Gdy byłam młodsza, pomimo zakazu używania zaklęć, robiłam tak wiele razy w domu. Czułam się wtedy, jakby ktoś zamknął w moim pokoju galaktykę złożoną tylko i wyłącznie z połyskujących gwiazd. Leżąc wieczorami w łóżku, na wpół pogrążona we śnie, patrzyłam, jak te wirowały dla mnie w skomplikowanym tańcu i obijały się o siebie, tworząc malutkie rozbłyski.

– Tęsknisz czasami za tymi wszystkimi rzeczami, które straciłaś, a wiesz, że już nigdy nie powrócą? – odległy, pogrążony w zadumie głos wyrwał mnie z zamyślenia i skłonił do spojrzenia w twarz przygaszonego Leona. Mężczyzna wciąż zadzierał głowę i trzymał dłonie w kieszeniach spodni. Jego mina wyrażała nagle wiele skomplikowanych emocji, których nie potrafiłam rozszyfrować.

– Co konkretnie masz na myśli? – odpowiedziałam pytaniem, bo stan strażnika wyjątkowo mnie zaintrygował. Czy on miał coś, co stracił, że poruszał tego typu kwestie? Czy żywił do czegoś ogromny sentyment, a później mu to odebrano?

Zanim się tego dowiedziałam, Leon zamrugał, a jego spojrzenie wróciło do normalności. Tylko białe plamki zdobiące jego tęczówki, stały się jakby ciemniejsze.

– Nic szczególnego. – uśmiechnął się, nieokrzesanym gestem poprawiając kołnierzyk koszuli. Dopadło go zakłopotanie z powodu chwilowego wyjścia z roli strażnika. Przyszło mi do głowy, że być może apatia w jaką wpadł, nie była do końca bezpodstawna, a jego pytanie przypadkowe. Coś go męczyło, ale widocznie uważał, że nie powinno mnie to dotyczyć. – Zastanawiam się tylko, jak to jest posiadać drugą, odległą tożsamość i ze wszystkim sobie radzić. Nie męczą cię wspomnienia? To, że dawne czasy mieszają się z teraźniejszością?

Wyczułam, że pokrętnymi drogami nawiązywał do naszej rozmowy, kiedy nakrzyczałam na niego podczas naszego porannego biegania. Wspomniałam wtedy, że właśnie przez wzgląd na dawne czasy nie będę patrzeć bezczynnie na krzywdę innych i zareaguję na każde, choćby najcichsze wołanie o pomoc. Z jednej strony tęskniłam za starym życiem, z drugiej robiłam wszystko, aby nie powtarzać błędów, jakie w nim popełniłam. Dążyłam do zachowania w sobie pozytywnych cech Leanice, jednocześnie całkowicie je zmieniając, aby nie pozostawać bierną w czynach. Jak na szesnastolatkę miałam dosyć pokrętną filozofię. Nic dziwnego, że Leon zaczął się gubić.

Podrapałam się po ramieniu, rozważając, co odpowiedzieć, aby nie pokomplikować spraw jeszcze bardziej.

– Wiesz, to nie do końca tak, że wszystko pamiętam. Ja...

W tym samym momencie poczułam na swojej talii czyjeś dłonie. Odwróciłam się, aby zastać za sobą Zandera, nieufnie wpatrującego się w mojego strażnika. Jego mięśnie napinały się sugestywnie, a palce boleśnie wbijały w mój bok, jakby sygnalizując w ten sposób, że nie podobało mu się, że w jego obecności tak swobodnie rozmawiałam z ochroniarzem.

– Shane mówi, że powinniśmy iść. – odparł nieco zbyt zimnym tonem, udając, że przyszedł tylko po to, abym nam to zakomunikować. Akurat! I pewnie dlatego jego źrenice zwężyły się niebezpiecznie, a on sam tak pochylał nade mną głowę, że końcówki jego przydługich włosów drażniły mój policzek. Tak to on mógł zachowywać się przy Misurie, ale nie przy mnie.

Leon widocznie zrozumiał aluzję, ponieważ obrócił się w stronę kanap, gdzie Shane i pozostali, czekali już tylko na naszą trójkę. Ich ciała oświetlał blask rozchodzący się z prostokątnego, połyskującego przejścia znajdującego się za ich plecami.

Ruszyłam się z miejsca i podeszłam do przyjaciół, chcąc zobaczyć z bliska, jak wyglądały magiczne przejścia. Poza tymi do ukrytego wymiaru nigdy żadnego nie widziałam. Ciekawiło mnie, czy drogi prowadzące do specjalnie stworzonych miejsc, a takich, które istniały wcześniej, bardzo się różniły, a jeśli tak, na czym polegało ich działanie. W pokoju dla VIP-ów raczej nie było na tyle dużo miejsca, aby się rozpędzić i wskoczyć przez bramę, jak było w przypadku mojego przyjazdu do magicznej szkoły.

Przepchnęłam się obok Vincenta i Willa, a moim oczom ukazało się magiczne przejście w pełnej krasie. Kanapy zostały przesunięte na boki, pozostawiając pomiędzy sobą idealnych proporcji wyrwę. Po ścianie, od podłogi do dwóch trzecich wysokości sufitu ciągnęła się długa, biała linia układająca się w kształt drzwi. Przypominała dziecięcy, niedokończony rysunek, tyle że noszący ewidentne ślady użytkowania magii. Po bokach Shane wyrył różdżką runiczne, skomplikowane symbole, które świeciły i w odległości około dwóch centymetrów od płaskiej powierzchni, kreowały własne srebrne odbicia lustrzane. Kiedy strażnik przejechał nad nimi różdżką, zapłonęły, po czym zaczęły wirować wokół własnej osi, wytwarzając płynną, falującą ciecz. Nie opadała ona jednak na ziemię, jak zrobiłby to normalny płyn, a przesuwała się na boki, w stronę innych run. Kiedy skończyła się poruszać, przygasła, a symbole wycofały się z powrotem na ścianę.

Zamrugałam, sprawdzając, czy aby nie mylił mnie wzrok. Znajdowała się przede mną jednolita tafla płynnej, na wpół przeźroczystej mazi, która zaczęła drżeć, gdy przyłożyłam do niej dłoń. Poczułam chłód i momentalnie straciłam jakiekolwiek chęci do ponownego zbliżania się.

Leon podwinął rękaw, aby sprawdzić na zegarku godzinę.

– Jeszcze jakieś trzydzieści sekund. – stwierdził w zamyśleniu. Zauważył, że Vanessa, podobnie jak ja, nieco się wycofała, więc powiódł spojrzeniem po twarzach pozostałych. Poza nim i Shanem, chyba nikt nie kwapił się do zbliżania się do bramy. Zwłaszcza Vincent z Zanderem, których wampirza natura była raczej niekompatybilna z magicznymi wynalazkami. – To będzie wasz pierwszy raz?

Wszyscy oprócz Shane'a przytaknęli. Mogłam się wręcz założyć, że dla Will'a przechodzenie przez magiczne bramy wcale nie należało do nowych doświadczeń, ale widocznie ze względu na swoją tajemnicę postanowił nie reagować. Zawsze mógł przecież skłamać, że nie usłyszał pytania.

Strażnicy wymienili porozumiewawcze spojrzenia, ustalając coś pomiędzy sobą w milczeniu.

– Ja pójdę. – odezwał się mój ochroniarz, po czym odwrócił się i podszedł do drzwi. Zanim wyszedł do głównej części klubu skinął jeszcze na swojego kompana. – Ty pilnuj przejścia.

Nikt nie bardzo wiedział, o co mogło chodzić i dlaczego opuszczał nas w tak ważnym momencie, ale nie dopytywaliśmy. Skupiliśmy się raczej na bramie, która nagle przestała prześwitywać, a z jej wnętrza zaczął wydostawać się fioletowy dym. Cofnęliśmy się jak jeden mąż, nie do końca pewni, czy tak powinno być. Opary tymczasem rozprzestrzeniły się, w zawrotnym tempie pokrywając mgłą całą podłogę. Światła przygasły, jakby nastąpiły wyładowania elektryczne, a zapierające dech w piersiach światełka imitujące gwiazdy, zgasły całkowicie.

– Tak powinno być? – zapytałam cicho, wsuwając palce w dłoń Zandera i jakoś mimowolnie przyciągając do siebie Vanessę. Czternastolatka przyglądała się przejściu, drżąc nieznacznie w moich objęciach.

– Zaraz wszystko się uspokoi. – oznajmił Shane, w przeciwieństwie do nas, niewzruszony anomaliami, które zaczęły występować w pokoju dla VIP-ów. Zachowywał się tak, jakby nienaturalnie gęsta mgła wcale nie istniała, a wzmagający się wiatr nie smagał go po twarzy powietrznymi, zimnymi mackami. Jego żółte pasemka podrygiwały na wszystkie strony, upodabniając się do stworzonych z płynnego złota nici. – Will. Ty pójdziesz pierwszy. Później Vincent, a następnie Misurie. Zaraz powiem wam, jak macie postępować.

Dopiero po jakiejś minucie lub dwóch otoczenie zaczęło wracać do normalności. Kiedy dym opadł, a światła znów się zapaliły, mocniej zacisnęłam dłoń na ramieniu Vanessy. Zrobiłam to bez zastanowienia, więc, kiedy uświadomiłam sobie, że sprawiałam jej tym sposobem ból, przepraszająco rozluźniłam uścisk. Z niewyraźną miną spojrzałam równocześnie na Zandera, który w milczeniu pozwolił mi się uścisnąć za dłoń, abym mogła dodać sobie otuchy, a także odwagi. Poczułam ulgę, ale i zazdrość. Inni jakoś lepiej radzili sobie z ukrywaniem obaw względem przechodzenia przez bramę. Nawet Vin i Licavoli starali się zachować powagę, a byli przecież wampirami. Na magicznych przejściach znali się tak, jak ja na pływaniu, a warto dodać, że kompletnie nie umiałam pływać i trzymałam się od głębokiej wody szerokim łukiem!

Spostrzegłam, że Will, którego Shane dokładnie poinstruował, jak powinien działać (z wiadomych powodów przebrnęli przez to chyba tylko dla zasady), zaczął się zbliżać do aktywnej bramy. Wydawał się dokładnie wiedzieć, co robi. Kiedy zbliżył się na wyciągnięcie ręki, zamknął oczy i wypowiedział pod nosem zaklęcie. Nie czekał, ani nie okazywał zbędnych emocji, które pewnie bez opamiętania szargały jego duszę, przypominając, że niedługo stanie oko w oko z Radą. Przekroczył bramę akurat wtedy, gdy runy znów zaczęły świecić, a mleczna tafla falować i pełznąć w kierunku nastolatka, gotowa pożreć go na oczach widzów. Pochłonęła chłopaka w całości i już po chwili nie było po nim śladu.

– Vincent. Twoja kolej. – zawołał Shane, wywołując nocnego niczym ucznia, od którego nauczyciel oczekiwał podejścia do tablicy. Wpatrywał się przy tym w zegarek i liczył czas.

– Też mam coś mó...? – zapytał, gdy podszedł bliżej, jednak strażnik mu przerwał.

– Skup się na miejscu, do którego chcesz trafić, a ja wypowiem formułę. – niemalże wepchnął ciemnowłosego na bramę. – Nie mamy czasu na pytania. Odstępy muszą być jak najkrótsze inaczej przejście się zamknie.

Vincentowi nie spodobało się, że tamten go popchnął. Jego temperament dawał o sobie znać, ponieważ błysnęły jego kły, ale widocznie dał sobie spokój, uznając sprawę za zbyt ważną, aby wszczynać kłótnię i narażać wszystkich na problemy. Zaciskając wargi, a może i gryząc się w język, stanął na środku, czekając, aż Shane da mu sygnał do przechodzenia. Kiedy takowy nastąpił, pewnym krokiem ruszył do przodu.

– Teraz Misurie. – komenderował dalej ochroniarz. – Później Vanessa, Zander i America.

– Czemu America ma iść na końcu? – Zander, któremu nie spodobała się taka kolejność, nagle postanowił się uaktywnić. Wysunął się do przodu, zasłaniając mnie własnym ciałem. Normalnie myślałam, że go puszczę i dam ostrzegawczego kuksańca. Znowu zaczynał z tą swoją przesadną ostrożnością...

Shane uniósł wzrok, karcąc dziewiętnastolatka za zadawanie pytań, niespełna kilkadziesiąt sekund po tym, jak poprosił, a raczej dosadnie zażądał, aby się przed nimi powstrzymać. Niemniej jednak widocznie zrozumiał rezerwę wampira, ponieważ po odprawieniu Misurie i przywołaniu Vanessy, zdecydował się odezwać.

– Chciałbym powiedzieć, że bez powodu, ale America była już dzisiaj wystawiona na działanie magii i nie skończyło się to dla niej zbyt dobrze. Uznałem, że najlepiej będzie jeśli pójdzie ostatnia, ponieważ wtedy najmniej poczuje wpływ run.

Wampir otworzył usta, ale dobitne spojrzenie ochroniarza, pokazujące, że bez względu na to, co usłyszy, nie zmieni kolejności, spowodowało, że zaraz je zamknął. Zacisnął powieki, a gdy znów je uchylił, zniknęły okalające jego oczy zmarszczki. Brązowe tęczówki przestały wyrażać złość. Zastąpiły je zrozumienie i akceptacja. Skoro tak miało być dla mnie lepiej, więcej nie oponował.

Shane zajął się pomaganiem przejść Vanessie. Kiedy zniknęła i nadeszła kolej Licavoli'ego, ten odwrócił się w moją stronę.

– Dasz sobie radę?

– Jasne. – odparłam, mając nadzieję, że tak właśnie będzie. Moi przyjaciele znajdowali się już po drugiej stronie, musiałam zaufać strażnikom i ich doświadczeniu. Zresztą, gdy Shane wyjaśnił swoją decyzję o zostawieniu mnie na koniec, tłumacząc ją moim bezpieczeństwem, jakoś bardziej się rozluźniłam. Zaczęłam myśleć, że dobrze postępował. – Będę zaraz za tobą.

Nocny pokiwał głową, choć wcale nie oznaczało to, że ciążyły mu mniejsze wątpliwości. Odgarnął za ucho pasemko moich włosów i pochylił się tak, że nasze twarze dzieliły dosłownie centymetry. Ignorując ponaglające wołanie Shane'a, wyszeptał, żebym na siebie uważała, a następnie cmoknął mnie przelotnie w czoło. Uśmiechnęłam się, chcąc pomóc mu pozbyć się oporów. Mimo tego gestu, do samego końca oglądał się do tyłu. Ostatnim, co zobaczyłam pomiędzy fałdami płynnej mazi okalającej jego ciało, były zaciśnięte usta wampira.

– Postaraj się wstrzymać oddech. – powiedział Shane, kiedy w końcu nadeszła moja kolej i podał zaklęcie, które miałam za nim powtórzyć. – W przeciwnym wypadku może cię strasznie zemdlić.

Chłód płynący od bramy ogarnął moje ramiona, ale posłusznie wypowiedziałam formułkę. Wypuszczając ostatnią porcję powietrza, przesunęłam się krok do przodu i dałam się pochłonąć wszechobecnej bieli.


Po doświadczeniach z przechodzeniem przez portal prowadzący do szkoły im. Ursula Cennerowe'a, spodziewałam się, że w tym przypadku będzie przynajmniej odrobinę podobnie jak wtedy. Że zaleje mnie jasne światło, a później pojawi się przede mną brama, bądź inna droga prowadząca centralnie do głównej siedziby Rady.

Tylko co do tej pierwszej rzeczy się nie pomyliłam.

Strażnik Vincenta miał wiele racji i naprawdę dziękowałam mu za to, że zawczasu ostrzegł mnie, abym wstrzymała oddech. Pomimo, że zrobiłam dokładnie tak, jak kazał, przez co mało brakowało, a bym się udusiła, po wyjściu z błękitnej poświaty, czułam się, jakbym zjadła obiad złożony tylko z przeterminowanych potraw, a później, jako zwieńczenie nieświeżego posiłku, wypiła litrowy sok z pomidorów. Zemdliło mnie niesamowicie, nie mogłam nawet ustać w pionowej pozycji. Zanim w ogóle odzyskałam zdolność widzenia, a świat przestał wirować, pochyliłam się i mocno przycisnęłam dłoń do ust, aby kotłujące się w żołądku soki nie postanowiły wydostać się na zewnątrz. Jeszcze tego brakowało, żebym zaczęła wymiotować pod siebie na oczach siedmiu osób. Tak, siedmiu. Zaraz za mną pojawili się Shane i Leon, trzymający w dłoniach kilku butelek wody.

– Mówiłem. – ciemnowłosy położył mi dłoń na ramieniu, po czym odwrócił się, patrząc na zamykające się przejście. – Trzeba było wstrzymać oddech.

Chciałam odpowiedzieć, że tak właśnie zrobiłam, ale było to aktualnie niemożliwe, gdyż mój żołądek przemieścił się chyba do gardła. Leon, który zmaterializował się jako ostatni podał mi butelkę z czystą wodą.

– To pomoże. – powiedział i ruszył, aby wręczyć reszcie pozostałe butelki z napojem. Przynajmniej tyle dobrze (a raczej źle), że nie byłam odosobniona w swoim stanie. Moi przyjaciele również wydawali się mocno otępieni, a ich twarze wyrażały czyste obrzydzenie. Chodziło w tym wypadku głównie o Misurie i Vanessę, ponieważ Will zachowywał się jak gdyby nigdy nic. Może tylko trochę się wykrzywił, jakby czuł na języku gorzki posmak.

Vincent i Zander sprawniej poradzili sobie z oddziaływaniem magicznych run, toteż już po chwili mogłam podeprzeć się na ramieniu mojego chłopaka i wypić wodę, którą wręczył mi Leon. Przynajmniej ten jeden raz wampir nic nie mówił na temat uprzejmości strażnika.

– G... gdzie jesteśmy? – zapytałam, przekonując swoje ciało, aby się uspokoiło i nie zrobiło mi żadnej przykrej niespodzianki. Było to trudne, gdyż Vincent, który tylko sprawiał wrażenie ogarniętego, kiedy spróbował się przesunąć, aż zgiął się w pół, targany konwulsjami. Chwycił się za głowę, głośno jęcząc. Alkohol w końcu dał o sobie znać.

– Ja pierdolę... – syknął, praktycznie wyrywając z rąk Leona wodę, którą ten akurat zamierzał mu podać. Odkręcił korek, po czym wypił duszkiem połowę zawartości butelki, krztusząc się i klnąc na zmianę. W pewnym momencie Misurie aż zasłoniła Vanessie uszy, słysząc coraz to nowa wulgaryzmy. – Whisky to był jednak zły pomysł. Nie powinienem... pić... whisky...

– Jesteśmy w Guildford. – odpowiedział na moje pytanie Shane, puszczając mimo uszu wiązankę swojego podopiecznego i nijak nie próbując mu pomóc. Kątem oka dostrzegłam, że uśmiechał się z zadowoleniem, przysłuchując się kolejnym przekleństwom wampira. – Ze względów bezpieczeństwa żadne przejście nie prowadzi prosto do siedziby Rady, a do miejsc, umieszczonych przynajmniej godzinę jazdy od niej.

Zander wręczył mi swoją butelkę, więc z niej również upiłam nieco wody, aby oddalić od siebie perspektywę wymiotów. Kiedy nareszcie udało mi się otrząsnąć i zagrożenie minęło, gotowa na starcie z rzeczywistością, rozejrzałam się, szukając jakiegoś punktu zaczepienia.

Zamiast oczekiwanej trawy, drzew, czy chociażby bramy napotkałam przed sobą ruchomy obraz, w którym poruszały się krople niebieskiej lawy. Taki sam, jak ten z fioletowego pokoju dla specjalnych gości.

– Co do...? – wyprostowałam się jeszcze bardziej, zadzierając głowę. Nie pomyliłam się w swoich przypuszczeniach, bowiem nade mną rozpościerał się sufit usypany malutkimi lampkami. – Znowu jesteśmy w klubie?!

Dopiero po tym jakże oczywistym stwierdzeniu moi przyjaciele zaczęli oglądać się na boki. Tak jak do mnie, zaczęło do nich docierać, że otoczeni i układ mebli w pomieszczeniu wyglądały aż nazbyt znajomo. Kanapy, reflektory, a nawet stolik stworzony na wzór kostki pokruszonego lodu sprawiały wrażenie, jakby przeniosły się razem z nami i ustawiły w takim samym układzie, w jakim były wcześniej. Z tą różnicą, że te wokół nas miały niebieski odcień i nigdzie nie dało się zauważyć nic fioletowego.

Zauważalna była za to Meggan Hughes, z założonymi rękami, w asyście dwóch napakowanych mężczyzn w garniturach, czekająca na nas przy wejściu do pokoju dla VIP-ów. Jak na zawołanie, wszyscy zamilkli i zagapili się w jej stronę. Nawet Vincent zacisnął usta, speszony swoim wybuchem. Strażniczka Willa musiała stać w pomieszczeniu już dosyć długo, prawie na pewno słyszała każde z soczystych przekleństw nocnego.

Ona także miała na sobie ciemny strój, dokładniej: granatowy komplet, w którego skład wchodziła ołówkowa spódnica do kolan i żakiet ozdobiony posrebrzanymi guzikami. Choć strój był wyjątkowo elegancki, zrezygnowała ze szpilek na rzecz wygodnych, odpowiednich do biegania butów, które mimo to, jakimś cudem pasowały do reszty. Strażniczka, otoczona z obu stron wysokimi mężczyznami prezentowała się niczym wyszkolona agentka wywiadu.

– Meggan? – zapytał Leon, równie zaskoczony co reszta widokiem czarownicy. Podszedł do niej i zacisnął palce na ostatniej butelce wody, którą trzymał w dłoni. – Mówiono mi, że przyjedzie ktoś inny.

– Nastąpiła zmiana planów. – oznajmiła tamta typowym dla siebie, oziębłym tonem i zanim szarowłosy zdołał jej odpowiedzieć, obróciła się na pięcie, dając sygnał dwóm mężczyznom, aby zrobili to samo. – Poza tym to nie ważne. Spóźniliście się. Pan Regarte już na was czeka.

Choć nie myślałam, że w pokoju mogła zapanować jeszcze większa cisza, właśnie tak się stało. Praktycznie niedosłyszalny jęk Willa przeszył powietrze niczym wypuszczona z łuku strzała.

Spięłam się na dźwięk nazwiska, a Zander, wyczuwając to, objął mnie pocieszająco od tyłu. Podniosłam dłonie i oparłam je na jego ramionach, aby mocniej przycisnąć się plecami do jego piersi. Ochroniarz tymczasem wygiął brwi w łuk. Rozumiejąc, że kobieta nie zamierzała nic więcej dodawać, poszedł w jej ślady i bez słowa podrapał się po brodzie. Informacja o Najwyższym Radcy, który już oczekiwał naszego przybycia, nieco zbiła go z tropu. Pewnie nikt mu o tym wcześniej nie powiedział.

– Mamy transport? – zapytał Shane, przechodząc pomiędzy kanapą i stołem, aby dostać się do pozostałych ochroniarzy. Meggan przytaknęła. – To na co czekamy?

Powiedział coś do kobiety na ucho, a ta odpowiedziała równie konspiracyjnym, przyciszonym tonem. Później Shane pokazał, abyśmy szli za nimi, więc całą grupą wyszliśmy na teren „niebieskiego" klubu (Vincent robił wszystko, aby tylko nie spojrzeć na bar). Nawet tam wszystko wyglądało identycznie jak w jego fioletowym bliźniaku. Może z wyjątkiem tańczących ludzi, którzy widząc dużą liczbę osób, która zjawiła się nie wiadomo kiedy i nie wiadomo skąd w pokoju dla VIP-ów, zatrzymywali się, aby otaksować nas wzrokiem. Tylko barman, ewidentny wampir i wtajemniczony w sprawę znajomy Meggan, nie wydawał się zaskoczony. Wymienił porozumiewawcze spojrzenie z kobietą, po czym uśmiechnął się do przechodzącej najbliżej baru Misurie.

– Witamy w Guildford. – skinął głową na znak powitania, a zielonowłosa odwzajemniła ten gest. W innych okolicznościach pewnie spłonęłaby rumieńcem na widok przystojnego, dosyć młodego mężczyzny, jednak wciąż była nieco markotna po przejściu przez bramę. Może to i lepiej, bo przynajmniej Vincent nie miał kolejnego powodu, aby się obrażać.

Ja za to, zamiast na aparycję wampira, zwróciłam uwagę na jego zagraniczny, dosyć specyficzny akcent.

– Guildford... – powiedziałam sama do siebie, kiedy po schodkach pięliśmy się w górę, do wyjścia. Mimo wszystko cieszyłam się, że w końcu pozbędę się z nozdrzy dymu wypuszczanego spod konsoli tutejszego DJ'a, a moje uszy odpoczną od zdecydowanie za głośnej muzyki. – Gdzie to dokładnie jest?

Will, który szedł na tyle blisko, aby usłyszeć moje pytanie, zacisnął zęby.

– To miasto w południowo-wschodniej Anglii, w hrabstwie Surrey. – odparł, kiedy jeden z towarzyszy Meggan pchnął drzwi, prowadzące na ulicę. – Jest położone na południowy zachód od Londynu, nad rzeką Wey.

Przełknęłam ślinę.

– Czyli, że my...?

– Tak. – nastolatek zrozumiał mnie zanim jeszcze dokończyłam pytanie. – Jesteśmy aktualnie na terenie Wielkiej Brytanii. To tutaj, od czterdziestu lat, znajduje się największa, najbardziej znana siedziba Najwyższej Rady Magów.

Tak jak obiecywałam, rozdziały pojawiają się co tydzień :) Zachęcam do komentowania i gwiazdkowania. Możecie pisać, co sądzicie o takiej lokalizacji siedziby Rady :D

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top