Śniadanie

Przywracam tu tego trzyczęściowego queenowego fanfika, bo go całkiem lubię i chcę, żeby gdzieś był


1

Trwało zwykłe śniadanie, jakich wiele. Na stole świeciło się kolorowo. Był i obrzydliwie słodki dżem truskawkowy, i były zimne parówki, na które Brianowi jeszcze zdarzało się spojrzeć w zastanowieniu, ile psów z budą tam zmielono, a także tosty z serem, lecz tylko na talerzu Johna. Nikt od pewnego incydentu nie ważył się już dotykać jego tostera. Do tego na blacie rozstawiono cztery kubki czarnej herbaty, w tym każda porcja oczywiście z inną ilością cukru oraz mleka. Wiadomo, to najlepszy napój do wspólnego śniadania.

Zdawać by się mogło, że tak smaczne jedzenie zniknie w mgnieniu oka, ale nie tutaj. Chłopcy zawsze ociągali się z odejściem od stołu. John potrafił wpakować w siebie nawet pięć swoich tostów, byle nie kończyć śniadania, Brian zajadał się najczęściej owsianką lub, jak tym razem, plackami ziemniaczanymi, jakie przyszykował poprzedniego dnia i grzecznie siedział z innymi, póki nie napełnią się do syta. Dla Rogera wyciągnął teraz z lodówki dżem, którego wciąż nikt nie otworzył. Rogera coś wyraźnie trapiło, wyłącznie siorbał herbatkę. Zaś Freddiemu było podejrzanie wszystko jedno, co zostanie dla niego, więc wyszedł na papierosa. Może to o nim myślał Roger, przecież chciał ogłosić całej trójce ważną wiadomość.

Freddie jak na złość nie wracał. Śniadaniowa rozmowa ciągnęła się w najlepsze i lada moment ktoś mógł zauważyć dziwne zachowanie Rogera. Dlatego ten irytował się. Nie miał ochoty kisić w sobie dłużej tego, czego dowiedział się kilka godzin wcześniej.

Gdy rozpoczął się kolejny beztroski temat o jakimś skradzionym z muzeum abażurze, blondyn nie wytrzymał. Wstał, trzasnął drzwiami kuchni, po czym oparł się o nie, skupiając na sobie całą uwagę towarzystwa.

– Co się stało? – spytał Brian.

– Przymknijcie się choć na moment – warknął w odpowiedzi. – Muszę wam coś wyznać.

– Mów, śmiało – zachęcił John. – Ty masz ten abażur? – zażartował, na co Brian zachichotał krótko.

– Co? Nie! Posłuchajcie mnie chociaż raz. Chciałem tu was wszystkich, ale Freda gdzieś wcięło, zatem jemu powie się potem.

– Czyli...? – zainteresował się Brian i gestem kazał Rogerowi się otworzyć.

– W nocy zadzwonił do mnie facet ze złomowiska.

– TEGO złomowiska? – domyślił się Deaky.

– Tak, tego. Okazało się, że... Nie rżyjcie ze mnie... Okazało się, że mam... Nie wiem, jak to możliwe...

– Wysłów się – rzucił John, grzebiąc w talerzu.

– Mam dziecko z samochodem!

Roger spodziewał się prawie każdej reakcji. Grobowej ciszy, śmiertelnie poważnego wykładu Briana oraz zbiorowej kpiny. Prawie każdej. Ale zdecydowanie nie był przygotowany na to, co się wydarzyło...

Brian, który akurat upił łyk herbaty, wypluł ją niefortunnie w kierunku Johna i zakrztusił się. Trudno stwierdzić, czy próbował się zaśmiać, czy może zdenerwować. Kaszlał niemal do łez, a Deaky spiorunował go oburzonym wzrokiem, bo zawartość kubka wylądowała na jego tostach. Z zamiarem okrutnej zemsty cisnął przemoczonym chlebem w napastnika. Ten wylądował ryzykownie z plaskiem dokładnie na czuprynie gitarzysty. Najpewniej nie było to celowe, każdy przecież wiedział, jak wielką wagę przywiązywał on do swoich włosów. Niezależnie od tego teraz już nie było ratunku. Nieunikniona wojna wybuchła na dobre, kiedy do gry wszedł kolejny atak, i kolejny. Ze stołu zniknęły pochwycone przez Briana parówki, John bez wahania użył jako broń wystygniętej herbaty Freddiego. Roger obserwował zdezorientowany pole bitwy i nie był nawet w stanie zarechotać, gdy Brian położył już rękę na słoiku dżemu, ale zrezygnował z pomysłu wykorzystania go, by przypadkiem nie uszkodzić basisty.

– Roger, skarbie – usłyszał niespodziewanie łagodny głos Freddiego tuż przy uchu – co tu się odpierdala?

– Fred! – wysyczał. – Co z nimi robimy?

– Z nimi? Nic. Popatrzmy.

– Doskonale... – westchnął, kiedy rozochocony Deaky umazał Briana dżemem po szyi i odezwały się znów wrzaski.

– Wiesz, kompletnie niezamierzenie dotarło do mnie to, co powiedziałeś przed paroma minutami. Myślę, że ci pomogę.

– Chcesz płacić za mnie alimenty?! – krzyknął raczej ze wściekłością niż z nadzieją czy ironią.

– Nie, w życiu. Mogę być matką chrzestną.


2

Rogera niewiele interesował wynik pojedynku spożywczego Johna i Briana. Wyszedł z domu, gdy ta dwójka nie zdążyła uspokoić się zupełnie, wciąż zastanawiając się nad tym, kto wygrał. Już Brian uznał dwa razy, że właśnie on, po czym zabrał się za sprzątanie, lecz nagle John zaprzeczył, więc przyszło mu oberwać szmatką w twarz. I tak w kółko. Pewnie sami nie mieli pojęcia, czy bardziej są na siebie źli, czy może ich to bawi, a przynajmniej na to wyglądało. Wkrótce pobojowisko przeniosło się do łazienki, gdzie przyjaciele urządzili sobie prywatnego śmigusa-dyngusa, ku zdziwieniu Freddiego, który zawsze uważał, że ze wszystkich z zespołu to on potrafi się najlepiej rozerwać. Jeszcze po drodze Brian zaczepił Rogera pytaniem, kto według niego zasługuje na miano zwycięzcy, ale perkusista kompletnie o tym nie myślał. Nie. On chciał tylko zobaczyć swojego syna. Albo córkę. Tego nie wiedział. Czuł się zignorowany przez resztę i podjął spontanicznie decyzję, że jak najprędzej pragnie ujrzeć na własne oczy swojego nietypowego potomka. W owym przedsięwzięciu postanowił asystować mu wiernie Freddie, mimo sprzeciwu świeżo upieczonego taty. Uparł się jednak mocno, dając wyraźnie do zrozumienia, że trzeba się poddać jego kaprysowi. Cały Freddie. Nie istniała siła, która zatrzymałaby go w obliczu tak niepowtarzalnej okazji.

Nieślubny samochodowy dzieciak? Kto to widział!

Dlatego Roger przemieszczał się w stronę złomowiska niepocieszony szybkim krokiem, przez co towarzysz musiał go wręcz gonić. Dotarli na miejsce błyskawicznie, aż dzwoniący wcześniej z radosną nowiną mężczyzna zdziwił się ich wizytą. Był świadomy, ile roboty codziennie mają chłopcy w studio. Poza tym nie spodziewał się, że Roger w ogóle uwierzy w jego słowa, brzmiące przecież tak absurdalnie. Coś musiało być na rzeczy, skoro raczył pojawić się od razu, przed dziesiątą.

– Gdzie go znajdę? – natarł zaraz na pracownika złomowiska.

Ten podrapał się po brodzie i bezdźwięcznie wskazał umorusanym palcem punkt za sobą. Przybyli ruszyli więc we wskazane miejsce. Wtedy Rogerowi ukazał się prawdziwy cud – mały żółty Citroën, jeszcze bez rejestracji. Ojcu wydał się on najpiękniejszym niemowlęciem na Ziemi; nie dość, że nie potrzebował pieluch, to w dodatku nie hałasował! Tak pomyślał w pierwszej chwili.

Potem przyjrzał się dokładniej jego stalowemu ciałku, większemu niż u przeciętnej zabawki z serii Hotwheels, lecz mniejszemu od niedużego skutera. Przypominał zdalnie sterowane autko, ale po oględzinach widoczne były cechy każdego zwykłego samochodu. Póki nie zajrzało się do środka przez przednią szybę... Tam błękitna drobna kierowniczka oraz błękitne siedzenia wibrowały w oddechu. Żył. A Roger zakochał się w tym życiu momentalnie.

Było idealnie podobne do tatusia.

Obserwował stworzenie zafascynowany, gdy nagle usłyszał metaliczny szczęk. To Freddie poklepał małego po bagażniku.

– Ciekawe, jak to wyglądało – pomyślał na głos.

– Co takiego?

– Narodziny pieprzonego samochodu. To ciekawe.

– Fred! – skarcił go. – Nie zaczynaj.

– Dobrze, panie tato. Zwyczajnie jako matka chrzestna mam pełne prawo interesować się takimi ważnymi sprawami – odparł poważnie, a Roger wyłapał z tego zdania nutkę ironii. – Też powinienem poznać rodzicielkę. Przedstawisz mi ją? Jak to się robi, poza tym? Wchodzisz do samochodu, tak samo, jak wchodzi się do kobiety czy trochę inaczej? Roger, skarbie, nie wstydź się. Mi możesz o wszystkim powiedzieć...

– Cisza! Nie widzisz, że on jest wspaniały? – wyrzucił z siebie. – Śpi.

– Śpi – powtórzył. – I tylko dlatego nie chcesz wyjaśnić mi, jak działa twoje magiczne nasienie – żachnął się i skrzyżował ręce na znak, że właśnie się obraził.

– Źle to sobie wyobrażasz.

– Więc sprostuj te wyobrażenia – mruknął, dłubiąc w paznokciach.

– Spodobała mi się tutaj jedna maszyna...

– ...maszyna twoich marzeń?

– Nie. – Odchrząknął. – Otwarłem drzwi, wlazłem za kierownicę, siedzenie było wygodne. Tyle.

– Kochanie. Chcesz mi wmówić, że nie uprawiasz seksu z samochodami? Kurde, jak możesz!

– Czyli nie dziwi cię, że mimo to mamy Cytrynka?

Freddie zastanowił się przez moment.

– Niezbyt – zaprzeczył, bo dobrze wiedział, że rozmówca skłamał. Wtem przywołał na twarz lekki uśmiech. – Słodkie imię.

– Raczej kwaśne – poprawił Roger z dumą, wstając. – Bierzemy go i wracajmy. Chłopaki już na pewno posprzątały.

– Dziwnie to powiedziałeś, jakbyś wydoroślał – zauważyła samozwańcza matka chrzestna.

Roger wpatrzył się w przyjaciela i pokręcił głową, myśląc, czy dałoby się założyć salon samochodowy z jego unikatowymi zdolnościami, jednak po sekundzie zrezygnował z tego pomysłu. Wolał być perkusistą.


3

– Cholera, łapcie go! – zawył Brian, bo ledwo udało mu się przywrócić czystość łazience, a już usłyszał trzaski oznajmiające, że znowu nadaje się ona do wysprzątania.

Ktoś jak zawsze zostawił otwarte drzwi...

Owszem, Cytrynek był energicznym i przy tym nieposłusznym dzieckiem, którego trudno powstrzymać od wjeżdżania w niepożądane kąty. Tym bardziej, że jego ojciec to Roger, a ten według Briana w ogóle nie reagował na wybryki syna (jakkolwiek rozpoznał jego płeć). Też mu wychowanie! Na pewno każdemu brakowało trzymania u siebie drugiego Rogera! Wyłącznie jeden egzemplarz okazywał się często zbyt uciążliwy. Gitarzysta najchętniej wygarnąłby mu co-nieco, ale ostatnie próby pouczenia skończyły się fiaskiem, więc zrezygnował. Roger stał wciąż przy zdaniu, że mały musi się przecież wyszaleć, że nie ma sensu za nim biegać. Wcześniej usiłował grać z nim w ganianego, lecz wyszło niespecjalnie wesoło, bo przegrał, zostając wiecznym berkiem i przy okazji stukł wazon. Faktycznie bez sensu.

Tylko jednego Brian nie mógł Rogerowi zarzucić – kochał tego dzieciaka i było to po nim widać na kilometr. Przyjemnie byłoby się pozbyć bałaganiarza, jednak nie sposób uniknąć wtedy rozczarowania perkusisty. Zdecydowanie niewiele istnień darzył takim uczuciem.

Dlatego Brian zdobył się na ciche westchnienie i postanowił przeboleć sytuację. Dostrzegał na tym świecie ważniejsze rzeczy od własnego komfortu.

Inaczej sprawa miała się z Johnem oraz Freddiem. Oni zgodnie stwierdzili, że trzeba się jakoś raz a dobrze smarkaczem zająć. Roger nie mógł żyć z nim pod tym samym dachem, bo wyglądał dziwnie, oddając mu całą swoją uwagę. Kolejne dni mijały, a ten nadal nawijał o Cytrynku i o niczym innym. To rzekł, że podoba mu się rock, że lubi herbatę, później, że nie znosi być głaskany po podwoziu, następnym razem wrzasnął, że Cytrynek urósł dwa centymetry wzdłuż. Coś tu śmierdziało za bardzo, zwłaszcza że... to tylko głupi samochód. Może przybyło powodów do śmiechu, ale już żaden z nich nie pomyślał, że przecież Red Special to tylko głupia gitara. Bo przynajmniej ona nie demolowała wszystkiego na swojej drodze.

Freddie i tak wydawał się najmniej zadowolony z faktu, że ciągle nie dowiedział się, jakim cudem Cytrynek został spłodzony, a dumny tata najbardziej osobliwego dziecka w całej Anglii nie miał zamiaru się tym chwalić. Johna wokalista nie chciał mieszać w swoje teorie spiskowe. Mimo że ten posiadał już dwójkę swoich własnych ludzkich pociech, Freddie uznał, że jest on za młody na takie tematy. Zaś basiście nie był sekret Rogera do niczego potrzebny. Właściwie wolałby dostać instrukcję obsługi niesfornego niemowlaka, który nieustannie plątał się pod nogami i przerywał ich próby. Choć tego nie ukazywał, denerwowało go, że prace nad albumem stale się przedłużały. „Płyta sama się nie nagra" – to były słowa samego Rogera, który na każde spotkanie przychodził teraz z Cytrynkiem, by mały nie tęsknił za nim w domu.

W końcu Deaky zaczął mocno zastanawiać się, czy ten samochodowy dzieciak rzeczywiście nie ma w sobie czegoś poza wiekiem oraz byciem samochodem, że perkusista tak bardzo się do niego przywiązał.

Czyżby nie chodziło o to, że Roger najlepiej dogaduje się z tymi na swoim poziomie intelektualnym?

Najwyraźniej nie. Rozchodziło się o coś więcej i w przeciwieństwie do Freddiego John zaniechał niecnego planu wykurzenia z pola widzenia nieproszonego Cytrynka. Nie układał w głowie odpowiednich słów czy mających dać do myślenia pytań.

Skąd Roger wiedział, że matka malca go nie zdradziła? A skąd, że dzieciak nie jest podstępnym modelem stworzonym na zamówienie? Nie wiedział i nie musiał. Najważniejsze dla niego było to, że powoli John, a potem nawet Brian zdawali się akceptować jego synka. Coraz mniej go unikali oraz starali się zrozumieć swoją nową rolę. Nareszcie dotarło do nich, że Cytrynek był jak wszystkie inne dzieci i zwyczajnie wymagał troski.

A Freddie?

Gdy pewnego poniedziałkowego popołudnia odbyło się luźne spotkanie u Rogera, wyłącznie Freddiego brakowało. John obawiał się, że on nigdy nie przekona się do samochodowego dziecka. Już narzekał skrycie, jak to on przyjdzie i nakrzyczy, trzaśnie drzwiami i nie wróci! Taki zespół to nie zespół, żadnego progresu od tygodnia, bo jakieś bezmózgie auto jest ważniejsze! Już nie chciał być matką chrzestną! „I'm In Love With My Car"?! Ta piosenka miała być żartem!

Deaky więc siedział dość spięty przed przybyciem ostatniego z przyjaciół, którego nigdy przedtem nie widział irytującego się aż tak zacięcie. Po części go rozumiał. Przez Cytrynka stracił zainteresowanie ze strony jedynego imprezowicza poza sobą samym, lecz wystarczyło ciut zmienić podejście...

Zaraz rozległ się dzwonek.

Freddie.

Stanął przed chłopakami, przewiercił wzrokiem bawiące się miniaturowym kanistrem dziecko Rogera, zmrużył oczy. Niezręczna cisza wydawała się wyrokiem i przy tym ciągnęła się nienawistnie. Tu miał zapaść ostateczny werdykt odnośnie żółtego Citroëna, miało okazać się, czy pogodna atmosfera kiedykolwiek powróci...

Po paru sekundach wokalista zrobił coś, co wmalowało nieopisaną ulgę na twarz Johna, a także Briana. Powiedział:

– Znaleźli ten abażur.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top