I

Na sycylijskim niebie właśnie zachodziło słońce, kończąc kolejny dzień z życia tej urokliwej wyspy. Rozświetlało błękitne sklepienie milionem przepięknych kolorów, od złota poprzez fiolet aż po krwistą czerwień, uświetniając tym niesamowitym zjawiskiem uroczystość, która odbywała się właśnie w rezydencji, należącej do pewnej dość nieprzeciętnej rodziny. Mafijnego klanu o nieziemskiej wręcz potędze i wpływach oraz niemal stuletniej tradycji. Ogromna willa górowała nad drzewami w rosnącym wokół lesie przy klifach na brzegu tej pięknej wyspy. O gospodarzach posiadłości można by się rozpisywać w nieskończoność. Ich historia z pewnością należała do ciekawszych, takich, jakich zwykle oczekuje się od rodzin tego pokroju. Byli powszechnie darzeni niesamowitym szacunkiem, niemal boską czcią. Ciężko więc się dziwić, że na wspomnianą wcześniej imprezę zjechała się do nich cała masa ludzi. Z jakiej właściwie okazji była ona wyprawiana?

W istocie niewielu gości miało o tym jakiekolwiek pojęcie.

Świętowano właśnie czternaste urodziny najmłodszego syna i zarazem dziedzica gospodarzy.

Jednak nikogo to raczej specjalnie nie obchodziło. Ogromna większość gości nawet nie znała go osobiście. Wiedzieli tyle, że istnieje, a okazja jest idealna, by podlizać się jego ojcu, obecnej głowie rodziny.

Solenizant doskonale zdawał sobie z tego sprawę i nawet nie zawracał sobie głowy pokazywaniem się na imprezie. Nieobecny był ani ciałem, ani duchem. I jak gdyby nigdy nic samotnie czytając książkę w ogrodzie, starał się utrzymać stan kompletnej nieobecności ze wszystkich sił. Miał w tym pewien cel, a nawet kilka. Od zwykłego wyciszenia w głowie dobijającej jego uszy głośnej muzyki i rozmów podpitych dorosłych, po dobitne pokazanie gościom oraz organizatorom przyjęcia, których los nie wiedzieć czemu kazał mu nazywać rodziną, że obchodzą go dokładnie tyle, ile on ich. Absolutnie nic a nic.

Siedział pod drzewem przy połyskującym w blasku zachodzącego słońca jeziorze. Tak, ogród był tak ogromny, że zmieściłby w sobie spokojnie jeszcze parę takich jezior. Dla dziedzica tych włości było to dość praktyczne, bo na dużej powierzchni łatwiej było się ukryć, choćby przed ojcem, który raczej nie byłby zachwycony, gdyby znowu zobaczył go z książką. No i przed bratem, który z kolei nie byłby zachwycony jego widokiem i bez książki. Jego jedynej ucieczki od życia, o którym wielu się nawet nie śniło... i którego nienawidził z całego serca. Więc uciekał, topiąc swoje ciemne, wiecznie podkrążone przez bezsenność oczy w przeróżnych tekstach, praktycznie we wszystkich znalezionych w domu. Bo poza nim niestety nie mógł szukać... I gdyby to zależało od niego, nigdy w życiu nie nazwałby tego miejsca domem.

Czytał, pozwalając swojej ulubionej przygodówce porwać się w jakiekolwiek inne miejsce niż to, w którym się obecnie znajdował. Co jak co, ale Hrabia Czarciousty, tytuł, który kiedyś cudem wpadł w jego ręce poprzez siostrę, jedyną osobę, wspierającą jego miłość do literatury, choć był nieco przekoloryzowany, to sprawiał się w tej funkcji po prostu cudownie. Znał tę książkę już dosłownie na pamięć. Bo niewiarygodnie często mu się w ten sposób przydawała...

Złociste promienie zachodzącego słońca raz po raz padały na jego bladą, zmęczoną twarz. Ciepła, wieczorna bryza targała lekko jego już i tak rozczochrane, czarne, przydługie włosy, bardzo widocznie cięte własnoręcznie metodą zbuntowanej nastolatki w szkolnej toalecie. Co chwilę musiał odgarniać z czoła grzywkę, przesłaniającą mu tekst.

Patrząc na niego raczej ciężko było robić to z myślą, że jest on dziedzicem potężnej rodziny mafijnej, choćby ze względu na tę nietypową fryzurę. Jednak ona miała konkretny powód swojej egzystencji. Jako, że jej posiadacz był często porównywany do swojego ojca, a była to naprawdę ostatnia osoba, do której chciał być porównywany, to robił dosłownie wszystko, żeby w żaden możliwy sposób się z nim nie kojarzyć. A już szczególnie nie z wyglądu, na samą myśl, że mógłby wyglądać jak jego ojciec, coś dosłownie skręcało go w środku. Do tego stopnia, że niezbyt często coś jadł...

Niespodziewanie z czytelniczego letargu wyrwał go odgłos kroków. Były ciche, może byłyby trochę lepiej słyszalne, gdyby trawa wokół jeziora była dłuższa, jednak odkąd pamiętał ogrodnicy zawsze strzygli ją do bólu równo, przy użyciu linijki, dokładnie trzy centymetry nad ziemią. Po co? Tego typu szczegóły okazywały się być niekiedy niesamowicie skuteczne, kiedy jego ojciec chciał się sztucznie dowartościować. To on tu szedł. Niestety.

Chłopak zauważył go kątem oka i postanowił zignorować, wiedząc, że raczej nie ma wiele innych opcji. Mógłby ukradkiem stamtąd pójść, ale ojciec chyba zdążył go już zauważyć. Pewnie będzie jak zwykle. Westchnął ciężko, naprawdę do bólu pozbawiony na to wszystko ochoty.

- Viktor!- jego imię, którego swoją drogą szczerze nienawidził, a które w ustach ojca brzmiało jak jakaś groźba, potwierdziło mu, że już nie ma jak uciekać. W sumie... nawet mu się nie chciało. Już od dawna było mu wszystko jedno. - Viktor, słyszysz mnie, czy nie?!

- Niestety, bo uwierz mi, wolałbym nie słyszeć- odparł, nie podnosząc nawet wzroku znad swojej książki.

- A ja wolałbym, żebyś przestał zachowywać się jak gnój i wytłumaczył mi łaskawie, co ty tu robisz. A raczej dlaczego nie ma cię tam, gdzie powinieneś być!

- Masz na myśli jakieś miejsce jak najdalej stąd? Nie ma mnie tam, bo nie chcesz wypuścić mnie z domu- słowo ,,dom" wypowiedział chrząkając, jakby ledwo mogło mu przejść przez gardło.

- Ty się ciesz, że do ogrodu możesz wychodzić. Ale jak zaraz nie ruszysz się na to przyjęcie, to to się zmieni! Niewdzięczniku jeden! Zaprosiłem czterysta osób, wszystko zorganizowałem, a ty nie raczysz się nawet tam pokazać! Goście zjechali się ze swoimi dziećmi, miałeś zapoznać się z przyszłymi partnerami w biznesie i znaleźć dziewczynę z porządnej rodziny, a nie siedzieć tu bezczynnie i... co ty właściwie robisz?!

- Czytam. Jeśli serio cię to obchodzi. Szczerze, zamiast zarzucać mi niewdzięczność po fakcie, mogłeś wcześniej spytać, czy ja w ogóle tego chcę. Ale nie, po co? Przecież ty wiesz najlepiej. Między innymi o tym, że wyprawianie balangi do rana raczej nie pomoże mi na bezsenność. Widocznie o tym zapomniałeś. A dziewczyny mnie nie interesują.

- Nie?- ojciec zerwał się nagle i złapał go za kołnierz koszuli. Książka wypadła mu z rąk.- To co cię interesuje, co?! 

- Nie, mógłbyś proszę przestać na siłę szukać bzdurnego wytłumaczenia, kiedy chcesz po prostu wyżyć się na własnej rodzinie?- jego twarz nawet teraz była niczym kamień. Bez cienia emocji, na które już nie miał siły. One nigdy mu wiele nie dawały. Patrzył ojcu chłodno prosto w oczy, jakby przenikając wzrokiem jego duszę. Duszę, której obecności ciężko było się w nim doszukać. Łatwo było wytrącić go z równowagi, choćby w ten sposób. Chłopak z jakiegoś powodu uwielbiał to robić, patrząc z satysfakcją jak słaby w rzeczywistości był człowiek, który próbował bezskutecznie straszyć go swoją siłą. Niestety ta zabawa miała swoje bolesne konsekwencje...

- Masz szczęście, że mamy gości- cedząc przez zęby ojciec puścił go gwałtownie, tak, że ten prawie się przewrócił.- Wypada, żeby skojarzyli cię z twarzy.

Chyba byłoby na tyle, gdyby nie to, że ojciec dostrzegł kątem oka książkę, porzuconą na trawie. Viktor to zauważył, chciał szybko po nią sięgnąć i być może uratować, ale nie zdążył.

Nie zdążył, zanim ojciec nagle zerwał się, wziął ją z ziemi, przerzucił parę stron, spojrzał z tłumioną wściekłością na okładkę, zamachnął się...

I wrzucił ją do jeziora.

Chłopakowi zamarło serce. Jednak nawet to było po nim widać tylko przez ułamek sekundy.

Patrzył jak jego jedyna ucieczka z tego okropnego miejsca nasiąka wodą zbyt daleko od brzegu, by dało się ją uratować, kompletnie bez wyrazu, żeby ojciec na pewno nie zorientował się, ile tak naprawdę mu w tym momencie odebrał. Ale czuł, że coś w nim pęka. Znowu. Miał ochotę rzucić się do tego jeziora, choć dla jego książki i tak nie było już nadziei. Ale była na to, że być może on utopi się z nią.

- Dosyć tych bzdur. Im więcej tego czytasz, tym bardziej odlatujesz. Chore wymysły upalonych wariatów z bujną wyobraźnią robią z ciebie szaleńca. Wziąłbyś się za naukę. Ja tyle dla ciebie robię, a ty nawet nie próbujesz się odwdzięczyć. Dobra, dosyć tego, wracamy gdzie powinieneś być- po tych słowach ojciec odwrócił się na pięcie i skierował w stronę domu.- No rusz się!- krzyknął przez ramię, gdy zorientował się, że Viktor ciągle stoi gdzie stał, patrząc tępo w taflę jeziora.

Chłopak westchnął ciężko i z grobowym spojrzeniem wbitym w ziemię podążył za ojcem.

Szli przez tę boleśnie równo przystrzyżoną trawę, którą Viktor czasem miał ochotę w całości powyrywać z ziemi gołymi rękami. Po dłuższej chwili dotarli do głównych drzwi rezydencji. Były wielkie, pilnował ich ogromny typ w garniturze i ciemnych okularach, prowadziły do nich schody z marmuru, wyglądały jak brama do jakiegoś pałacu. Z perspektywy Viktora były to raczej wrota do piekła. W głowie układał już plan następnej ucieczki, ten pokaz przepychu i pustoty, jaki został zorganizowany pod płaszczykiem świętowania jego urodzin był ostatnim wydarzeniem, w którym miał ochotę brać udział.

- Zachowuj się tam- przed wejściem ojciec oczywiście nie mógł sobie odpuścić kazania. Złapał Viktora za ramię i z każdym słowem wbijał w nie palce coraz mocniej. Bolało, ale on zdążył się przyzwyczaić. Nie tak łatwo było go wystraszyć. To ramię było sine już od lat. - Tylko spróbuj coś odstawić, przysięgam, nie wyjdziesz stąd przez dwa następne miesiące. Albo i do kolejnych urodzin. A ty- tu zwrócił się do goryla przed drzwiami.- Lepiej zacznij dobrze wykonywać swoją pracę. I pilnuj go, bo są problemy, albo wylecisz z tej roboty!

Goryl bez słowa otworzył im drzwi, bojąc się cokolwiek odpowiedzieć. Był jednym z wielu, którzy ze strachu poddali się ojcu Viktora i płaszczyli się przed nim przy każdej możliwej okazji. On jeden jeszcze walczył. Ostatkami sił. Ale nie zamierzał się poddawać. Choć cierpiał niemiłosiernie, to miał ogromną satysfakcję za każdym razem, kiedy udawało mu się wyprowadzić ojca z równowagi. Weszli, najpierw ojciec, a on za nim, ukradkiem wyjmując z kieszeni spodni gotówkę. Goryl sprawnie ją przejął, ojciec nie zauważył. Od lat nie zauważał. Nie zauważał też wielu innych rzeczy, praktycznie niczego poza czubkiem swojego nosa. A może inne sprawy go po prostu nie obchodziły? Możliwe. Nie obchodziło go w sumie to, że matka Viktora nie chciała za niego wychodzić, wrzucił jej rodzinie do kieszeni ile trzeba i ją sobie wziął. Nie obchodziło go, że ona nie chciała mieć dzieci, bo z powodu choroby każde mogłoby ją zabić, on i konieczność posiadania dziedzica rodzinnej fortuny była ważniejsza. Nie obchodziło go, że córka, którą udało im się cudem ściągnąć na ten świat zapowiadała się na świetną kandydatkę na przyszłą przywódczynię rodziny, była dziewczyną, co z jakiegoś powodu mu nie pasowało. Nie obchodziło go również, że wypadałoby być sprawiedliwym w stosunku do kolejnego dziecka, starszego brata Viktora i nie pozbawiać go tytułu dziedzica tylko dlatego, że z jakiegoś powodu nie wykazywał do tego predyspozycji. W wieku pięciu lat. Absurd. Nie obchodziło go, że jego żona jest u kresu sił. Chciał kolejnego syna. I cudem dostał go od losu, który był najwyraźniej zwyrodniałym sadystą, bo gdyby nie był, to Viktor by się po prostu nie urodził. Był najszczerzej przekonany, że tak byłoby dla niego lepiej... Nie czuł się jak przyszła głowa rodziny. Bardziej jak ofiara tej bandy psychopatów.

Jego jedynymi i tak niezbyt wyraźnymi wspomnieniami z dzieciństwa były urywki z wizyt u jakichś doktorów specjalistów, zimne ściany ich gabinetów, setki dziwnych pytań, stosy papierów i strasznie dużo bólu nie wiadomo skąd... Matkę, błagającą ojca, żeby przestał... Nic więcej. Te wspomnienia zostały wyparte przez ilość materiału, który Viktor był zmuszony wbić sobie do głowy w ramach przygotowań do przyszłego stanowiska. W wieku sześciu lat znał już cztery języki. I nie tylko. Szybko zorientował się, że nauka to jedyne chwile życia nie zatrute przez psychopatę, który go do niej zmuszał. Więc z upodobaniem chłonął wszystko, od łaciny po fizykę kwantową. Tak wyglądała jego jedyna rozrywka. Jedyne momenty, kiedy było mu dane odpocząć od okropnej rzeczywistości, którą przyszło mu żyć tylko dlatego, że potrzebowali kogoś do roli, której on nawet nie chciał. Z upodobaniem i szczerą nienawiścią do wszystkich za to odpowiedzialnych grał ją najgorzej jak mógł.

Żył więc z dnia na dzień na planie tej tragedii, bez większego sensu, raz po raz ją sabotując. Szedł korytarzem, czując się jakby ojciec prowadził go na rzeź. Znowu. Przechodzili pod sporym, kryształowym żyrandolem. Z tego, co Viktor pamiętał, to jakiś czas temu próbował podpiłować łańcuch, na którym wisiał. Szybko przywołał w pamięci wszystkie wzory fizyczne potrzebne żeby obliczyć, czy gdyby żyrandol spadł, to zdążyłby go zabić. A może jego ojca? A może ich obu... Te obliczenia zmieniły się w oczekiwanie, a ono z kolei w głębokie rozczarowanie, kiedy nic nie spadło mu na głowę.

Iskierka nadziei w jego sercu raz po raz zapalała się i gasła z każdym kolejnym żyrandolem, pod którym trzeba było przejść.

W końcu dotarli do ogromnej sali bankietowej, w której odbywało się główne wydarzenie wieczoru. Gdy tylko uchylili wielkie drzwi, uszy Viktora uderzył okropny hałas. Słońce jeszcze nawet nie zdążyło zajść, a wszyscy byli już kompletnie pijani. Z orkiestrą na czele. Nawet jakże szlachetne, uwielbiane przez solenizanta klasyczne instrumenty nie pomagały im brzmieć dobrze. Ze sceny niósł się raniący uszy jazgot. Cała reszta sali wybrzmiewała wcale nie lepiej. Co chwilę ktoś krzyczał, próbował śpiewać, wył jak dzikie zwierzę, rozbijał jakieś naczynie... Z tłumu raz po raz wyłaniały się zdecydowanie zbyt odsłonięte części ciała jakichś kobiet... Viktor kojarzył ten obraz z Quo Vadis, z fragmentu o uczcie u cesarza. Jego ojciec w sumie miał coś z Nerona, ale z jakiegoś powodu jeszcze nie zdecydował się podpalić wszystkich swoich włości, co w oczach Viktora czyniło go jeszcze bardziej okrutnym, niż ten rzymski tyran. Bo oddałby wszystko, żeby to przeklęte miejsce spłonęło... najlepiej razem z nim.

Naprawdę nie chciał tam wchodzić. Nie chciał tam być. To miejsce, ta cała impreza go po prostu obrzydzała.

Centralnie po drugiej stronie sali znajdowały się drzwi, prowadzące do dalszej części domu. Wystarczyło przejść przez to rozwrzeszczane, rozpustne piekło tak, żeby ojciec nic nie zauważył i sobie pójść.

Obsługa zamknęła drzwi za nowo przybyłymi, ojciec gdzieś poszedł, bo upewniwszy się, że wszyscy są tam, gdzie on chce żeby byli i robią to, co on im każe, po prostu wszystko olał i zajął się korzystaniem ze wszelkich możliwych rozrywek przyprawiających Viktora o mdłości. Można było się stamtąd zabierać. Nie zauważy, parę minut i wleje w siebie tyle, że chyba oślepnie. Jak zwykle. Viktor zaczął przedzierać się przez tłum. Sala była wypełniona po same ściany tak, że szpilki nie dało się tam wcisnąć.

Co chwilę ktoś go potrącał, rozbijał mu butelkę po alkoholu tuż pod stopami, mówił do niego coś niezbyt zrozumiałego, wymiotował... W pewnym momencie wylądował przy jakimś stole, zastawionym iście po królewsku, przy którym w otoczeniu osób bliżej nieokreślonych jak się okazało siedziała jedna bardzo dobrze mu znana. Jego matka.

Jej falowane, rude włosy, zwykle spływające po jej ramionach niczym strumienie gorącej lawy były potargane. Pomimo makijażu było widać, że jest czerwona na twarzy, jakby miała gorączkę. Jej śnieżnobiała sukienka i jedwabne rękawiczki były czymś poplamione i pomięte. Nie wyglądała jakby chciała tu być, raczej jakby straciła kontakt z rzeczywistością i nie miała pojęcia, gdzie się właściwie znajduje.

Na widok syna zaczęła się śmiać, niby radośnie, jednak w jej głosie rozbrzmiewało rozpaczliwe, histeryczne błaganie o to, by ktoś ją stamtąd zabrał. Lub coś. Najlepiej na tamten świat. Wdzierało się do uszu Viktora, kolejny raz tego dnia krusząc jego serce niczym kryształową szklankę, która właśnie spadła któremuś z gości na podłogę. Oczywiście nie dał tego po sobie poznać.

- Viktor, tu jesteś, skarbie, już się bałam, że cię tam zadeptali...- wybełkotała, śmiejąc się jak chora i kiwając się na krześle.- Napijesz się z nami?

- Mamo, dobrze się czujesz?- Viktor przysiadł się do stołu, dobity jej tragicznym stanem. Wciąż z kamienną twarzą. To była setna taka sytuacja...

- Nie...- to powiedziawszy matka Viktora zaczęła śmiać się jeszcze bardziej rozpaczliwie, a z jej oczu poleciały łzy.

Chłopak wziął sobie szklankę i butelkę whiskey stojącą na stole, niby od niechcenia, jednak w rzeczywistości ukradkiem świdrując wzrokiem wszystkich, którzy również siedzieli przy stole, w poszukiwaniu choć jednej jakkolwiek kontaktującej ze światem wokół osoby, acz na tyle podpitej, żeby plan, który na szybko ułożył sobie w głowie na pewno zadziałał. Spośród trzech mężczyzn, z czego jeden był pochłonięty całowaniem się z jakąś bogato wystrojoną kobietą, jeden nie miał zębów i wyglądał na jakieś siedemdziesiąt lat, a trzeci po prostu siedział tam, znudzony grzebiąc srebrnym widelcem w resztkach homara na swoim talerzu, właśnie ten ostatni wydawał się być najmniej upojony. Viktor odchrząknął dość głośno, żeby tamten zauważył jego obecność. Udało się, gość podniósł na niego swój wymęczony towarzystwem, a raczej ewidentnie brakiem spokojniejszego towarzystwa wzrok i o mało nie dostał zawału. Z perspektywy przyjezdnych chłopak faktycznie mógł wyglądać trochę jak duch. On sam również nie czuł się zbyt żywy.

- A ty to kto?- spytał mężczyzna, w końcu nie mogąc przypuszczać, iż ma przed sobą dziedzica włości, w których się znajduje.

- Obędzie się bez tych ceregieli- Viktor nie miał zamiaru wyprowadzać go z błędu. Prędzej zabiłby się na miejscu, niż przyznałby się przed kimś do własnej rodziny. Nade wszystko nienawidził wykorzystywania nazwiska do załatwiania spraw.- Krótko i na temat. Który jej to zrobił?- to mówiąc ruchem głowy wskazał swoją matkę, która uspokoiwszy łzy podparła rękoma coraz mniej przytomną głowę i przysypiała nad swoim talerzem z jakąś wykwintną sałatką. Czarny tusz to rzęs rozmazał jej się pod oczami.

- Tamten- mężczyzna jakby ukradkiem wskazał pijanego dziadygę bez zębów.

- Kto to właściwie jest?

- Gruba ryba. I to bardzo. Ojciec chrzestny naprawdę groźnej bandy, już emerytowany, ale wciąż.

- I dlatego wyobraża sobie, że może tak potraktować każdą przypadkowo spotkaną kobietę?

Mężczyzna wybałuszył na niego oczy. Z wrażenia, które nie wiadomo skąd się w nim wzięło aż odstawił widelec, którym rozgrzebywał homara. Wstał, okrążył stół i usiadł tuż obok Viktora.

- Młody, uważaj- mówił półgłosem.- Nie wiem kim jesteś ani skąd się tu wziąłeś, ale po koleżeńsku dobrze ci radzę, uważaj na słowa. Przed tym człowiekiem drży całe Rio.

- Pragnę zauważyć, że stąd do Rio jest jakieś dziewięć tysięcy kilometrów, może trochę mniej. A on jest kompletnie nietrzeźwy. Już nie taki straszny, nieprawdaż?

Te słowa dosłownie zatkały jego rozmówcę. Patrzył na Viktora z niekrytym zaskoczeniem, a nawet podziwem. On zaś kontynuował.

- Znasz może Camilę?- było to pierwsze lepsze imię, które przyszło mu do głowy. Ułożył w niej sobie całkiem ciekawy plan.

- Niewiele mi mówi to imię...

- Siostra dziedzica fortuny rodziny urzędującej w okolicach Rio. Jeszcze przed chwilą gdzieś tu była. Znam ją od dość dawna i nie było w moim życiu spotkania z nią, podczas którego nie narzekałaby na niejakiego dziadka. Podobno dzięki niemu rodzina weszła na szczyt, ale źle się zestarzał. Są z nim same problemy, niesamowicie utrudnia rodzinne biznesy, cóż, trudny charakter... Wszyscy w Rio boja się go tknąć, ale już tylko liczą dni do jego śmierci- Viktor mówił zupełnie naturalnie, nie szło się zorientować, że wszystkie te słowa są jednym wielkim kłamstwem.

- I sugerujesz, że siedzimy z nim teraz przy stole?- jego rozmówca szybko połknął haczyk.-Z tego, co wiem, to nie miał wnuczki...

- No tak, nią pewnie nie chwali się tak, jak dziedzicem. Dość powszechne- to akurat wiedział z własnego doświadczenia.- W każdym bądź razie słyszałem nawet pogłoskę o tym, że ojciec Camili odda jej rękę komukolwiek, kto pozbędzie się nieszczęsnego dziadka. Potwierdzoną przez nią samą. Nie jest zachwycona, ale sama powiedziała, że dla czegoś takiego może się poświęcić. Można sobie tylko wyobrażać, jakie piekło rodzina ma z tym typem na co dzień. Niezmiernie współczuję.

- Ojej, faktycznie brzmi niezbyt przyjemnie- w głosie mężczyzny dosłownie rozbrzmiewało to, jak łatwo jest go nabrać. Tu Viktor zdecydował się finalnie przejść do sedna.

- Gdyby tylko znalazł się ktoś na tyle odważny, by stawić czoła dziadydze... Mógłbym to zrobić, ale Camila po cichu liczy na kogoś... wiesz, już ustatkowanego. Z dobrego rodu. Kogoś, kto swoją obecnością w rodzinie może mógłby coś do niej wnieść. A niestety ciężko liczyć na takiego kandydata. W konfrontacji z dziadkiem okazuje się, że wszyscy to tylko tchórze.

- Czyli to taka próba?

- Owszem, próba. A kto ją przejdzie, zdobędzie rękę Camili, wpływy, miejsce w potężnej rodzinie z Rio, władzę, pieniądze... mógłbym wyliczać do rana.

- Ej, dzięki za informację. A do kogo mam się zgłosić, jak już to załatwię?- słysząc tego człowieka Viktor musiał się pilnować, żeby przypadkiem mimowolnie się nie uśmiechnąć. To znaczy... musiałby, gdyby pamiętał, jak to się robi.

- Prosto do Rio. Najlepiej z dowodem, na przykład głową przedmiotu naszych negocjacji... właściwie obojętnie z czym- to powiedziawszy chłopak wstał od stołu, wziął z niego butelkę whiskey i schował ją sobie za marynarkę.- Pozwolisz, że to wezmę, razem z dobrymi wieściami przyniosę Camili również toast, na pewno będzie przeszczęśliwa.

Po tych słowach odwrócił się i odszedł. Nie mogąc uwierzyć jak idiotyczni i łatwowierni potrafią być dorośli przy odrobinie alkoholu. Ci sami dorośli, którzy oczekują od niego, że będzie słuchał każdego ich westchnienia i traktował je jak święty rozkaz, że będzie żył tylko po to, żeby spełniać ich z byka spadłe oczekiwania i siedzieć cicho, pozwalając im wszystkim rujnować mu życie coraz bardziej i bardziej każdego dnia. Choć miał wątpliwości, czy może być gorzej. Z drugiej jednak strony otaczały go dość kreatywne osoby.

Zemsta za matkę została dokonana i chyba była warta toastu. Ale zdecydowanie nie tutaj. Viktor już czuł, że z każdą kolejną sekundą spędzoną na sali bankietowej, tego wieczoru przemienionej w jeden wielki burdel jest mu coraz bardziej niedobrze.

W końcu, po kolejnych kilku chwilach żmudnego przeciskania się przez tłum udało mu się wyjść. Ogromne drzwi zamknęły się za nim, a on odetchnął z ulgą. Znów można było oddychać.

Wylądował na kolejnym korytarzu, wystrojonym jeszcze lepiej, niż poprzedni. Nie żeby jakiekolwiek miejsce w tym domu było mniej dobijające, niż pozostałe. Sufit wsparty na złotych kolumnach był wysoki na dziesięć metrów, zwieszały się z niego jeszcze okazalsze kryształowe żyrandole. Po obu jego stronach ciągnęły się rzędy drzwi, nieco mniejszych, niż te od sali bankietowej, ale bez przesady. Wszystko było obstawione jakimiś antycznymi dziełami sztuki, których blask raził w oczy. Zza drzwi dobiegały stłumione odgłosy imprezy na całego. Więc było choć trochę spokojniej...

Do czasu, aż nagle na korytarzu zmaterializował się Richi. Starszy brat Viktora.

Wyszedł zza którychś drzwi, miał na sobie nadzwyczaj elegancki garnitur, co nie było u niego częste. Zwykle chodził po domu w dresie, w ogóle wyglądał jak dres, był wielki, prawie łysy i wiecznie wściekły. A teraz najwidoczniej wybierał się na imprezę.

Względnie pogodny wyraz twarzy natychmiast mu z niej zszedł, gdy tylko zauważył obecność młodszego brata.

Viktor z automatu wbił wzrok w podłogę. Szybko przebiegł myślami przez ostatnich parę dni swojego życia, by upewnić się, czy przypadkiem nie podpadł ostatnio Richiemu w jakiś sposób. Gdy to robił, choćby oddychając zbyt głośno, brat miał zwyczaj wychodzić z siebie i delikatnie mówiąc nie kończyło się to za dobrze. Było to dość ciężkie, bo sam fakt egzystencji Viktora wpieniał brata dostatecznie, by regularnie dawał mu się poznać od wyjątkowo sadystycznej strony. Powód był dość oczywisty i Viktor doskonale zdawał sobie z niego sprawę. Według tradycji dziedzicem rodzinnej fortuny i interesu zawsze powinien być najstarszy syn. Jednak ojciec jak wiadomo udawał ślepego i głuchego wobec tego faktu. Tak więc przy pełnym poparciu rodziny albo po prostu panicznie przerażonej jego osobą, albo również przekonanej o jakiejś niesamowitej wyjątkowości i intelekcie Viktora, które swoją drogą zostały z niego wyciśnięte razem z resztkami chęci do życia, pozbawił on Richiego absolutnie wszystkiego, do czego powinien mieć niezbywalne prawo. W jego oczach starszy syn był po prostu nikim. Pomimo ciągłych, rozpaczliwych prób zaimponowania mu w jakikolwiek sposób, przy Viktorze niemal nie istniał. Nie był pewien, czy ojciec w ogóle pamiętał jego imię. Frustracja już dawno przerodziła się w dozgonną, drastyczną nienawiść do młodszego brata. Pomimo tego, iż on sam najchętniej uciekłby z tego domu, zostawiając Richiemu wszystko, co przygotowało mu bezlitosne życie, to właśnie na niego spadały wszystkie konsekwencje i cała odpowiedzialność za coś, co w jego oczach było jak przekleństwo. Niejednokrotnie próbował dogadać się z Richim, zawrzeć jakiś sojusz przeciw ojcu, który ich obu traktował jak śmieci, ale ten zbyt go nienawidził, by dało mu się przemówić do rozsądku. On wyłączał się, kiedy tylko Richi widział Viktora na oczy. I zawsze kończyło się to źle.

Viktor jednak nawet nie próbował schodzić bratu z drogi lub się przed nim chować. Nie bał się go. Nie bał się bólu. Był mu niemal kompletnie obojętny. Bardziej z nudów i swego rodzaju nadziei, niż ze strachu w temu podobnych sytuacjach zwykł zastanawiać się, do czego tym razem Richi się posunie i czy w końcu łaskawie skręci mu kark.

Starszy brat podszedł do niego, wyrwał mu butelkę whiskey wyniesioną z imprezy i zaczął przyglądać się jej niczym prawdziwy koneser procentowych płynów.

- Ty mały zasrany alkoholiku... Za słabe dla ciebie, leć po denaturat- powiedział, niby eksperckim tonem, przesyconym najczystszą nienawiścią.

- Chcesz czegoś?- spytał martwo Viktor, patrząc na Richiego spode łba.

- Złożyć ci życzenia, szczylu. Mogę teraz, czy muszę się ustawić w kolejce z resztą spierdolin, które przylazły tu paść przed tobą na ryj?

Przez chwilę oboje patrzyli na siebie w dość nieprzyjemniej ciszy. Aż nagle Richi z hukiem roztrzaskał butelkę o ścianę. Resztkę, która została mu w dłoni przystawił Viktorowi do gardła.

On nawet nie drgnął.

- Wiesz czemu tak zajebiście uwielbiam obchodzić twoje urodziny?- kontynuował Richi.- To ta świadomość, że co roku jesteś bliżej usranej śmierci. Wszystkiego najlepszego i żebyś kurwa zdechł jak najszybciej.

- Dzięki.

- Co?- martwy, obojętny głos młodszego brata wprawił Richiego w niezłe zakłopotanie.

- Dzięki za życzenia- sprostował Viktor.- Jesteś jedyną osobą, która mi je dzisiaj złożyła.

Tu nastąpiła kolejna chwila nieznośnej ciszy przesyconej jadem. Cisza przed burzą, wypadałoby uciekać, ale... Czy Viktorowi się jeszcze chciało? Nie.

Nagle jego prawy policzek cały zapiekł go z bólu. To była sekunda, jak kopnięcie prądem. Chwilę mu zajęło zorientowanie się w sytuacji. Czerwone krople krwi spływały mu z twarzy na podłogę. Plamiły marynarkę i białą koszulę. No tak, Richi przecież nie rozbijał tej butelki po nic. Szkoda, zawartość pewnie była dobra, ale o tym Viktor nie mógł się już niestety przekonać. Trudno.

Richi, dobity już kompletną obojętnością swojego młodszego brata, której nie sposób było złamać w żaden znany mu sposób i która tylko uświadamiała mu, jak bardzo w rzeczywistości jest bezsilny w końcu wziął i zawinął się stamtąd na całą tę imprezę, pozostawiając Viktora samemu sobie.

Chłopak nie miał zamiaru nikomu mówić o tym zajściu ani prosić nikogo o pomoc. Nawet nie rozważał tego jak i w ogóle czy mógłby jakoś zakończyć problemy z Richim, prawdę mówiąc przyzwyczaił się do nich. Nie robiło mu to wielkiej różnicy, była to po prostu wisienka na torcie bólu i cierpienia od lat dzień w dzień pieczonego przez resztę rodziny. Po cichu liczył na to, że starszy brat zrozumie kiedyś, kto tak naprawdę jest powodem jego gniewu i wreszcie skieruje go przeciw właśnie tej osobie: ojcu, ale nie wydawało się, żeby był on zdolny do tego typu autorefleksji. Próby przemawiania mu do rozsądku skończyły się zrzuceniem z drugiego piętra rezydencji i złamaniem otwartym.

Wszedł po kręconych, marmurowych schodach kończących korytarz na piętro, na którym znajdował się jego pokój. Jedynym czego w tym momencie chciał było zakończenie tego okropnego dnia. Prawy policzek cały czas piekł go niemiłosiernie, ale z jakiegoś powodu uleciało mu to z głowy. Szedł, zostawiając za sobą ścieżkę z kropelek krwi.

W końcu dotarł gdzie chciał, zatrzaskując za sobą ciężkie, zdobione drzwi. Oparł się o framugę i zjechał po niej na podłogę. Nie miał siły nawet doczołgać się do łóżka, zaczęło mu się kręcić w głowie, choć przecież ledwo zdążył cokolwiek wypić. Chyba powinien zająć się raną, ale nawet tego nie chciało mu się zrobić i nie zmieniała tego nawet wizja wykrwawienia się. Biel ścian w pokoju wdzierała mu się do zmęczonych oczu, pusto patrzących w okno naprzeciwko drzwi. Było z niego widać las otaczający rezydencję i kawałek morza... Może i byłoby widać więcej, gdyby nie jeden mały szczegół. Kraty.

Zimne, stalowe kraty. Uwieńczenie jego gehenny pozbawionej krzty wolności. Jedyne, co mu zostało po setkach, tysiącach prób ucieczki. Jedyne poza ich słodkogorzkimi wspomnieniami. Ekscentryczna dekoracja jeszcze bardziej dobijała całość wystroju w tym pokoju, który już i tak wyglądał jak więzienie. Białe ściany, biały sufit, biały dywan na zimnej podłodze z białego marmuru. A do tego ciemne, zdobione, hebanowe meble, bo przecież w każdym pomieszczeniu tego przeklętego domu musiała być chociaż jedna rzecz pretensjonalnie krzycząca, że właściciele mają pieniądze. 

Nagle rozległo się ciche pukanie do drzwi. Do uszu Viktora, w których od hałasu z dołu szumiało niemiłosiernie, doszło ono dopiero po chwili. Wiedział, kto do niego przyszedł, bo w tym domu tylko jedna osoba jakkolwiek szanowała jego prywatność, pukając przed wejściem. Jego starsza siostra. Wanda.

Przesunął się trochę, by mogła wejść. Nie zamierzał wstawać i otwierać jej drzwi, nawet na to nie miał już siły.

Weszła. Było po niej widać, że raczej nie zamierza schodzić na dół i poimprezować. Miała na sobie zwykłą, podomową, niebieską sukienkę w kwiatki, a jej kasztanowe włosy były splecione w warkocz przyozdobiony wstążką. W ręku ściskała tajemniczą, papierową torebkę, pobłyskującą złotem. Jej bladą twarz rozświetlały piękne, błękitne oczy. Uroda jednak była jej potencjalną klątwą, bo ojciec już rozważał, za którego z synów jego przyjaciół z branży by ją wydać, aby pozyskać tym jak najwięcej dla siebie.

Zwykły pogodny wyraz twarzy natychmiast ją opuścił, gdy zobaczyła w jakim stanie jest jej młodszy brat.

- Matko jedyna, Viktor, co ci się stało?!- do tego przejęcia czyimś bólem w domu pełnym sadystów nigdy nie szło się przyzwyczaić. Dopiero, gdy dziewczyna dosłownie rzuciła się na szufladki w biurku Viktora w poszukiwaniu apteczki, którą tam trzymał, jemu przypomniało się, że najprawdopodobniej powoli się wykrwawia. Owa złota torebka, którą tu przyniosła, wylądowała na ziemi. Gdy dokopała się do czego chciała, padła na podłogę, na oko Viktora zdecydowanie zbyt dramatycznie i zaczęła zajmować się jego już totalnie zakrwawionym policzkiem.

- Nic, czego bym nie przeżył, niestety.

- Nawet tak nie mów! A już zwłaszcza nie we własne urodziny.

- Jak dla mnie jest to bardziej rocznica godna żałoby, a nie świętowania, ale jeśli znajdujesz w moim istnieniu jakiś powód do radości, to oczywiście nie zabraniam ci się cieszyć.

- A ciebie co znowu ugryzło?- Wanda, choć była iście wspaniałą i jakże troskliwą osobistością, niestety nie była najlepsza w wysławianiu się w takich sytuacjach. Ale lepsze było to, niż nic. Liczyło się to, że przynajmniej ona nie była tykającą bombą, która dosłownie w każdej chwili mogła wybuchnąć, roznosząc wszystko dookoła Viktora na strzępy. Zawsze była obok i robiła co mogła. Najmniej doświadczona przez los i niepoczytalnego ojca jakoś uchowała się przed totalną destrukcją jej człowieczeństwa. Tym różniła się od swoich młodszych braci. Viktor oddałby wiele, żeby móc być nią. Jedynym promykiem nadziei w ciemnej grocie pełnej rozpaczy. Jedynym sercem, bijącym jeszcze jakkolwiek radosnym rytmem pośród innych, skruszonych i połamanych na kawałki. Jedyną osobą, która miała jakiekolwiek szanse, aby stąd uciec...

- Najbliższy ugryzienia mnie był dziś chyba Richi... westchnął chłopak.

- O matko... dobra, nie przejmuj się nim. Wszystkiego najlepszego!- to powiedziawszy dziewczyna sięgnęła po złotą torebkę, którą tu przyniosła, a która wylądowała gdzieś obok na podłodze podczas nagłych poszukiwań apteczki i złożyła ją Viktorowi na kolanach.

Chyba oczekiwała, że chłopak rzuci się na to niczym na chleb po tygodniowej głodówce bo siedziała przed nim z jeszcze większą ekscytacją, niż ta, którą miała nadzieję wywołać u brata. Ku jej rozczarowaniu on nawet pomimo tego, że nie pamiętał, kiedy ostatnio ktoś mu coś dał (możliwe, że w zeszłe urodziny...), to zupełnie bez emocji po prostu wyjął z torebki jej zawartość, którą była... książka. Gdy zorientował się, co trzyma w rękach, jego serce od razu zabiło szybciej. Ale nie było tego po nim widać. Nawet w obliczu jak dla niego niemal błogosławionego przedmiotu, jakim była na pozór zwykła książka, nic ani nikt nie potrafił poruszyć go aż tak, aby było to widoczne. Nie miał siły na emocje... Ale gdzieś w głębi serca był szczęśliwy. Naprawdę szczęśliwy. Tylko tak rzadko bywał szczęśliwy, że nie bardzo miał o tym pojęcie. Nie dowierzał własnym oczom... Ledwo stracił jedyną rzecz, którą cenił sobie w życiu, jakąś godzinę później zyskał kolejną. Patrzył to na okładkę, to na Wandę, jakby próbując doszukać się w tej sytuacji jakiegoś haka. Nowa książka wyglądała prawie tak samo, jak ta, która wylądowała w jeziorze. Była gruba, obita czerwoną skórą, pachniała tym charakterystycznym, starym papierem. Na okładce przepięknie wykaligrafowane, złote litery układały się w tytuł

Hrabia Czarciousty i Władcy Północnych Wiatrów.

Brzmiało to obiecująco...

- Mam nadzieję, że ci się spodoba, na punkcie pierwszej części miałeś normalnie obsesję- Wanda, jak to ona, cieszyła się z każdego najmniej widocznego błysku radości w martwych oczach swojego brata. Miała ogromną satysfakcję za każdym razem, gdy udawało jej się je wywołać. Rzadko dawała radę...

- Dzięki...- Viktor próbował udawać, że go nie zatkało. Od razu wziął się za czytanie, już tylko przez mgłę słysząc, co mówi do niego siostra. Odpływał powoli w kolejną podróż nie wiadomo gdzie. Za to właśnie tak kochał książki...

- No, to miłego czytania. Coś ci jednak po sobie zostawię...

- Co?- słowa siostry nieco zdziwiły Viktora.- O co ci chodzi?

- Posłuchaj... dziewczyna nagle jakby zgasła. Spuściła wzrok i wbiła go w ziemię.- Nie mam pojęcia jak ci to powiedzieć. Dlatego tak długo zwlekałam. Bo widzisz, ja... Tak jakby wyjeżdżam. Ta impreza jest dla mnie ostatnią okazją, ojciec podobno już mi kogoś znalazł, a ja tak po prostu nie mogę. Dlatego uciekam. Do Polski.

- Co...- Viktor nie mógł uwierzyć własnym uszom. To było jak sen. To nie mogło się realnie dziać. Nagle serce przyśpieszyło mu jeszcze bardziej.- Serio?! Kiedy?!

- Teraz.

- Czemu wcześniej mi nie powiedziałaś?! Spakowałbym się!- chłopak zerwał się na równe nogi. Jego kamienny wyraz twarzy skruszył się w ułamek sekundy, gdy tylko uświadomił sobie w pełni, co się dzieje. Uciekają. Naprawdę uciekają! Jednak była nadzieja! Na jego trupio bladą twarz wstąpiły najżywsze kolory. Czuł się, jakby nagle wyrosły mu skrzydła. Po tych wszystkich latach prawdziwych tortur przeżywanych pod tym przeklętym dachem naprawdę stanął przed lśniącą w blasku nadziei szansą na wyrwanie się stąd. Raz na zawsze! Nie dowierzał, ukradkiem uszczypnął się w rękę, wbijając paznokcie w skórę niemal do krwi, aby upewnić się, czy to nie sen. To nie był sen. To się działo!- Poczekaj chwilę...- to mówiąc dosłownie rzucił się na swoją szafę, niemal wyrwał drzwi i zaczął wywalać z niej co potrzebniejsze rzeczy na podłogę.- Albo w sumie... co mam wziąć? Potrzebujemy pieniędzy? Ojciec ma jajo Fabergé, mogę po nie pójść! Daj mi pięć minut i możemy jechać!

Już chciał wylecieć z pokoju jak z procy, jak wolny ptak, którym już zaraz miał się stać... ale siostra powstrzymała go, łapiąc go za rękę. Zatrzymał się. Spojrzał na nią. Z jakiegoś powodu nie wyglądała na tak szczęśliwą, jak on. Wręcz przeciwnie. Dlaczego?

Po chwili zrozumiał.

Nie. Po prostu... nie.

- Chyba źle mnie zrozumiałeś... Ja jadę. Sama.

Te słowa sprawiły, że pod Viktorem dosłownie zawalił się grunt.

- Ale... Jak to? Co... Nie! Żartujesz teraz, prawda? Proszę cię, powiedz, że żartujesz!- bolało go do samego szpiku kości, jak naiwnie to brzmiało.- Nie, na pewno sobie żartujesz, nie wiem po co, ale ty byś mi tego nie zrobiła... prawda?

Spojrzał jej w oczy wyczekująco. Z okropnie bolesnym, palącym od środka, lecz gasnącym już płomieniem nadziei w sercu, które raz po raz przeszywały noże.

Wanda milczała. Jej błękitne oczy zaszkliły się łzami.

- Prawda?- Viktor znów się uszczypnął, tym razem błagając wszystkie znane mu świętości, aby obudzić się z tego koszmaru. To nie mogło się dziać. Nie chciał nawet dopuścić do siebie takiej myśli. Po prostu... nie!

Milczenie jego siostry, łzy wyciskane z jej oczu przez rozdarte sumienie, cieknące po alabastrowych policzkach utopiły ostatnie iskry wiary w jego duszy, w ułamek sekundy roztrzaskanej na milion kawałków jak jeszcze nigdy wcześniej.

- Nie... - patrzył na Wandę z niedowierzaniem. Bo nie chciało mu się wierzyć, że ona mogłaby to zrobić. Ona, która była przy nim przez te wszystkie lata męki. Ona, która dzień w dzień ocierała jego krew po kolejnym incydencie z ojcem i Richim. Ona, która od zawsze była jego ostatnią nadzieją i nigdy, przenigdy by go nie zostawiła.

- Posłuchaj, to nie jest takie proste. Wzięłabym cię ze sobą gdyby nie te wszystkie okoliczności, proszę, zrozum mnie...- Wanda mówiła przez łzy. - Ja uciekam do kogoś... Jak by się dowiedział, że jestem córką mafiosa, to wszystko by się posypało...

- To nie wiem, powiedz mu, że jestem adoptowany, w sumie to nawet nie muszę jechać tam z tobą do niego, możesz mnie wysadzić po drodze i jakoś sobie poradzę, nie ma problemu, naprawdę... Zgodzę się na wszystko, tylko mnie stąd zabierz, proszę! - Viktora dobijało to, jak błagalnie to brzmiało, ale chwytał się wszystkiego, każdej ostatniej deski ratunku, bo czuł, że idzie na dno. Szybciej, niż kiedykolwiek.

- Viktor, to ja cię proszę, myśl rozsądnie! Wywiozę cię stąd nie wiadomo gdzie i co potem? Wszystko się może zdarzyć, ty praktycznie nigdy w życiu nie opuściłeś tego domu, niby jak ty chcesz sobie poradzić? Posłuchaj, nie wybaczę sobie, jeśli coś Ci się tam stanie...

- Ale wybaczysz sobie zostawienie mnie tutaj i wszystko, co mnie tu czeka, jeśli w końcu nie ucieknę?! To jest twoim zdaniem jakkolwiek logiczne?!

- Tutaj przynajmniej masz dach nad głową...

- Który codziennie błagam, żeby mi się na nią zawalił! Już naprawdę wolę umrzeć gdzieś na poboczu, niż być tu jeszcze sekundę dłużej, gdyby nie nadzieja, że kiedyś uda mi się stąd uciec to już dawno i tak byłbym martwy!

- Proszę, nie unoś się tak, ty wiesz jak to jest, na moim miejscu zrobiłbyś to samo...

- Na twoim miejscu nie byłbym egoistą i nie zostawiałbym własnego brata, dla którego byłem jedyną nadzieją w dosłownym piekle! Jeszcze samemu tak po prostu odchodząc do kogoś innego! Ja się ciebie pytam, jak możesz, jak ty możesz mi to robić?!

Siostra znów odpowiedziała mu milczeniem. Uciekając od wszystkich, po prostu żałosnych odpowiedzi. Czy to naprawdę była jedyna rzecz, którą potrafiła zrobić?!

- No, tłumacz się!

- Ja jestem w ciąży...

Viktor patrzył na nią z czystym szokiem w oczach. To był jakiś żart. To wszystko był jakiś żart.

- Jestem w ciąży- Wanda kontynuowała, głosem łamiącym się już od łez. - Z tym, do kogo jadę. Jeśli zostanę i wydadzą mnie za kogoś innego, to... Ty wiesz że ojciec jest niepoczytalny. On zabije to dziecko. Albo gorzej.

- I myślisz, że to cię usprawiedliwia? Że to jakikolwiek argument? Że ten przeklęty bachor robi jakąkolwiek różnicę?!- chłopak czuł, jak do oczu napływają mu łzy. Po wszystkim, co przeżył trudniej było je wywołać, niż poruszyć niebo i ziemię. Ale teraz... Wszystko się zawaliło. Jedyne, na czym mu zależało po prostu się zawaliło. Jedyna osoba, od której w tej mrocznej otchłani biły jakiekolwiek, choćby i najbledsze promienie światła dosłownie wbiła mu w plecy nóż. - Mogłabyś mnie ze sobą wziąć. Mogłabyś mnie stąd w końcu wyciągnąć! Mogłabyś! Nie ma żadnych przeszkód! Oprócz tego, że jesteś największą, najbardziej egoistyczną hipokrytką, jaką widział ten beznadziejny świat! Już nawet... Już nawet ojciec jest lepszy od ciebie! On przynajmniej nigdy nie dał mi żadnej nadziei, którą potem by mi odebrał! Ta rodzina to jakiś żart. Wszyscy jesteście tacy sami!

- Przepraszam...- słysząc to Wanda załamała się doszczętnie. - Proszę, zrozum, że...

- Że co?! Że tak naprawdę nigdy nic cię nie obchodziło i tylko szukałaś okazji, żeby mnie zostawić?! Dla pierwszego lepszego mężczyzny i tego waszego bękarta?! Zachodzę w głowę... Dlaczego? Dlaczego mi to robisz? Z resztą, nieważne. Nienawidzę cię. Nie mam już siostry.

Dziewczyna nie była w stanie wydusić z siebie już ani słowa. Nie wiedziała już, kogo właściwie chce okłamać. Nie robiła nic dobrego. Na marne poszły te wszystkie nieprzespane noce wmawiania sobie, że tak właśnie jest. Ale nie było już odwrotu. Nie było wyboru.

- Proszę bardzo, możesz sobie jechać. I żeby cię coś po drodze rozjechało. Albo lepiej. Żeby ten twój bachor cierpiał dokładnie tak, jak ja. I żebyś musiała patrzeć na to całe życie -wypowiadając tę złowrogą przepowiednię, Viktor wbijał w Wandę przepełnione nienawiścią spojrzenie niczym dwa sztylety po samą kość. Tak bardzo pragnął to zrobić. Jej i całej rodzinie. I temu przeklętemu dziecku. Wszystkim. Po prostu ich wszystkich zniszczyć.- Wynoś się stąd.

- Ale...

- Wynoś się, powiedziałem!

Wanda wstała powoli z ziemi, ledwo mogąc to zrobić na jej trzęsących się nogach. Łzy potokiem lały się z jej oczu. Nie chciała. Naprawdę nie chciała. Ale doszło do niej, że zasłużyła. I z tą bolesną świadomością podążyła do drzwi pokoju, by zniknąć za nimi raz na zawsze.

W ostatnim momencie odwróciła się jeszcze do brata i ledwo będąc w stanie patrzeć mu w oczy, powiedziała mu przez ramię

- To wszystko nie jest takie proste, jak ci się wydaje. Jest jeszcze Smocze Oko.

- Już dawno powinnaś po prostu wywalić je do morza. Ale nie. Nawet to przychodzi ci trudniej, niż zostawienie mnie tutaj. Powtórzę się. Nienawidzę cię. Nie mam już siostry- to były ostatnie słowa, które Viktor wypowiedział w jej stronę. Przynajmniej taką miał nadzieję. Miał nadzieję już nigdy, przenigdy jej nie zobaczyć. Wyszła, pozostawiając go samego. Całkiem samego. Bez resztek nadziei i bez żadnych szans. Bez żadnego powodu do życia.

Łzy same wyciekały z jego ciemnych oczu, wciąż wpatrzonych w drzwi, za którymi przed chwilą zniknęła jego siostra. Już nigdy więcej jej tak nie nazwie. Wciąż nie mógł uwierzyć, że ona naprawdę była zdolna zrobić mu coś takiego. Zawaliła mu pod nogami resztki świata, na których ledwo stał. Odebrała mu wszystko. Wszystko, co kiedykolwiek miał. W zaledwie parę minut. Tyle był dla niej wart? Tyle było dla niej warte jego życie? Zastanawiał się, jak w przeciągu tych czternastu lat swojego istnienia mógł nie zdążyć się zorientować, że nikomu na tym nie zależy. Ani na nim, ani na kimkolwiek innym. Że dla wszystkich od zawsze liczył się tylko własny interes. I na nikim nie można polegać, bo każdy prędzej czy później zawiedzie, zdradzi, wbije w plecy nóż aż wyjdzie drugą stroną i nie zostawi po sobie nic oprócz bólu. Naprawdę właśnie tak było? Naprawdę właśnie tak wyglądało życie? Czy to życie było normalne? Dlaczego wciąż go to dziwiło... Może był po prostu naiwny.

Nie miał już siły zastanawiać się ani nad tym, ani nad niczym innym. Nie chciał już o niczym myśleć. Czegokolwiek czuć. Jedyne co z tego kiedykolwiek miał, z nadziei, z miłości, z przywiązań i jakichkolwiek emocji to nigdy niekończący się ból. Tak bardzo pragnął, żeby on się wreszcie skończył... Pragnął sam się skończyć.

Podszedł do okna. Spoglądając w nie z psychotycznym już rozgoryczeniem i nienawiścią zacisnął dłonie na kracie i... z całej siły rąbnął głową w zimną stal. Raz. Drugi. Dziesiąty. Aż w końcu zbyt go zamroczyło, żeby mógł to zrobić jeszcze raz. Opadł na łóżko, powoli odpływając w ciemność, zapominając o tym gdzie jest, kim jest i dlaczego właściwie to sobie zrobił. Tylko z jedną myślą. Jednym, jedynym pragnieniem. Ostatnią nadzieją.

Żeby jutro się już po tym nie obudzić.


***

Dzieeeeeeeeeeeeńdobry :D 

Mam nadzieję, że wybaczycie mi taką długą nieobecność i że było warto czekać, aż powrócę ;D

W końcu to mamy. W końcu rozpoczęłam pisanie konceptu sprzed jakiegoś... roku. Mam nadzieję, że się podoba, bo bardzo fajnie mi się to pisze, ciężko pracowałam nad możliwie najlepszą jakością i będzie jeszcze kilka rozdziałów, w których dowiecie się między innymi skąd dokładnie wzięła się Nagasaki oraz blizna na pół twarzy :D 

Macie może po tym jakieś teorie spiskowe, DO KTÓRYCH WCALE ANI TROCHĘ TO NIE SKŁANIA?  

Podzielcie się w komentarzu :D

Adios <333

ja


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top