Pan
– Dlaczego przerwałeś karierę, Błazenku?
Błazenek nie odpowiedział od razu. Irytowało go światło lampki biurowej, które raziło go prosto w oczy i kazało je mrużyć lub wręcz zamykać kilkusekundowymi seriami, by nie oślepnąć. Siedząc w ten sposób, wyglądało się z pewnością jak latarnia morska nadająca sygnał alfabetem Morse'a. Sygnał o treści: „Ja pierdole". Mężczyzna powiedział to wcześniej na głos, lecz został zignorowany. Jak zwykle zresztą.
Do tego dochodziło to beznadziejne pytanie, które od tygodnia zadawał mu każdy, nawet teraz profesor Kolanowska. Nikt jednak nie próbował zrozumieć odpowiedzi. Albo oczekiwał innej, może mniej poważnej.
– Nienawidziłem tej pracy – rzekł w końcu cicho. – Tłumaczyłem to już.
Profesor westchnęła teatralnie, po czym pokręciła głową.
– Błazenku... nie powinieneś podejmować tak pochopnych decyzji. Proszę, zastanów się i odpowiedz jeszcze raz.
Zastanowił się. Założył ręce na piersi i spojrzał w sufit z wklejonym na twarz przygłupim uśmiechem. Tak, na myśl o robocie nadal był wkurwiony dokładnie w tym samym stopniu. Tak, nie żałował pozbawienia siebie samego możliwości wyjazdu do Niemiec. Tak, czuł się znacznie lepiej, odkąd nie musi patrzeć w lustro i widzieć tego idioty z telewizji. Wytworu z mediów o jakości co najwyżej tandetnej zabawki z chińczyka. Czuł się, kurwa, wyśmienicie.
Policzył do trzech, a następnie zdał się znowu na kontakt wzrokowy ze stojącą obok profesor lampką.
– Pochopnych decyzji? – powtórzył, pierwszy raz od początku wizyty unosząc ton. – Ględzę o tym od dwóch miesięcy. Rozumiem, że ma Pani lepsze zajęcie niż słuchanie mnie?!
– Złość nie jest rozwiązaniem, Błazenku.
– Niech Pani przestanie mnie tak w końcu nazywać, do cholery!
Wtedy mężczyzna oparł dłonie o stół i wstał gwałtownie. Zamilkł oraz usiadł równie szybko, jak się zdenerwował, więc na moment nastała cisza, którą przenikał jedynie szum dobiegający z korytarza za ścianą. Kolanowska wyglądała na zbitą z tropu. Nie zapowiadało się na to, by zamierzała pierwsza rozpocząć na nowo dyskusję. Odezwał się zatem Błazenek, kontynuując temat powoli i przesadnie wyraźnie:
– Ludzie nie traktują mnie poważnie. Kiedy idę na miasto, czasem ktoś mnie rozpoznaje. To było miłe. Do czasu. Ostatnio zacząłem zauważać, że nie tego oczekuję od życia. Że nie sprawia mi to przyjemności, a wyłącznie wkurza. Nareszcie odkryłem ten jeden szczegół. Właśnie ten. Dla ludzi jestem zwyczajnie Błazenkiem. „Cześć, Błazenku", „Cyknijmy se fotkę, Błazenku", „Co tam słychać, Błazenku". Każdy to robi, Pani też. Kasjerka w Auchanie. Moja żona. Pewnie gdyby pies sąsiada umiał mówić, powiedziałby: „Zaś ci nasrałem na trawnik, Błazenku". Wczoraj przechodziłem przez plac zabaw. Zobaczył mnie jakiś dzieciak, miał może pięć lat i metr dwadzieścia. Dla niego również byłem Błazenkiem.
– Dobrze, rozumiem, lecz co w tym złego? Jesteś osobą publiczną, a to twój pseudonim artystyczny. Wielu chciałoby mieć takie powodzenie w show biznesie czy być tak lubianym.
– Za to jakim kosztem – warknął. – Jestem maskotką, nie człowiekiem. Mam wrażenie, że ledwo minuty dzielą mnie od zapakowania w karton i wysłania do marketu. Nie pamiętam, czy kiedykolwiek zwrócono się do mnie za pomocą „proszę pana". Brakuje mi doznawania choć odrobiny codziennego dla innych ludzi szacunku. Czy to takie trudne? Mam trzydzieści dwa lata i dziecko na ulicy nie widzi we mnie dorosłego.
– Przecież oni cię kochają – stwierdziła Kolanowska z przerażająco szerokim uśmiechem.
– Problem w tym, że nie za to kim jestem naprawdę – skwitował Błazenek ponuro.
– Moim zdaniem źle się do tego nastawiasz. Twoja praca nie musi być...
– Świetnie, dziękuję za pomoc! – Wybuchnął na dobre, podrywając się z fotela w kierunku wyjścia. – Gdybym tylko szukał tutaj akceptacji dla swojej pierdolonej roboty, byłbym wniebowzięty! Bardzo mi Pani pomogła, do zobaczenia wkrótce! A to – wskazał na lampkę biurową – następnym razem po prostu wyrzucę przez okno.
Wyszedł, a drzwi trzasnęły za nim boleśnie.
Profesor Kolanowska poprawiła zaskoczona okulary, po czym dopiła swoją herbatę. Wpatrywała się przy tym w puste miejsce przed sobą, jednak nikt się tam na powrót nie pojawił. Nie przejęła się tym faktem. Wzruszyła ramionami, po czym dźwignęła się, by sięgnąć po nietknięty kubek po przeciwnej stronie stołu oraz podlać jego zawartością jedną z roślin na parapecie.
To nie była jej sprawa.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top