Rozdział 10 cz.1
*nie musicie odtwarzać piosenki, którą zamieściłam w mediach :) Dodałam ją, ponieważ jestem w niej od dwóch dni zakochana i mam dzięki niej dużo weny <3*
------------------------------------------------------------------
Okres czasu spędzony u rodziny Zandera upłynął bezkonfliktowo. Choć w jednym miejscu zebrało się sporo magów, jak również wampirów, wszyscy rozumieli powagę sytuacji i starali się nie wszczynać niepotrzebnych kłótni. Nie licząc drobnych sprzeczek pomiędzy Misurie i Vincentem, a także nienawistnych spojrzeń Libby posyłanych w moją stronę, w domu państwa Licavoli żyło się nad wyraz spokojnie. Rodzice Zandera traktowali naszą grupę jak zwykłych gości, a nie jak wrogą rasę. Mama chłopaka regularnie szykowała nam posiłki (co, nie ukrywała, bardzo jej się spodobało), a tata brał Will'a na majsterkowanie w garażu. Wszyscy byli w niemałym szoku, kiedy okazało się, że ta dwójka przypadła sobie do gustu. Pomimo różnego pochodzenia, od razu znaleźli wspólny język. Na pierwszy rzut oka małomówni i wycofani, potrafili siedzieć w zamkniętym pomieszczeniu po kilka godzin, grzebiąc we wnętrznościach aut (mieli dwa samochody) i rozmawiając na tylko sobie znane tematy.
Dzień wyjazdu do głównej siedziby Najwyższej Rady Magów wydawał się bardzo odległy, a jednak nadszedł szybciej niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. Pomimo tego, że zarówno ja, jak i moi przyjaciele staraliśmy się wykorzystać ostatni tydzień w stu procentach i czerpać garściami z krótkich, ulotnych chwil wolności, które nam zapewniono, siedem dni minęło wszystkim w zaskakującym tempie. Zanim zdążyliśmy się oswoić z informacją, że musimy jechać na spotkanie z Najwyższym Radcą, już znajdowaliśmy się w samochodzie kierowanym przez Daniela Colemana i kierowaliśmy się do placówki, w której ów potężny mag przebywał.
Ponieważ tworzyliśmy dosyć sporą grupę, strażnicy zdecydowali się jechać na dwa pięcioosobowe samochody. Meggan wraz z Eylą pojechały wcześniej, zostawiając Will'a i Vanessę pod opieką pozostałych ochroniarzy. Nie było dzięki temu problemów z brakiem wolnych miejsc. Skończyło się na tym, że ja wraz z Misurie, Vanessą, Leonem i Daniel zajmowaliśmy jedno auto, a Zander, Vincent, Will, Jerome, jak również Shane, drugie. Mojemu chłopakowi oczywiście nie spodobało się, że zostałam przydzielona do tego samego samochodu co Leon, ale po tym jak powiedziałam mu kilka dosyć ostrych słów na temat tego, co myślałam o jego obsesyjnej, denerwującej zazdrości, przestał naciskać i proponować, żebym się przesiadła. Był niezwykle zszokowany, kiedy w przypływie złości wygarnęłam mu, że wiedziałam o jego nocnym wyjściu, a także niemiłej rozmowie z moim ochroniarzem. Dopiero wtedy zrozumiał, czemu od jakiegoś czasu praktycznie wcale się do niego nie odzywałam, a w nocy odwracałam się do niego plecami, po czym nieruchomiałam, gdy próbował mnie przytulić. Najpierw nie wiedział jak bronić się przed oskarżeniami, później wkurzył, że go podsłuchiwałam. Wyjawienie prawdy, czyli wyznanie, że wiedziałam o wszystkim od Vincenta nie wchodziło w grę, więc nie zaprzeczałam. Ostatecznie, po krótkiej, aczkolwiek burzliwej kłótni za domem, zapanowała pomiędzy nami niezręczna cisza pełna niewypowiedzianych wyrzutów i wzajemnych pretensji. Sprawiło mi to dużą przykrość, a także kosztowało wiele nerwów, ale nie mogłam ulegać. Mimo że oboje byliśmy uparci, zawsze któreś z nas w końcu dawało po pewnym czasie za wygraną. Tym razem Zander musiał jednak sam zrozumieć, że nigdy w życiu bym go nie zdradziła. Nawet jeśli miało się to skończyć nie odzywaniem się do siebie przez kilka kolejnych dni.
Misurie zresztą także się na mnie obraziła i do reszty pozbawiła wiary w inteligencję, a raczej racjonalne myślenie magów. Moja z pozoru poważna Lutyanka ubzdurała sobie, że specjalnie przyjechałam do Zandera wcześniej, aby, jak to delikatnie określiła, „przypieczętować" nasz związek bez żadnych uciążliwych świadków. Wspomnienie o drobnym fakcie, jakby była niebezpiecznie bliska obecność całej rodziny wampira, nic nie dało. Nie mogła mi wybaczyć, że nie chciałam jej nic powiedzieć o upojnych nocach spędzonych sam na sam z Licavolim. W zapewnienia, że nic się nie wydarzyło nie zamierzała oczywiście uwierzyć, więc skończyło się podobnie jak w przypadku wampira.
W aucie dziewczyna zajęła miejsce przy oknie, obok Vanessy i piorunowała mnie wzrokiem za każdym razem, gdy podejmowałam rozpaczliwe próby nawiązania rozmowy. Co prawda wiedziałam, że ten stan rzeczy nie utrzyma się długo, bo nastolatka nie wytrzymałaby bez otwierania ust czy plotkowania, ale mimo wszystko czułam się podle. Straciwszy resztki humoru, przestałam starać się o jej uwagę. Założyłam na uszy słuchawki i włączyłam muzykę. Widziałam, że zaalarmowany nagłą ciszą Leon zerknął w boczne lusterko, chcąc sprawdzić, co się stało, ale zanim skrzyżowaliśmy spojrzenia, odwróciłam się nosem do szyby. Oparłam brodę na dłoni i ze wszystkich sił starałam nie skupiać się na niczym, poza dudniącymi w uszach słowami piosenki. To nic, że nawet ich nie rozumiałam.
Wciągnęłam się w to trochę za bardzo. Pół godziny później, kiedy Vanessa klepnęła mnie w ramię, pokazując, że dotarliśmy na miejsce, nie umiałam sobie przypomnieć jakimi drogami jechaliśmy.
– Już? – zdjęłam jedną ze słuchawek i odgarnęłam potargane włosy za uszy. Zanim wysiadłam, prowizorycznie wyjrzałam na zewnątrz. – To tutaj?
Auto stało zaparkowane w centrum miasta, na jednym z wielu zatłoczonych parkingów. Kolorowe samochody najróżniejszych kształtów i marek krążyły wokół nas jak ćmy szukające najjaśniejszego źródła światła. Poddenerwowani kierowcy, wiozący znudzone, zniecierpliwione rodziny, wypatrywali najmniejszej okazji, aby się zatrzymać. Znalezienie wolnego miejsca nie było tak proste jak mogłoby się wydawać. Właściciele aut, po pierwszym niepowodzeniu, pełni złudnych nadziei robili jeszcze kilka rundek po okolicy i dopiero wtedy odpuszczali. Zawiedzeni odjeżdżali, aby sprawdzić inne parkingi. W tym czasie szczęśliwcy, którym wcześniej udało się wypatrzeć pusty obszar, z satysfakcją zatrzymywali się. Nie musząc się dłużej martwić, głośno współczuli innym przyjezdnym.
Leon podszedł, aby otworzyć drzwi, więc wcisnęłam słuchawki do torby i wysiadłam. Choć tego dnia panowały wysokie temperatury, a po niebie pływało tylko kilka małych, postrzępionych chmur, na parkingu było wyjątkowo ciemno, a także chłodno. Cienie ogromnych, szklanych wieżowców chroniły okolicę przed słońcem, a także upałem, zatrzymując ciepłe promienie na własnych kondygnacjach. Pomniejsze sklepy wciśnięte pomiędzy te masywne giganty wyglądały przy nich jak słabe, bezbronne dzieci przytulające się do swoich rodziców, aby się nie zgubić.
Ludziom wcale nie przeszkadzało to w ich odwiedzaniu. Po obu stronach ulicy można było dostrzec grupy nastolatków, zabieganych mężczyzn, a także matek z płaczącymi dziećmi robiących zakupy. Ci mniej wybredni lub mający więcej pieniędzy wynosili ze sklepów całe naręcza toreb sygnowanych firmowymi znakami, a ci, którzy wiedzieli czego dokładnie szukali, wymachiwali praktycznie pustymi, małymi reklamówkami z jedną, ewentualnie dwiema rzeczami.
Włożyłam ręce do kieszeni, z zazdrością rozglądając się po okolicy. Na tarasie, w pobliskiej kawiarni siedziało kilka osób. Popijały napoje z białych, ślicznych filiżanek. Zielono żółte parasole osłaniające okrągłe plastikowe stoliki, wyróżniały się wśród szarych ścian innych budynków, zachęcając potencjalnych klientów do zatrzymania się. Tak samo zresztą jak różowe, przesadnie krótkie fartuszki obsługujących gości kelnerek. Młode, atrakcyjne dziewczyny manewrowały wśród stołów podając napoje i ciastka lub po prostu po to, aby zapalić gasnące co kilka minut świeczki. Każda z kobiet miała identycznie spięte włosy i taki sam szeroki uśmiech widoczny nawet po drugiej stronie ulicy.
Zatrzymałam na dłuższą chwilę wzrok na barwnej kawiarni. Ceny, z tego co udało mi się wypatrzeć na banerze były absurdalnie wysokie, a oferta niezbyt rozbudowana, ale miejsce i tak było zaludnione. Zakrawało to pod absurd, gdyż wokół znajdowało się dużo innych, wyraźnie lepszych restauracji i kafejek. Najwyraźniej jednak żywe, klimatyczne kolory, w połączeniu z miłą obsługą przyciągały ludzi bardziej niż eleganckie, sterylne jadłodajnie.
Zalała mnie fala pozytywnych wspomnień. Zanim trafiłam do Cennerowe'a często przychodziłam do tego typu miejsc z Joel'em, Debbie lub innymi przyjaciółmi. Kiedy wychodziłam z chłopakiem, zawsze wybieraliśmy bardziej wykwintne kafejki, gdy natomiast byłam na mieście z Debbie, stawiałyśmy na ciekawsze placówki. Oczywiście każda z nas rozumiała to pojęcie inaczej, ponieważ ja stawiałam na wygląd i smak jedzenia, ona zaś na to, gdzie pracowali najprzystojniejsi kelnerzy lub podawano zmodyfikowane koktajle. Jej argumenty zazwyczaj wygrywały, więc kończyło się tym, że trafiałyśmy do tematycznych, charakteryzowanych na najróżniejsze sposoby kawiarenek. Kilka z nich nielegalnie prowadziły magiczne rodziny, ale zabiegani, mało dociekliwi ludzie nie mieli o tym bladego pojęcia. Może to i lepiej, bo Rada nie obchodziła się łagodnie z czarodziejami, którzy zdradzali swoja rasę i korzystali z magii, aby zarobić. Tępiono ich szybciej niż muchy.
O tym, że przynajmniej trzy razy Debbie wypiła magiczne eliksiry, które w karcie takich kawiarni figurowały jako zwykłe bezalkoholowe drinki, nie zamierzałam oczywiście nikomu mówić. Na szczęście dziewczyna sama uznała, że nie smakowały najlepiej, więc nie miałam trudności z wyperswadowaniem jej, aby więcej nie wracać do tego typu miejsc. Magowie, którzy wiedzieli o nielegalnych instytucjach zakładanych przez przedstawicieli swojego gatunku nie byli zbyt dobrze postrzegani w społeczeństwie.
Dopiero na wspomnienie o magii, przypomniałam sobie powód mojego przyjazdu do nowego miejsca.
– Główna siedziba Rady znajduje się w centrum zatłoczonego miasta? – nie ukrywając zdziwienia, spojrzałam na Daniela. Już miałam na końcu języka pytanie, kto wpadł na tak durny pomysł.
– Jasne, że nie. – mężczyzna zaśmiał się, lekko rozbawiony moją skonsternowaną miną. Przesunął się w bok, aby zejść z drogi i ustąpić miejsca kolejnym samochodom. – Dalej idziemy pieszo.
– Musimy lecieć tam na własnych nogach? – Misurie poruszyła nosem, a następnie skrzyżowała ręce na piersi. – Jeszcze może powiesz, że Rada jest w jakimś szarym biurowcu, a Najwyższy Radca to wysoko postawiony dyrektor chodzący w idealnie wykrojonym garniturze.
– Jasne. Ma nawet na biurku złotą podstawkę ze swoim nazwiskiem.
– Tylko złotą? Co za skromność.
– Na początku zamówił diamentową, ale okazała się niepraktyczna. – Daniel wzruszył ramionami. – Nie było na niej widać srebrnych napisów.
Vanessa zasłoniła usta i zakrztusiła się powietrzem. Spojrzałam na nią z niepokojem, ale okazało się, że po prostu próbowała nie wybuchnąć śmiechem podczas przysłuchiwania się tej krótkiej, żartobliwej rozmowie.
Odetchnęłam z ulgą, po czym również się uśmiechnęłam. Chyba po raz pierwszy tego dnia, trochę się rozluźniłam.
– Dobra, koniec pogaduszek. – Leon klasnął w dłonie. – Mamy do przejścia spory kawałek, powinniśmy się pośpieszyć. Pan Regarte ceni sobie punktualność.
Will skrzywił się
– Ta, ruszajmy. – mruknął, kopiąc szary kamień leżący na poboczu. Piasek, w którym był zakopany, zaszurał pod jego nogą. – Nie każmy czekać Najwyższemu Radcy.
Strażnik zmrużył oczy, ale chłopak nie dodał nic więcej. Spuścił smętny wzrok na ziemię i zaczął wbijać buty w sypki żwir. Jego mina mówiła tylko jedno: „Odczepcie się ode mnie wszyscy. Już i tak mam przewalone."
Vanessa przyjrzała się Willowi zastanawiająco. Sądziłam, że coś powie, lecz wieszczka, swoim zwyczajem, przemilczała ciskające się na jej język uwagi. Kusiło mnie, żeby zapytać, czy już wiedziała o jego powiązaniu z Radą, ale dla dobra przyjaciela, postanowiłam się powstrzymać.
Leon wydał rozkaz do wymarszu, więc całą grupą ruszyliśmy w końcu w drogę. Jako, że nasza drużyna liczyła aż dziesięć osób, postanowiliśmy się podzielić się tak samo jak w przypadku samochodów. Jedna piątka szła przodem, druga w nieznacznym odstępie. Dla większego bezpieczeństwa Jerome i Shane nałożyli na nas zaklęcia niewidzialności, które sprawiły, że nie zwracaliśmy uwagi przypadkowych przechodniów. Oczywiście czary nie działały idealne. Musieliśmy uważać, aby po drodze z nikim się nie zderzyć, ani zbyt głośno nie rozmawiać..
Podczas drogi każdy zajął się sobą. Misurie opowiadała o czymś Danielowi, Vanessa milczała jakby pogrążyła się w medytacji, a Will prychał na mijających go, ogłupiałych ludzi. Ochroniarze, Jerome i Shane, trzymali się z boku, strzegąc tyłów.
Odwróciłam się, aby zobaczyć, co robił Zander. Szedł kilka kroków za mną i rozmawiał z Vincentem. Rozmawiał nie było może najlepszym określeniem, gdyż wampir milczał i nie odpowiadał na pytania mojego chłopaka. Nawet nie starał się udawać, że go słuchał.
Posmutniałam. Żaden z nich nie wyglądał na szczęśliwego. Licavoli przeze mnie, Vin przez olewającą go ostatnio Misurie. W ich przypadku również głównym problemem był przystojny strażnik czarownicy. Chłopak nie skakał z radości widząc, że Misurie tak dobrze dogadywała się z Danielem. Za każdym razem, kiedy do jego uszu docierał radosny śmiech zielonowłosej, piorunował wzrokiem plecy rywala.
Obróciłam się z powrotem i pokręciłam głową, aby przywołać się do rozsądku. Zazdrosny Vincent nie był codziennym widokiem, ale wyjątkowo nie ciągnęło mnie do oglądania jego reakcji. Po burzy jaka wydarzyła się w moim związku, miałam po dziurki w nosie oglądania zazdrosnych nastolatków. Jeden nieufny wampir całkowicie mi wystarczył.
Zresztą pragnęłam działać konsekwentnie. Pochwalanie zachowań innego chłopaka, kiedy w tym samym czasie krytykowałam własnego, nie świadczyłoby o mnie najlepiej. Summa summarum, wypadałoby, żebym skupiła się na moich stosunkach z Zanderem. Vincent nie miał ośmiu lat, sam potrafił sobie radzić.
Przyłożyłam dłoń do czoła, zrezygnowana nabierając przez nos dużo powietrza. Zaraz tego pożałowałam, gdyż poczułam w płucach nieprzyjemny posmak spalin wydobywających się z rur wydechowych przejeżdżających aut.
Kaszlnęłam i wystawiłam z niesmakiem język. Jeszcze przed chwilą zapach nie był aż tak wyrazisty.
Zaniepokoiło mnie to. Czar niewidzialności lub jak kto wolał, ukrycia, charakteryzował się tym, że wokół przedmiotów albo osób tworzyła się przeźroczysta, gęsta bariera. Działała w obie strony, więc oprócz tego, że nikt nie widział, co działo się w jej wnętrzu, zatrzymywała wszelkie zapachy i dźwięki z zewnątrz.
Skoro wyczułam spaliny, w barierze na pewno wytworzyła się jakaś szczelina.
Przyśpieszyłam, aby poinformować o tym któregoś ze strażników, ale nagle po moim ciele przebiegł prąd.
Znajdź mnie...
Zamrugałam, po czym gwałtownie stanęłam w miejscu jak zamurowana. Will, idący ze spuszczoną głową, nie zauważył tego i wpadł na mnie z całym impetem. Coś do mnie powiedział, ale nie zrozumiałam ani słowa.
Ten głos... Już kiedyś go słyszałam.
Jesteś w niebezpieczeństwie. Tylko ja mogę ci pomóc.
Nie przesłyszałam się.
Otworzyłam usta i zachwiałam się. Zanim upadłam zdążyłam chwycić chłopaka za ramię i utrzymać się na nogach. Dziękowałam w duchu, że Will znajdował się na tyle blisko, że mógł mnie asekurować.
– Hej, America! – nastolatek potrząsnął mną jak kukiełką. Nie dało się mu zarzucić delikatności. – Co jest?
W jednej chwili wszyscy znaleźli się wokół, okrążając mnie i nastolatka ciasnym kołem. Will uklęknął, więc ciężko oddychając, opadłam prosto w jego ramiona. Czułam się jak pijana. Na przemian robiło mi się słabo i niedobrze. Myślałam, że zwymiotuję po każdym najmniejszym ruchu i po każdym najkrótszym słowie, które spróbowałabym wypowiedzieć.
Wyciągnęłam dłoń do Zandera, ale nie zdążył jej chwycić, bo w tym samym momencie znowu usłyszałam znajomy głos.
Nie ufaj nikomu.
Oburącz chwyciłam się za czoło. Starałam się w ten sposób uśmierzyć ból w czaszce, ale na niewiele się to zdało. Głos dobiegał prosto z mojego umysłu. Ktoś użył potężnego zaklęcia, żeby jego słowa przedarły się przez barierę strażników. To przez to tak bardzo bolały.
Przygryzłam wargę, aż do krwi. Mag, który mi to robił na sto procent znajdował się gdzieś w okolicy. Znałam go, znałam jego głos. W przeciwnym wypadku czułabym się jeszcze gorzej.
Tyle że głos należał do jakiejś kobiety!
Chwyciłam Willa za rękaw i ostatkiem sił, podniosłam się do góry. Na wpół świadoma, wyciągnęłam z kieszeni różdżkę.
– America! – Leon zbladł. Dopadł do mnie i próbował zabrać przedmiot. – Tu są ludzie!
Myślał, że o tym nie wiedziałam? Oczywiście, że otaczali nas ludzie! Inaczej napastnikowi nie udałoby się z taką łatwością wmieszać w tłum!
– Re...velio. – wysyczałam zanim zdenerwowany ochroniarz odebrał mi różdżkę. Zdążyłam w ostatniej chwili. Biała poświata wystrzeliła z jej końca, łamiąc barierę, która nas otaczała. Leon zatrzymał się z ręką wyciągniętą do przodu i zadarł głowę. To samo zrobiła reszta.
Jasna błyskawica zatrzymała się dwadzieścia metrów nad ziemią, a następnie nagle zmieniła kierunek. Skręciła i ruszyła prosto na jeden z szarych budynków. Zanim w niego uderzyła poleciała za róg.
– Tam. – przełknęłam ślinę. – Ktoś nas obserwuje.
Strażnicy wymienili spojrzenia. Albo zrozumieli się bez słów, albo byli przygotowani na tego typu sytuację. Jerome i Daniel od razu wyprostowali się i ruszyli w kierunku, który wskazywała moja strzała. W tym czasie Shane stworzył kolejną barierę, aby nie zainteresowały się nami przypadkowe osoby. Na szczęście zrobił to na tyle szybko, że uniknęliśmy zbiegowiska.
– Jesteś pewna Americo? – Leon przytknął dłoń do mojego czoła i wymruczał krótką inkantację. Ból zelżał, a ja stałam się senna. – Nie wyczułem nikogo, kto próbowałby nam zaszkodzić. Poza tym byliśmy ukryci.
– Tak mi się wydaje. – zaparłam się o ramię Willa. Dzięki jego drobnej pomocy wstałam. – Znaczy... na pewno ktoś tam był, ale nie jestem pewna, czego dokładnie chciał. On...
Przerwałam i przygryzłam wargę. Strażnik spojrzał na mnie wyczekująco.
– On... co?
– Nic. – nerwowo podrapałam się po ramieniu. – Po prostu wydaje mi się, że nie miał złych zamiarów.
– To dlaczego upadłaś? – Vanessa, która do tej pory ukrywała się za Vincentem, wychyliła głowę. W jej oczach lśniła troska, co sprawiło, że poczułam się winna. Nastolatka wręcz trzęsła się z przejęcia.
Byłam w rozterce.
– Vanessa zadała ci pytanie. – przypomniał Zander. On, w przeciwieństwie do wieszczki, nie wyglądał jakby czymkolwiek się przejmował. Ukrywał ręce w kieszeniach kurtki i sceptycznie patrzył na ślad powstały po mojej magicznej błyskawicy. – Umiesz na nie odpowiedzieć?
Zacisnęłam usta i mruknęłam.
Tak, umiałam.
Ale czy chciałam?
– Ami. – Misurie pstryknęła mi palcami prosto przed nosem. Tym samym przypomniała o swojej obecności. – Żyjesz?
– Tak. Ja... upadłam z bólu. – oznajmiłam po chwili niepewności. – Ktoś starał się dostać do mojego umysłu, żeby przekazać mi jakąś wiadomość.
Shane oparł dłoń na biodrze.
– To ma sens. – przyznał. Wszyscy spojrzeli na niego, czekając aż dokończy swoją myśl. – Zaklęcie niewidzialności nie jest proste do złamania. Żeby przedostać się przez barierę trzeba użyć dużo siły.
– Wiesz kto to był? – zapytała od razu Misurie. Nie mogłam stwierdzić, czy była ciekawa, czy zaniepokojona. – Powiedział ci coś?
– Nic. – pokręciłam głową. Wyrzuty sumienia nasiliły się. – On... nie zdążył.
Zacisnęłam powieki, modląc się, żeby uwierzyli.
Gdy znów otworzyłam oczy, napotkałam na swojej drodze zawiedziony wzrok Zandera. Przez kilka długich sekund stał w bezruchu, po czym odwrócił się i poszedł przodem.
W przeciwieństwie do Vincenta, który skupił się na uspokajaniu Vanessy i nie zwracał uwagi na moje słowa, on wiedział.
Wyczuł, że kłamałam.
„Nie ufaj nikomu..." Co to miało znaczyć?
No i oficjalnie wypstrykałam się z rozdziałów... Hmm... nie wiem jak się ze wszystkim wyrobię, ale coś postaram się zaradzić :) Tymczasem zachęcam do komentowania i gwiazdkowania.
PS: Wszelkie sugestie, co do dalszej fabuły mile widziane. Zaczęłam prowadzić zeszyt, w którym spisuję wszystkie ważniejsze plany, co do książki. Poniżej macie przykład - oczywiście to tylko jedna strona, a że niektóre fakty zdradzają zbyt wiele, musiałam je ocenzurować XD To tak, jakby ktoś jeszcze nie widział na grupie na fb :)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top