Kanar w...

Jeśli chodzi o miejskie legendy, znam parę. Odkąd zaczyna się ten okres w życiu młodego człowieka, w którym wsiada się rano w autobus, jeździ w nieskończonym ciągu do szkoły i z powrotem, znowu wte i zaś we wte, ciężko jakiejś nie znać. Bo nie wypada. Ale też niestworzone opowieści same przybywają, by krążyć wokół niby oświetlająca drogę swoją odblaskową kamizelką irytująca kobieta z ulotkami na przystanku, powtarzająca w kółko i bez przerwy swój do znużenia nadto uprzejmy świergot, rozlewający się pośród znacznie cenniejszych rozmów przypadkowych osób; "Przepraszam bardzo, proszę, miłego dnia, przepraszam, przepraszam, proszę"! A niech gada, nikt jej nie słucha, jednak każdy raczej już automatycznie westchnie, po czym sięgnie po papierowy świstek, który zaraz wyląduje w śmietniku.

Całe legendy! Nikogo nie interesują, biorąc się skądś mimo wszystko.

W moim mieście ponoć linia 78 jest tą, można by rzec, tajemniczą, owianą jakimś oparem przekleństwa czy po prostu czegoś innego sprawiającego, że warto akurat o niej rozgłaszać historie. Pojawia się ona przykładowo w poniedziałki o 14:53 na Placu Krakowskim najczęściej spóźniona przez spore korki do czterech minut, zapełnia się i przepełnia momentalnie tłumem wracającej ze szkół młodzieży, obowiązkowo grupą napakowanych zakupami staruszek oraz Gangiem Gołębich Straszaków (w skrócie GGS), ubolewa nad swoim losem, prychając szarą chmurą gazowej krwi spod piersi, ucieka wtedy tak szybko, że ci, pożal się Boże, zbyt wolni osobnicy pozostają wpatrzeni w uliczną otchłań, w stronę zaczerwieniających się ze zwykłą złośliwością świateł hamowania dwadzieścia metrów dalej.

Od około dwóch tygodni, choć niewykluczone, że dwóch miesięcy, nieregularnie zabiera się wraz z ludzką masą na gapę Dziadeczek. Wtacza się do wnętrza pojazdu ni stąd ni zowąd, bo nigdy nie stoi ani też, co bardziej prawdopodobne przy jego stanie, nie siedzi w pobliżu. Tylko nagle od Placu Krakowskiego wszyscy jak jeden mąż, włącznie z GGS, pchają się jak najciaśniej w tył. Wtedy Dziadeczek niewzruszony wyciąga zza pazuchy na wpół upitą butelkę Tyskiego lub Harnasia i przykłada do ust, żłopiąc głośno i mokro, czując się wyraźnie niczym Piotrek lat 15 na religii w ostatniej ławce – bezkarnie. Dość prędko zauważa to kierowca, którykolwiek akurat by nie prowadził, wydziera się na ignorującego wszelkie zasady dobrego wychowania delikwenta, a ten, nie szczędząc mrukliwych przekleństw, postanawia przewlec się na drugi koniec autobusu, co zajmuje mu średnio kolejne dwa przystanki. Na wysokości skrzyżowania z torami tramwajowymi już opiera się połową wykrzywionej twarzy o szybę, polerując ją ostrą wonią alkoholu. Kierowca jeszcze czasem trzęsie się, sfrustrowany, że nie może wezwać autobusowego sanepidu, lecz poza nim nikt nie odważy się ponarzekać na Dziadeczka. Nieszczęsnym oczom, którym dane jest oglądać jego wychudzoną sylwetkę, jak gdyby nie przeszkadza fakt, że lepiej nie odwracać się w tym jednym kierunku. A jeśli musi dojść do konfrontacji, patrzy się tam ze sztuczną obojętnością, z politowaniem, rzadziej ze zgorszeniem.

Tymczasem Dziadeczek chlipie pod nosem, niekiedy mamrotając coś z trudem do siebie.

Raz chyba przypomniało mu się, że nie posiada biletu. Nerwowo przetrzepał wszystkie kieszenie od tych w spodniach po te w swetrze, nie całkiem pusta flaszka potoczyła się przy tym ze brzdękiem pomiędzy siedzeniami i po schodku w dół, a najmniejszego papiereczka Dziadeczek nie znalazł, czy choćby uloteczki. Machnął na to ręką i, jak mi ostatnio próbował opowiedzieć, wtargnęło do „siedemdziesiątki ósemki" dziwne stworzenie, niby to jeden z pasażerów, ale wyjątkowo podejrzane. Miało czyściutką błękitniutką czapuńcię, mundureczek i jakieś dziadostwo w dłoniach, nie telefon, aż się złapać za głowę trzeba. Ha, niezły dowcip! Dziadeczek hahnął porządnie, bo jeszcze nawet on był na tyle trzeźwy, żeby zrozumieć, że skurwysyńskie pijackie omamy nijak się trzymają rzeczywistości. Zamrugał podejrzliwie poklejonymi powiekami, po czym iście mityczny stwór klasnął, prawdopodobnie kichnął, parszywa pokraczna kreatura! Począł płynąć przez równoległy wymiar, sączyć się cieniem, przepoczwarzać, tonąć w swoim wyimaginowanym uśmiechu. Zaistniała jakaś część legendy zrodzona ze sprzeczności, on nawiedził autobus i zniknął! A kysz, ktoś żachnął się na jego widok, pewnie nietutejszy! Widziałam swoje, a i uszy też mam dobre! Tak, w tamtej chwili wyparował. Albo może wyszedł. Nie sprawdził biletów, gdyż taka sytuacja miejsca nie miała od lat, tfu, wieków...! Stałabym się świadkiem cudu, który się zdarza raz na dwa tysiąclecia!

W kilku wersjach ów fantastyczny zwierz nigdy nie był kanarem i czy więcej w nich prawdy? Był? Nie był?

Kto go tam wie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top