Pasożyt

Po bitwie należało przeliczyć straty.

Mimo sklejonych mokrym piachem powiek i mimo nie dającej się wprawić w ruch od łokcia po sam dół lewej ręki, Marta podniosła się z kałuży czegoś, co nie nazywało się wodą. Nie była sama. Odosobniony parking wyścielali ludzie. Może to zwłoki - puste, wydarte z duszy ciała. Może tylko dla niepoznaki nikt nie drgnął, gdy trącano po kolei każdego butem. Albo jakiś nieuważny malarz przebiegał tędy zapewne spóźniony gdzieś o dobre pół godziny i rozlał cały swój dobytek w postaci czerwonej farby. Prawda...?

Dziewczyna potknęła się raz, drugi i trzeci, nie zauważyła jednak pomiędzy zbrudzonymi ową emalią plecami czy brzuchami towarzyszy żadnej puszki, z której cokolwiek mogłoby kiedykolwiek wyciec. Stęknęła, nie potrafiąc w inny sposób wyrazić niedowierzenia. To było ledwo parę lat temu, gdy po prostu ich nie szanowano. Dzieciom wytykano palcami lub zamykano oczy opiekuńczą dłonią, kręcąc głową z dezaprobatą. Dając do zrozumienia, że nikomu nie potrzeba spaczonych pociech. Nikomu nie potrzeba widoku zwyczajnej równości. Z tym dało się przeżyć. Odmieniec miał prawo zamknąć się w mieszkaniu, ewentualnie wyjść do Lidla po twarde bułki, po 20:00. Wtedy większość mamusi oraz tatusiów już siedziała na skraju łóżeczek kochanych szkrabów, by czytać im bajki o krypto nienawiści. Czasem wyłącznie ktoś spojrzał mimowolnie za okno, a zimna niechęć zza szyby przeszywała do szpiku kości.

Najłatwiej się żyło, gdy cierpienie nie zwracało niczyjej uwagi. Potem... przyłączanie się do akcji „odrobaczania" stało się niezłą rozrywką wartą próby.

Żołądek podszedł Marcie do gardła. Roksana, cała w swoich jasnych włosach, z jaskrawozielonym plecakiem ciągle zarzuconym na ramiona, nie mogła być robakiem. A jednak - leżała z twarzą wciśniętą w ziemię. Jak larwa. Jak coś, co się tępi, nie kocha. Jak coś, do czego wstyd podejść, by słusznie zadeptać. Ale Marta nie wstydziła się. Ona też była robakiem. To część porządku świata, żeby zbliżyła się do Roksany i wyszarpniętym brutalnie z własnych nieposłusznych mięśni ruchem odwróciła truchło. Żadnej nadziei. Po tym kroku należałoby zareagować w jakiś jeszcze sposób, lecz Marta cofnęła się w impulsie, nie ważąc się dotykać ukochanej znowu. To niehigieniczne, pomyślała. To wydmuszka. Długo patrzyła prosto w twarz dziewczyny, długo doszukiwała się na niej czegoś znajomego. Gdzie te oczy, które dwa dni wcześniej rozglądały się wesoło w trakcie połykania prawie w całości śmierdzącego hot doga? Gdzie te usta, które można było wytrzeć własnym językiem, umyć z jakiegoś obrzydliwego sosu przypominającego musztardę, złożonego z samej chemii? A gdzie nos? Nos, zmiażdżony na krwawą papkę, rozlał się na resztę pięknej buzi. W białkach oczu, w tym, co z nich zostało, nie dało się zliczyć wszystkich popękanych żyłek ani wyczytać najmniejszej iskry uczucia. Asfalt zdobiły białe odłamki, które wyciekły wraz ze strużką śliny z nieistniejących ust. Niżej rana postrzałowa, pewnie ta śmiertelna. W okolicach serca, więc może Roksana nie umierała zbyt wolno.

Z tym faktem, przyjętym dość rzeczowo, Marta nie potrafiła wydusić z siebie choćby łzy czy okrzyku sygnalizującego tragedię. Bo to żadna tragedia. To jedno martwe coś. Zła na siebie odgarnęła blond włosy z obszaru klejącej dziury w piersi ukochanej i zdarła z rozerwanego ubrania dziewczyny we wściekle gwałtownym geście niezgody naklejkę z napisem PASOŻYT.

„Święte krucjaty niosące świętą śmierć" - przypomniały jej się czyjeś tam słowa, gdy wpatrzyła się w zachmurzone niebo, po czym usiadła bezsilnie na łydkach. Z kieszeni kurtki po omacku wyjęła scyzoryk, wysunęła nóż.

Nagle niesamowicie rozbawiło ją to, że przeżyła.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top