01: W AKCIE DESPERACJI.

Nad wejściem do Zakładu Kreatywności zawsze można było dostrzec krótkie zdanie. Każdy, kto do Zakładu przychodził, musiał się z nim zmierzyć. Było krótkie, proste i dosadne. Nie dało się go nie zrozumieć. Błyszczało w promieniach wschodzącego słońca, otoczone złotą poświatą, głosząc dumnie pierwszą zasadę Kodeksu Historii Eizy Clark: "WSZYSTKO JEST HISTORIĄ". Każdy odbierał te słowa na swój własny sposób, w tym samym czasie znając kontekst wyrażenia i to, co miała na myśli autorka.

Benjamin Avery, chociaż nigdy się do tego przed nikim nie przyznał, nie do końca pojmował Kodeks Historii Eizy Clark. Fakt, na studiach z Kreatywności analizował krótkie siedem zasad; tak, jak każdy. Egzamin z tego zagadnienia poszedł mu śpiewająco. Wypisał wszystko tak, jak tego od niego oczekiwano. Niestety, smutna prawda była taka, że po prostu wykuł na pamięć formułki. To, co wyniósł z zajęć, zostawił dla siebie.

Zazwyczaj nie umiał trzymać języka za zębami; opinia o Kodeksie Historii Eizy Clark była jednak wyjątkiem. Nie śmiałby poruszać takich kwestii przy ludziach. To nie mogłoby skończyć się dobrze. Kim bowiem był, aby igrać ze świętością Kreatorek Rzeczywistości? Nikim. Nie miał prawa robić czegoś takiego.

To było jego trzecie przeniesienie, od kiedy zaczął pracę w Zakładzie. Za każdym razem podkreślał, że nic z tego, co się stało, nie było jego winą. I chociaż wielu próbowało udowodnić, że kłamał jak z nut, to nikomu się to nie udało. Dlatego nie zwalniano go, tylko po prostu oddawano pod skrzydła innej Kreatorki, licząc na to, że w którymś momencie trafi kosa na kamień i Benjamin Avery wreszcie wyjdzie na ludzi.

Miał potencjał. Każdy zdawał sobie z tego sprawę. Był Asystentem idealnym; skrupulatnym, pracowitym i zakochanym w twórczości. Niestety, miał także wiele wad. Po pierwsze, nie potrafił odpuścić sobie flirtowania z przełożonymi. Po drugie, zadawał zbyt wiele pytań. To nie leżało w zakresie jego obowiązków. Miał wykonywać polecenia, a nie kwestionować decyzje Kreatorek.

Szedł przed siebie pewnym krokiem, co jakiś czas mijając znajome twarze. Wydział Utopii był tego dnia wyjątkowo pełen chaosu. Wilhelmina Baransky wydawała coraz to kolejne polecenia, ale kiedy dostrzegła Benjamina przez szklane ściany, uśmiechnęła się do niego sympatycznie i pomachała na powitanie. Ben odpowiedział jej tymi samymi gestami, zanim nie zauważył, że drzwi windy, do której planował wsiąść, zaczęły się właśnie zamykać.

Podbiegł do tej cholernej puszki truchtem, w ostatniej chwili wciskając się pomiędzy dwóch innych Asystentów. Kojarzył ich. Nie z nazwisk, ale z twarzy. O ile się nie mylił, jeden z nich kręcił się czasami po Wydziale Dystopii, kiedy Benjamin jeszcze w nim pracował. Och, jakże wszystko szybko się zmieniało.

Wysiadł na jedenastym piętrze, poprawiając krawat. Westchnął sobie cicho pod nosem, mocniej zaciskając palce na rączce skórzanej, czarnej teczki, którą zazwyczaj wszędzie ze sobą nosił, po czym ruszył dzielnie przed siebie, już dostrzegając cel swojej podróży.

Ruth Kennedy czekała na niego przed gabinetem Valerii Velasco. Oparła się nonszalancko o ścianę przy drzwiach. Ręce miała splecione na piersi, a wzrok wbiła w sufit. Z nią Benjamin pracował najdłużej, bo aż rok. Dziwił się sam, że aż tyle z nim wytrzymała. Znał ją więc na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że najpewniej układała właśnie zaskakujące zwroty akcji w historii o kolejnym dystopijnym, szarym świecie. Chociaż była odpowiedzialna za tak nieprzyjemnie ciężkie i smutne opowieści, Ruth miała w sobie zaskakująco dużo poczucia humoru.

Lubił ją. W przeciwieństwie do jego pierwszej przełożonej, nie darła się na niego, kiedy tylko zadawał kolejne ze swoich szalonych pytań. Zwykle po prostu wzdychała ciężko, wręcz protekcjonalnie, zaraz potem kręcąc z politowaniem głową i odpowiadając mu jednym, wyuczonym zdaniem: "zgodnie z zasadą czwartą, nie możesz kwestionować moich decyzji". To zawsze kończyło się w ten sam sposób, a Benjamin odczuwał jedynie rozczarowanie.

― Spóźniłeś się ― oświadczyła chłodnym tonem Ruth. Ani na moment nie oderwała wzroku od sufitu, nawet, kiedy Ben zaczepnie trącił ją łokciem w ramię, opierając się plecami o ścianę obok niej. Perfidnie go zignorowała. Przynajmniej na początku. Kiedy zrobił to drugi raz, przymknęła powieki, wcześniej wywracając oczami. Westchnęła przy tym ciężko, wyraźnie zirytowana. ― Spóźniłeś się, więc teraz musimy czekać, bo weszła osoba z kolejki za nami.

― To świetnie ― stwierdził obojętnie Benjamin, wzruszając lekko ramionami. Korciło go, żeby wyjąć papierosy, ale na jedenastym piętrze obowiązywał zakaz palenia, więc musiał sobie odpuścić. ― Spędzimy ze sobą jeszcze troszczę czasu. Nie mów, że nie będziesz za mną tęsknić ― dodał raźnym tonem. Ruth chyba nie była jednak w nastroju do żartów.

Kobieta odepchnęła się nogą od ściany, żeby stanąć naprzeciwko mężczyzny. Mierzyła go takim wzrokiem, że od razu odechciało mu się kontynuować tę szaradę. Odwrócił wzrok, nieco speszony, po czym zaczął nerwowo bawić się uchwytem swojej aktówki.

― Nie zamierzam cię dobijać ― odezwała się nagle Kennedy. Ben podniósł nieśmiało głowę, żeby jednak zerknąć na kobietę przed sobą. Czuł się tak, jakby nagle znowu stał się nastolatkiem, karconym przez matkę za zjedzenie ostatniego ciastka z opakowania. ― Masz talent, Ben. Naprawdę. I skrywasz ogromny potencjał, ale... do jasnej cholery, dzieciaku, trochę pokory jeszcze nikogo nie zabiło.

Skrzywił się nieznacznie, bo z jakiegoś powodu nie spodobało mu się to ostatnie zdanie. Prawda w oczy kole, pomyślał sobie zaraz potem, nerwowo przestępując z nogi na nogę. Być może Ruth miała rację. A jednak... czuł, że gdyby nie robił tego wszystkiego, za co ciągle go przenoszono, to nie byłby sobą. Nie widział w tym sensu.

Przez kolejne dziesięć minut Ruth nerwowo kręciła się w tę i z powrotem po korytarzu, a Ben obserwował ją w milczeniu, co jakiś czas stukając tylko cholerycznie palcami o rączkę swojej teczki. Wreszcie drzwi do gabinetu Koordynatorki Zakładu stanęły otworem; z pomieszczenia wyszła Elizabeth Nevra. Ben widział ją kilka razy w akcji. Pracowała w Wydziale Kryminału, jako jedna z Kreatorek Pobocznych. Bardzo podziwiał jej talent do tworzenia zaskakujących zwrotów akcji, które zwykle zapewniały historiom kontynuację.

Ruth dosłownie wepchnęła go do gabinetu, kiedy już przywitali się grzecznie z odchodzącą Elizabeth. Drzwi zamknęły się za nimi z cichym kliknięciem, a Benjamin przełknął z trudem ślinę, napotykając badawcze spojrzenie Valerii Velasco. Kobieta siedziała za swoim biurkiem, otoczona kilkoma kolorowymi zeszytami obitymi w szorstki materiał.

Ben był w tym pomieszczeniu już wiele razy, ale nie potrafił przywyknąć do wzroku Valerii. W pewien sposób odczuwał respekt, kiedy tylko na nią wpadał. Nie dziwił się, że to ona trzymała rękę na pulsie w całym Zakładzie. Miała nerwy ze stali, i chociaż zazwyczaj starała się rozwiązywać konflikty pokojowo, nie bała się konfrontacji.

Gestem dłoni zaprosiła Ruth i Bena, aby zajęli dwa krzesła ustawione przed jej biurkiem. Posłusznie opadli na miejsca, przy czym Kennedy i Velasco przeprowadziły między sobą krótką sesję plotek. Nie trwało to długo. Benjamin nawet nie potrafił się skupić na tym, o czym rozmawiały. W głowie miał tylko jedno ― że lada chwila miał być oddany w ręce innej Kreatorki.

― Niech pan mnie posłucha, panie Avery ― zaczęła Velasco protekcjonalnym tonem. Pochyliła się do przodu, układając na blacie biurka splecione ze sobą dłonie. Przypatrywała się uparcie Benjaminowi znad oprawek prostokątnych, wąskich okularów w cienkich, złotych oprawkach. Ben przełknął z trudem ślinę, nieco zaniepokojony tym, jak brzmiała jej ostatnia wypowiedź. ― Owocna współpraca z Kreatorką wymaga od pana poświęcenia i wykonywania poleceń bez kwestionowania ich. Ma pan w tym momencie dwie opcje, przy czym jedna z nich jest dosłownie naszą dobrą wolą. Damy panu ostatnią szansę, żeby mógł pan się wykazać.

― Świetnie ― odetchnął z ulgą Ben, zaraz potem parskając nerwowym śmiechem. Kątem oka wyłapał karcące spojrzenie Ruth. Dziwnie się zachowywała. Zazwyczaj była bardziej rozmowna. Ze wszystkich Kreatorek, z którymi pracował, ona najbardziej przypadła mu do gustu, bo zaskakująco często żartowała sobie razem z nim. Odchrząknął, zakłopotany. Atmosfera w gabinecie była co najmniej... dziwna. ― Jestem zdesperowany ― dodał odrobinę ciszej, odkładając swoją aktówkę na podłogę obok krzesła.

Dopiero kilka sekund przed tym czynem dotarło do niego, że niepotrzebnie trzymał ją na kolanach, jakby była jego najcenniejszym skarbem. W pewnym sensie tak właśnie było, bo nosił w tej teczce większość swoich notatek; tych prywatnych, jak i tych potrzebnych Ruth, aby mogła bez żadnych problemów kontynuować swoją pracę.

Uznał, że te zapiski nie były mu już potrzebne. To go zasmuciło.

Valeria Velasco, zachwycona jego sytuacyjnym entuzjazmem, uśmiechnęła się po raz kolejny. Tym razem ten grymas wydał się Benowi wręcz nieprzyjemnie niepokojący.

― Może pan pracować pod zwierzchnictwem Laury Lillis.

Zakrztusił się przełykaną właśnie śliną.

To nazwisko było mu doskonale znane. Każdy w Zakładzie Kreatywności wiedział, kim była Laura Lillis. Najmłodsza Kreatorka Naczelna w historii; miała ledwo dwadzieścia lat, kiedy objęła to stanowisko. Nie raz słyszał, jak ludzie zachwycali się jej wyobraźnią bez granic. Rzadko bywało tak, żeby jakakolwiek Kreatorka trzymała swoją posadę przez tak wiele lat. Koniec końców, większość z nich się wypalała i przechodziła na zasłużoną emeryturę, albo kończyła w Archiwach, ciesząc się spokojem i ciszą.

To nie tyczyło się Laury Lillis. Od przeszło ośmiu lat tworzyła historie pełne magii i niezwykłych przygód.. Nie zapowiadało się na to, aby zamierzała odpuścić. Co najciekawsze, nie brakowało jej nowych pomysłów. Była niczym bezdenna skarbnica geniuszu.

Ben wiele o tej kobiecie słyszał. Nie zamierzał zaprzeczać, że była niezwykle uzdolniona. Niestety, nigdy nie był fanem fantastyki. Światy pełne wymyślnych zwrotów akcji i czarujących postaci po prostu go nie interesowały.

― ...pani Velasco, z całym szacunkiem, ale... chce mnie pani zabić? ― zaczął po chwili milczenia, poprawiając się na swoim miejscu. Pocił się z nerwów.

Jak miałby nigdy przestawić się z dystopii na fantastykę? Fakt, czasami jedno przeplatało się z drugim. Bardzo często bywało tak, że kilka Wydziałów łączyło siły, ale Ben nigdy nie odpowiadał za, przykładowo, wstawki fantastycznonaukowe. Przerażała go ta wizja, bo zazwyczaj skupiał się w swojej pracy na tych... bardziej realnych aspektach historii.

― Ja się nie nadaję do pracy w Wydziale Fantasy ― kontynuował stanowczo, nieco zbyt energicznie gestykulując rękami. Nie panował nad tym. Ta cała rozmowa cholernie go stresowała. ― Wie pani doskonale, że specjalizowałem się w Realizmie, więc...

― Panie Avery, z całym szacunkiem, ale nie sprawdza się pan ― przerwała mu niegrzecznie Valeria, sprytnie odwołując się do jego poprzedniej wypowiedzi. Ruth siedziała cicho. W milczeniu przysłuchiwała się całej dyskusji, co jakiś czas zerkając tylko wyczekująco na Bena, jakby chciała się upewnić, że jej Asystent nie przyniesie jej wstydu na ostatniej prostej. ― Możliwe, że taka zmiana otoczenia wyjdzie panu na zdrowie. Kto wie, może odnajdzie się pan w Wydziale pani Lillis...?

― No dobrze, a druga opcja? ― dopytał niemal natychmiast, licząc na jakąś iskierkę nadziei. Valeria Velasco prędko ją w nim ugasiła, rozkładając ręce z bezsilnością i odpowiadając krótko:

― Zawsze może pan poszukać sensu życia w Archiwach.

Zanudziłby się tam na śmierć. Co gorsza, musiałby siedzieć pod ziemią. Nienawidził zjeżdżać na najniższe kondygnacje Zakładu Kreatywności. Zawsze mu się wydawało, że wszelkie niedokończone historie, tak samo, jak te z domkniętymi rozdziałami, śmierdziały porażką i brakiem spełnienia. Jeżeli te dwa miałyby mieć jakąkolwiek woń, to byłoby właśnie to, co czuło się po wkroczeniu na podziemne piętra.

Benjamin potrząsnął głową, szczerze rozczarowany obydwiema opcjami, które rzuciła mu pod nos Valeria Velasco. Nic nie przypadło mu do gustu. Dotarło do niego, że zmuszano go do wybrania mniejszego zła. Zerknął przelotnie na Ruth, jakby liczył, że może ona poratuje go w trudnej sytuacji, albo przynajmniej pomoże mu dokonać wyboru.

Rozczarował się.

Kennedy uniosła jedynie brwi w wymownym geście, subtelnym ruchem głowy wskazując mu panią Velasco, która wpatrywała się w niego wyczekująco. Koordynatorka co chwilę spoglądała na swój złoty zegarek na prawym nadgarstku; najwyraźniej Ben nie był ostatnią osobą, z którą zamierzała przeprowadzić umoralniającą dyskusję tego dnia.

To miało go ponaglić. Był tego świadomy. Z tym, że naprawdę nie miał chęci wypowiedzieć swoich myśli na głos. Wiedział, że kiedy już to zrobi, to klamka zapadnie. Z drugiej jednak strony, czy naprawdę miał aż tak wiele do stracenia? Mógł wylądować w Archiwach ze skutkiem natychmiastowym, albo odroczyć wyrok i jeszcze trochę pobawić się w pomniejszego boga.

Zresztą, przecież za młodu uwielbiał wyzwania. Uznał, że równie dobrze mógł sięgnąć pamięcią do starych, dobrych czasów Akademii i zabawić się po raz ostatni.

― Dobra ― uznał wreszcie na wydechu, w zamyśleniu pocierając brodę palcami. ― Niech będzie. Spróbuję popracować z panią Lillis. ― Valeria uśmiechnęła się szeroko, odrobinę sztucznie, kiwając w tym samym czasie energicznie głową.

Prędko wstukała kilka zdań do komputera. Kilka minut później podsunęła pod nos Bena świeżo wydrukowaną umowę, wskazując mu miejsca, w których powinien złożyć swój podpis. Nie wahał się. Było to dla niego nieco zaskakujące, biorąc pod uwagę fakt, że jeszcze niedawno targały nim skrajnie różne emocje.

Być może to potrzeba ucieczki od pracy w Archiwach pchała go tak uparcie do przodu.

Ruth przydzielono nowego Asystenta. Jakiegoś amatora, świeżo po ukończeniu Akademii. Ben tego nie skomentował, chociaż na usta pchało mu się kilka niegrzecznych tekstów.

Wymienili się na zakończenie kilkoma grzecznościowymi formułkami z panią Velasco. Przy okazji Ben podziękował jeszcze raz za tę ostatnią szansę, którą wspaniałomyślnie obdarowało go szefostwo, po czym razem z Ruth wyszedł z pomieszczenia, w drzwiach wymijając się z kolejną Kreatorką i Asystentem. Nie miał pojęcia, kim byli.

Żadne z nich się nie odzywało. On i Ruth po prostu ruszyli przed siebie. Weszli do windy, tak, jak zawsze; ramię w ramię. Ruth wybrała guziczek opatrzony cyfrą sześć. W ciszy odczekali, aż dotrą na odpowiedni poziom, a potem... Ben został w windzie, a jego znajoma zostawiła go w tyle.

W pierwszej chwili wydawało mu się, że odejdzie bez pożegnania, ale Ruth zatrzymała się zaraz za progiem małego pomieszczenia.

― Powodzenia, Ben ― powiedziała. Mówiła szczerze, od serca. Nietrudno było mu to stwierdzić. Ruth nie należała bowiem do tych osób, które coś przed kimś ukrywały. Waliła zawsze prosto z mostu swoją opinią, niezbyt zaprzątając sobie głowę tym, jak ktoś mógłby to odebrać. Uśmiechnęła się szeroko, machając do niego na pożegnanie samymi palcami prawej dłoni. ― Wierzę, że tym razem znajdziesz swoje miejsce.

Mało prawdopodobne, pomyślał sobie. Nie chciał jednak niszczyć jej nastroju, który nagle uległ wielkiej poprawie. Dlatego przywołał na usta pełen nadziei grymas, odpowiadając w miarę radośnie:

― Oby. Mam dość przenoszenia moich gratów.

Rozbawione parsknięcie Ruth Kennedy było ostatnim, co słyszał, nim drzwi windy powoli się przesunęły, zasłaniając mu widok na kobietę. Westchnął sobie cicho, cudem powstrzymując żałosne jęknięcie, po czym prędkim ruchem wcisnął przycisk z trójką. Nie uśmiechało mu się to, ale nie miał innego wyboru.

W jego głowie pojawiło się zdanie, które widział każdego ranka. "Wszystko jest historią". Być może to i prawda, pomyślał, ale nie każda historia jest tak samo dobra i interesująca.

Czasami wydawało mu się, że Eiza Clark nie do końca przemyślała swoje złote zasady Kodeksu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top