Zabójcza herbatka, żyrandol i trup
Czkawka powoli otworzył oczy. I ujrzał sufit windy, z którego świeciła szumiąca cicho, podłużna lampa, rażąca swoim sztucznym światłem. Chyba jechał do góry. Albo było z nim już tak źle, że tylko mu się wydawało. Serce waliło mu jak opętane. Nie czuł nóg. Ręce mu się trzęsły. W głowie mu szumiało. A przed oczami wciąż miał Dariusza kompletnie odciętego od własnych zmysłów ze śmiertelnie szaleńczym błyskiem we wbitym w chłopaka spojrzeniu. Wciąż miał wrażenie, że czuje stalową lufę pistoletu z tyłu swojej głowy. Teraz spluwa leżała obok na ziemi. Nawet nie pamiętał, jak trafiła w jego ręce. Nie pamiętał twarzy człowieka, którego nią postrzelił. Nie pamiętał prawie nic poza tym paraliżującym strachem, że to już koniec. Że jedna z najbliższych mu osób tak po prostu weźmie i go zabije. Ten strach dalej pulsował w jego żyłach, jakby zamrażając krew. Jak paraliżujący jad. To wszystko stało się tak szybko...
O dziwo jednak okazało się, że to nie jest koniec. Leżał na podłodze w windzie i kompletnie nie mogąc się ruszyć jechał nie wiadomo gdzie. Żywy. Ledwo żywy. Roztrzęsiony do granic możliwości. Miał dość. Już wszystkiego dość. Ciągłego uciekania przed śmiercią, ciągłego ratowania siebie i wszystkich, ciągłego uważania na każdy swój krok, żeby wyjść stąd w całości... był zmęczony. Bardzo. Nie pamiętał, kiedy ostatnio spał. Na całe szczęście dla siebie był zbyt przerażony, by odczuwać głód, bo już dawno by padł. Z pragnieniem nie było problemu, zdążył napić się wody za wszystkie czasy. Szkoda tylko, że z chlorem.
Nagle winda stanęła. Drzwi rozsunęły się z cichym zgrzytem, wpuszczając do środka oślepiające światło. Czkawka leżał jeszcze przez chwilę na podłodze, próbując powstrzymać to światło przed permanentnym wypaleniem jego oczu, aż w końcu dał radę je otworzyć, żeby zobaczyć... białe ściany. Czerwony dywan. Lśniącą, marmurową podłogę. Kiczowate, trącące podróbą na kilometr obrazy w złotych ramach..
Nie. Po prostu... nie. Miał ochotę zwymiotować na te widok.
Nie miał siły wstawać. Chwycił swój pistolet i po prostu wytoczył się z windy. Leżąc na marmurowej podłodze patrzył, jak drzwi zamykają się za nim, a potem jeszcze ściana, która rozsunęła się razem z nimi na dwie części. Znów się złożyła, kamuflując przejście do mafijnych katakumb Viggo.
Szok powoli go opuszczał. Zaczął odzyskiwać czucie we własnym ciele. Chyba wypadałoby w końcu wstać... i coś ze sobą zrobić.
Tylko co?
Podniósł się powoli, podpierając się o ścianę. Wziął z ziemi pistolet, stety bądź niestety obeznany już z tym sprzętem zabezpieczył go. Brakowało mu tylko tego, żeby mu teraz wystrzelił. Ledwo uciekł od śmierci przez postrzelenie nie po to, żeby teraz samemu ją wywoływać.
Nie po to. Nie miał zamiaru się poddawać. Nie było takiej opcji. Nawet pomimo ogromnej chęci, żeby naprawdę wziąć i strzelić sobie prosto w łeb.
Dawno się tak nie czuł. Dawno nie czuł strachu przed śmiercią, znajdując się na skraju życia. A kiedyś przecież błagał o nią swój okrutny los, jak o jakieś błogosławieństwo. Kiedyś był na nią gotowy w każdej sekundzie swojego znienawidzonego przez siebie istnienia. A teraz... miał nadzieję. Chciał to ciągnąć. Zderzenie się z tą świadomością było po prostu niesamowite. Bo jak mógłby nie czuć się niesamowicie orientując się, że... chce żyć. Naprawdę, autentycznie chce żyć. Pomimo tego wszystkiego. Choć wiedział, że to głupie, to w głębi serca zaczął aż dziękować Dariuszowi za wcześniejszą sytuację. Bo w całym tym morderczym zamieszaniu doszło do niego, że w końcu wszystko przestało być mu obojętne. Że w końcu ma chęci do życia. Pierwszy raz aż tak mocno to poczuł.
Nie miał siły na głębsze rozkminianie tego wszystkiego. Ale postanowił sobie jedno. Będzie żyć. Wyjdzie stąd i będzie żyć. I wszyscy inni też.
Pomijając te podniosłe postanowienia był jednak kompletnie wyczerpany. I wypadałoby się dowiedzieć, gdzie go w ogóle wywiozło. Nie miał bladego pojęcia.
Szedł nie wiadomo w jakim kierunku, wciąż wspierając się ścianą. Rozglądał się co chwilę, próbując przepędzić mroczki sprzed oczu. I wtedy właśnie je zauważył. Schody.
Schody w dół.
Żadnych innych jak okiem sięgnąć na tym korytarzu nie było. Więc to musiało być ostatnie piętro.
Przypomniał sobie słowa Johannsona - właściciela hotelu, który okazał się być kolejnym parszywym mafiozą, jeszcze sprzed tych wszystkich chorych akcji z Dariuszem, Viggo i wszystkim innym. Ten czas wydawał się być taki odległy... W każdym bądź razie Johannson mówił coś o tym, że na ostatnim piętrze znajdował się jego gabinet.
Było to ogromne ryzyko. Z tych godnych największych idiotów i Smarków tego świata. Czkawka był tego doskonale świadomy. Aż za bardzo. Ale po otrząśnięciu się z szoku i przerażenia niestety zorientował się, że przymierał już głodem. Ostatnim posiłkiem, który pamiętał była kanapka z tuńczykiem bez tuńczyka, którą podzielił się ze Szczerbatkiem. właśnie, Szczerbatek... był ciekaw, gdzie teraz jest. Byłoby miło, gdyby i kot uszedł z życiem, Czkawka zdążył się już przywiązać. Ale przechodząc do meritum, ludzie pracujący na co dzień w gabinetach chomikują tam zwykle cokolwiek do jedzenia...
Należałoby dobrze przemyśleć wszystkie za i przeciw. Byłoby to o wiele łatwiejsze, gdyby nie właśnie powód tych rozważań, mianowicie dobijający głód. Finalnie Czkawka stwierdził, że w sumie jak Johannson go nie zabije, to prędzej czy później i tak padnie i nie wstanie jeśli czegoś nie zje. No i miał przy sobie broń. Bez ryzyka nie ma zabawy, jak to mówią.
Już naprawdę wolałby się w ogóle nie bawić.
Dotarł na koniec korytarza. Dość szybko, bo na ostatnim piętrze nie był on jakiś długi. Miał przed sobą drzwi. Takie same, jak te dla personelu, które wciąż widział przed sobą oczami wyobraźni i przeklinał moment, w którym niczym Alicja z Kariny Czarów czy inna Koralina postanowił przez nie przejść. Z tym, że na tych złotymi literami połyskiwał napis
V. Johannson- biuro.
Przyszedł czas pobawić się w agenta FBI. Wypadałoby tylko nie wrzeszczeć ,,open up", żeby tak na przykład nie zostać przypadkiem zabitym na miejscu. Lub trwale uszkodzonym.
Czkawka ścisnął w ręku odbezpieczony wcześniej pistolet. Drugą ręką złapał klamkę. Serce znowu zaczęło mu walić. Może jednak nie warto?
Na pewno warto bardziej, niż sobie zemdleć podczas ucieczki przed kolejnym człowiekiem z bronią o wątpliwie dobrych intencjach. A było ich tu od groma. Raz kozie śmierć.
Otworzył. Szybko, ale po cichu, z bronią gotową do wystrzału. I myślą, że jak tak dalej pójdzie, to połowa ekipy mafiozów z hotelu nabawi się przez niego problemów z chodzeniem. Jednonoga zemsta normalnie. Tak by pewnie powiedział Mietek... Niestety było to zło konieczne.
Ale jak się okazało, tym razem nie musiał do nikogo strzelać.
Gabinet był pusty.
Johannsona ani śladu. W powietrzu unosił się tylko jego odurzający smród pierdyliona ziół, kadzideł i świeczek na raz. Ten zapach nawet pasował do wnętrza wprost zawalonego pamiątkami z jakichś egzotycznych zakątków świata i gadżetami w klimatach ciotki zajaranej feng shui, która nie ma pojęcia co to tak naprawdę jest. Pełno kamiennych figurek słoni, większych, mniejszych, patrzących ze wszystkich stron, nawet miniaturowa fontanna w kształcie słonia stojąca sobie na biurku. I zatrzęsienie roślinek. Typ był od nich chyba uzależniony, bo rozstawił zielsko po całym hotelu, a u siebie zasadził cały las. Były tu nawet palmy w wielkich, ozdobnych doniczkach wysadzanych kolorowymi kamieniami. Z ciekawych rzeczy jeszcze szafa, która chyba miała udawać jakiś drogi, egzotyczny, rzeźbiony antyk, ale trochę jej nie wychodziło, na kilometr krzyczała Ikeą. Oprócz tego jakieś stare bibeloty i pierdoły porozstawiane na każdym milimetrze powierzchni półek, szafek i wszelkich blatów, ogromny, perski dywan z frędzlami i ... dość niepokojący element dekoracyjny. Na ścianie, centralnie za biurkiem, w ogromnej złotej ramie wisiał wydrukowany na dość dużym formacie artykuł z gazety. A jego nagłówek brzmiał
Katastrofa w słowackim hotelu Zasnežené údolie. Dziesięć osób zniknęło bez śladu. Czy to miejsce jest przeklęte?
Było to dość dziwne. Czkawka bynajmniej nie potrafił zrozumieć idei wieszania w swoim własnym gabinecie, jeszcze w tak honorowym miejscu artykułu opisującego upadek własnego interesu. Choć już dawno połączył kropki i doszedł do wniosku, że za te zaginięcia odpowiedzialny jest Viggo, to mimo wszystko nie sądził, żeby Johannson był tym zachwycony. Jak się okazało, chyba się mylił... ale niby dlaczego? Co to miało znaczyć?
O cokolwiek by nie chodziło, Czkawka nie przyszedł tu po to, by się nad tym zastanawiać. Na biurku pośród apokalipsy papierów wszelkiego rodzaju i treści leżała sobie nieotwarta paczka herbatników. Do tego niedopita herbata w ozdobnej filiżance i dwie saszetki z cukrem. Chłopak zgarnął herbatniki i schował je sobie za bluzę. Już brał się za cukier, ale nagle usłyszał za sobą bardzo znajomy głos. Bardzo znajomy w bardzo złym tego słowa znaczeniu.
- A witam, czego tu szukasz?
Odwrócił się jak rażony piorunem.
Miał przed sobą Johannsona. Znów spowitego w kolorowe szale, walącego zapachem tysięcy zmieszanych ze sobą, przeterminowanych perfum babci. Z tym jego fałszywym uśmiechem na twarzy spod podkręconych wąsów.
Cudownie. No po prostu cudownie.
- Eee... Dzień dobry, bo ja pana szukałem, bo ten... zatkała nam się toaleta- Czkawka szybko schował pistolet za plecami. To było pierwsze, co przyszło mu do głowy. Choć wiedział, ze to bez sensu, bo Johannson pewnie i tak wszystko wie, to liczył, że zgrywając głupiego jakoś się stąd wydostanie. Możliwie bez kolejnego rozlewu krwi...
- Ojej... Nie ma problemu, załatwimy to. Nie takie rzeczy się w życiu robiło, pamiętam, jak gościła tu u nas Królowa Elżbieta Druga i miała podobną sytuację, zaprawdę wstyd i skandal, osobiście naprawiałem te awarię, dasz wiarę, że kazała mi użyć złotej przepychaczki?- to mówiąc Johannson podążył na fotel za swoim biurkiem.- Chcesz herbaty?
Co? Mało brakowało i Czkawka byłby w stanie uwierzyć, że Johannson naprawdę totalnie o niczym nie wie, gdyby nie jeden taki szczegół. Posiadał jeszcze rozsądek. To było po prostu niemożliwe. Tylko po co mu to było? Po jaki grzyb cała ta gadka o Królowej Elżbiecie i złotych przepychaczkach, dlaczego jak gdyby nigdy nic oferował herbatkę kompletnie pomijając fakt, że ma przed sobą osobę, która rozwaliła mu ścianę w hotelu?! Ściskając za plecami pistolet, gotowy w każdej chwili nacisnąć spust, Czkawka nic, tylko czekał na moment, w którym Johannson spróbuje go zabić. Ale nic takiego nie następowało.
Co jest, czy on literalnie zapomniał że ma w piwnicy całe hektary składu marihuany?!
- No dobra- było to chyba jedyne, co można by odpowiedzieć w tej sytuacji.
Johannson jak gdyby nigdy nic wstał, z najbliższej szafki na wszelkie pierdoły stojącej za biurkiem wziął porcelanową filiżankę i imbryk. Swoją drogą miał całkiem ładną zastawę. Otworzył jedną z szuflad i zaczął w niej grzebać, z daleka było widać, że ogrom pudełek z herbatą niemal się z niej wysypuje. Czkawka w tym czasie zwinął z biurka saszetki z cukrem. Miał już to, po co przyszedł, więc można było się ulatniać. Astrid pewnie jest już przekonana, że chłopak nie żyje i odchodzi od zmysłów kopiąc tyłki przypadkowym osobom. I na pewno też ma ochotę na ciastko.
Już zaczął skradać się do wyjścia, ale nagle Johannson odwrócił się do niego z pytaniem
- A jaką chcesz tę herbatę?
Chłopak zamarł. Jasny gwint, to była najbardziej ryzykowna herbatka w całym jego życiu.
- Eee... cokolwiek- starał się nie brzmieć, jakby miał zemdleć po raz trzeci tego dnia. Albo nocy. Albo czegokolwiek, nie miał pojęcia, jaka jest pora dnia, czy może zdążyło go już siedem razy przenieść do innej strefy czasowej. Ale miał pojęcie o jednym. Johannson wiedział. O wszystkim wiedział. Musiał, nie było opcji, że nie. I trzeba było uciekać, bo było czuć, że coś się święci. Musiało. Czkawka naprawdę wolał nie stać tu jak głupi czekając na własną śmierć.
- Słodzisz?- tym jakże prozaicznym i niewinnym pytaniem Johannson zatrzymał nagle jego pędzące myśli o ucieczce. Zbyt prozaicznym i zbyt niewinnym. Zbyt do bólu zwyczajnym na te okoliczności.
- Nie, dzięki.
- Na pewno?
- Nie.
Johannson i tak dosypał do filiżanki cukru z porcelanowej cukierniczki w kwiaty, również stojącej na szafce z zastawą.
- Powiedziałem, że nie słodzę- Czkawka nie mógł tego nie zauważyć. Wyszło szydło z worka. Chyba. Chyba go rozgryzł.
- Z cukrem jest lepsza- to mówiąc Johannson, wciąż z tym swoim idealnie wyćwiczonym, fałszywym uśmiechem podał mu filiżankę z parującą herbatą.
- To podziękuję, bo nie przepadam- to mówiąc Czkawka aż się trochę cofnął, bo już domyślił się, co się święci. I z sekundy na sekundę jego serce waliło z tego powodu coraz szybciej.
Fałszywy uśmiech Johannsona przerodził się nagle w coś, co wyglądało jak wyraz twarzy człowieka niepoczytalnego. A potem zaczął się śmiać. Śmiechem z pozoru niewinnym, jakby właśnie opowiadał jedną ze swoich historii na chrzcinach u ciotki, jednak zwiastującym coś strasznego. Tak bardzo spodziewanym, aczkolwiek tak niepodobnym do osoby, którą próbował być przed innymi...
- Nie przepadasz?- spytał jakby zaskoczony, wpatrując się w Czkawkę jakby zaraz miał przebić go nożem na wskroś. Ten wzrok był mu znany z niejednego horroru o psychopatycznych mordercach... i niejednego momentu w życiu.- Mylisz się. Bo ty już dawno przepadłeś- to mówiąc Johannson zaczął powoli do niego podchodzić, ściskając w rękach nieszczęsną filiżankę z herbatą. Czkawka wyciągnął zza pleców pistolet.
- Johannson, co to ma znaczyć?- mentalnie opadały mu już ręce. Która to próba zabójstwa w ciągu ostatniej doby?! I Ile ich jeszcze będzie?! Nie wiedział już, czy jest tym bardziej absolutnie przerażony, czy po prostu ma tego wszystkiego serdecznie dość.
- No mówię przecież, przepadłeś na amen- Johannson nie cofnął się nawet o milimetr na widok broni. Z oczu patrzyły mu demony- Z chwilą, w której tu wszedłeś.
Nagle zamachnął się i wylał całą zawartość filiżanki na podłogę. Czkawka odskoczył w ostatniej chwili. Spodziewał się co najwyżej uniknąć poparzenia wrzątkiem, jednak jak się okazało, uratował się właśnie przed czymś znacznie gorszym. I doszło to do niego, gdy zobaczył, jak to, co jeszcze przed chwilą robiło za herbatkę z przyprawiającym o ciarki sykiem dosłownie wyżera ogromną dziurę w perskim dywanie. Johannson przerósł jego najśmielsze oczekiwania. Spodziewał się nieco bardziej klasycznej trucizny.
A Johannson jak widać dopiero się rozkręcał. Rzucił w Czkawkę filiżanką, on znowu odskoczył na bok, przez co trafiła w ścianę, roztrzaskując się na milion kawałków.
Kończyły mu się opcje. Wypalił do Johannsona z pistoletu, jednak też nie trafił i rozwalił lustro nad szafką od żrącej herbatki. Na co Johannson rzucił się na resztę zastawy jak dzikie zwierzę i zaczął raz po raz rzucać filiżankami. Uciekając przed porcelanowym gradem Czkawka wskoczył pod biurko.
Okej, miarka się przebrała. Przeżył już tyle wariackich akcji, że nie miał zamiaru dać się teraz sprzątnąć jakiemuś herbacianemu asasynowi. Tylko, że niestety nie bardzo wiedział, jak się stąd teraz wydostać. Chyba miał przed sobą powtórkę z rozrywki z akcji w windzie. Innego wyjścia nie widział. Opcja nuklearna czasem niestety była jedyną.
Wyskoczył spod biurka i w każdej chwili gotowy z powrotem pod nie wskoczyć na wypadek żrącego dziadostwa i latających filiżanek wycelował pistoletem prosto w głowę Johannsona.
Już jednego załatwił...Nie powinno się skończyć tak, jak z Richim. Przynajmniej o to Czkawka błagał swój los z całej siły, bo w tej kwestii był już naprawdę na skraju wytrzymałości.
Czuł, że zaraz załamie się nerwowo. Nie, nie teraz. Nie mógł. Nie w takiej chwili.
Ledwo stał na nogach, trzymała go na nich adrenalina, której przez ostatnie dni zebrało mu się chyba na całe życie. Życie, którego naprawdę nie chciał tak kończyć. Dlaczego to wszystko się działo? Dlaczego? Odpędzał od siebie to pytanie już dziesiątki spędzonych tu godzin, nie chciał go zadawać, jedyne czego chciał to wziąć się w garść i stąd uciec, ale to nie było takie proste... To nigdy nie było proste.
- Johannson, do jasnej kurwy, dlaczego?!- wyrwało mu się. Sekundę później zaczął się zastanawiać, czy nie brzmiało to zbyt rozpaczliwie. Miał już tak do bólu dość...
- Dlaczego?- Johannson odpowiedział pytaniem na pytanie, gotując się do kolejnego rzutu kolejnym przypadkowym przedmiotem.- Chcesz wiedzieć, dlaczego?
Czkawka stał w milczeniu, nie bardzo wiedząc, co to pytanie miało znaczyć. Ale tak, chciał wiedzieć. Chciał też wiedzieć kiedy i jak to się skończy.
- A więc chętnie opowiem ci kolejną z moich niesamowitych i pełnych przygód historii z życia...-Johannson chyba postanowił udzielić odpowiedzi na zadane mu wcześniej pytanie.- Wiesz jak to jest kiedy wszyscy cię olewają, choć rozpaczliwie próbujesz zaistnieć w ich oczach? Kiedy mają cię za zwykłego, miłego gościa, którym nie warto się przejmować, choć czasem masz ochotę błagać, żeby chociaż się do ciebie odezwali?
Czkawka coś niecoś o tym wiedział. Ciężko było nie nabrać doświadczenia w ciągu przeszło szesnastu lat będących jedną wielką podobną sytuacją. Stwierdził, że w sumie może dać się Johannsonowi wygadać. Stał cicho, bez ruchu, wciąż w każdej sekundzie gotowy do strzału. I czekał na rozwój tej jakże ciekawej historii.
- Bo ja, tak się składa, wiem aż za bardzo- Johannson kontynuował.-Do bólu. Potwornego bólu, nawet sobie nie wyobrażasz. Zawsze chciałem po prostu być kimś, a nawet dla moich własnych przyjaciół, tak ich nazwijmy, byłem po prostu nikim. Miało się ten zmysł do interesów, więc wszyscy tylko czekali na każdy z moich kolejnych genialnych pomysłów, żeby tylko przy pierwszej lepszej okazji wydoić mnie aż do dna. Wiele razy chciałem powiedzieć im jak okropnie się zachowują i jak bardzo mnie to boli, ale nigdy nie chcieli mnie słuchać... I tak było aż do dwa tysiące dziesiątego...- tu Johannson wzniósł nostalgicznie oczy do sufitu.- Ach, pamiętam doskonale tę datę, ich wszystkich co do godziny, minuty i sekundy, w której dobitnie uświadomiłem ich, jak okropnie mnie potraktowali.
- Ty... ty ich zabiłeś!- wypalił Czkawka. Cudownie, miał przed sobą kolejnego niestabilnego seryjnego mordercę! Nie dowierzał we własne szczęście, któremu miał ochotę napluć prosto w twarz.- Czyli ci zaginieni z dwa tysiące dziesiątego...
- Znali mnie bardzo dobrze- Johannson dokończył za niego, bo odebrało mu mowę.- Na tyle dobrze, że mogli się domyślić ile dla mnie znaczą i mnie tak po prostu nie olewać!- tu Czkawka przez chwilę miał wrażenie, że od tego krzyku razem z nim zatrzęsły się ściany.- Więc kiedy miarka się przebrała i w moje własne urodziny nawet nie złożywszy mi życzeń korzystali sobie za darmo z mojego własnego hotelu... ja olałem ich. Kwasem- po tych słowach Johannson zaczął się śmiać, jakby właśnie powiedział najzabawniejszy żart na świecie, kompletnie chorym śmiechem, przeszywającym do szpiku kości i zwiastującym wszystko, co najgorsze. Zaczął powoli iść w stronę Czkawki, który kompletnie przerażony wciąż celował w niego z pistoletu w drżącej dłoni, mokrej od zimnego potu.- Ale spokojnie- powiedział, gdy już opanował śmiech.- Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Mam wszystko, czego kiedykolwiek chciałem. Sławę, pieniądze, całą legendę krążącą wokół mojego interesu, uznanie nawet wśród osób takich, jak Viggo... doszły mnie słuchy, że się znacie.
Przez chwilę zabrzmiało to tak, jakby Viggo był diabłem, któremu Johannson zaprzedał swoją duszę. Chyba dosłownie tak było. Gość był kompletnym psychopatą.
- Przykro mi, że cię to spotkało- w całym tym strachu i grozie sytuacji ta myśl narodziła się w głowie Czkawki sama z siebie. I była autentyczna, nawet pomimo tego, że dosłownie za sekundę miał zamiar postrzelić Johannsona i uciec. Zdążył się już przekonać, co dzieje się z ludźmi, kiedy dopada ich ciężkie życie i Viggo. Na własnej skórze, nie tak dawno prawie został zabity przez Dariusza.
- Doceniam to. Tylko proszę, nie kładź się teraz ze współczucia na ziemi i nie dawaj mi się tak po prostu zabić. Bo nie będę miał z tego żadnej zabawy.
Po tych słowach Johannson dosłownie rzucił się na Czkawkę, który w końcu do niego wystrzelił. Herbaciany asasyn odskoczył w ostatniej chwili, przetoczył się pod biurkiem zrzucając z niego stos papierów i z trzy figurki słonia, chyba cudem unikając kul. Chwycił chłopaka za rękę, tę, w której trzymał pistolet, sprawiając tym samym, że przez przypadek zestrzelił żyrandol, który spadł na ziemię i rozbił się na milion kawałków. Zaczęli się szarpać, Czkawka ze wszystkich sił próbował go trafić, czując, jak od jego uścisku krew przestaje mu krążyć. Wylądowali na ziemi pośród odłamków szkła, porcelany i mnóstwa papieru, tą szarpaniną i strzelaniem na wszystkie strony sprawiając, że było tego coraz więcej. Pokój wyglądał jak pobojowisko. Kule waliły jak grad. Aż w końcu Johannson wykręcił rękę Czkawki pod bardzo nienaturalnym kątem, wyrwał mu spluwę i przystawił ją prosto do jego piersi.
Chłopak leżał pod nim na dywanie wyżartym przez kwas, pośród odłamków żyrandola. Patrzył na niego z najczystszym przerażeniem. Serce waliło mu jak opętane. Czy była jeszcze nadzieja, że to nie są jego ostatnie uderzenia?
Johannson nacisnął spust.
I... nic.
Nic się nie stało.
Skończyły się naboje.
Odetchnąwszy z ulgą po chwili paraliżu Czkawka przywalił Johannsonowi z główki aż ten odskoczył. Na chwilę go zamroczyło, ale nie zważając na to zerwał się z ziemi i popędził do drzwi. Nie miał zamiaru dłużej tego ciągnąć.
Był już o dwa kroki od drzwi do wyjścia z tego przeklętego gabinetu...
Ale nagle poczuł, jak coś ciężkiego boleśnie powala go na ziemię. Krzesło zza biurka Johannsona. Ten psychopata rzucił w niego własnym krzesłem. Zabolało. Znów zamroczyło go na moment. Ale nie tak, jak kolejne uderzenie. Johannson znowu rzucił się na niego i zaczął raz po raz walić w niego tym przeklętym krzesłem, aż się połamało. To, że temu psychopacie nie udało się połamać również jego żeber było jakimś niewytłumaczalnym cudem. Chłopaka zamroczyło już kompletnie. Nie wiedział, co się dzieje, chwilami zapominał gdzie jest. Nie mógł się ruszyć. Czuł metaliczny smak krwi, spływającej mu z nosa do ust. I to, jak Johannson bierze go za nogę i ciągnie gdzieś po podłodze.
W zatrzęsieniu ciemniejszych i jaśniejszych plam Czkawka ledwo był w stanie wyraźnie dostrzec, jak Johannson wyjmuje spomiędzy tysiąca chust i szali, które na sobie miał mały, srebrny kluczyk i jak otwiera nim drzwi szafy, stojącej obok upragnionego wyjścia.
Wrzucił ledwo przytomnego Czkawkę do środka jak worek kartofli, po czym zatrzasnął za nim drzwi, zamknął je na klucz i sądząc po odgłosach jeszcze je czymś zastawił. A może to tylko wszechobecne szkło skrzypiało mu pod stopami...
- No, to pozdrów ode mnie moich przyjaciół- Johannson odezwał się zza drzwi szafy. Czkawka słyszał go jak przez mgłę, ze wszystkich sił starając się nie odpłynąć po raz kolejny.- Masz ciekawe imię. Będzie dobrze wyglądać na pierwszych stronach gazet w tych wszystkich artykułach o powrocie słynnej klątwy hotelu... Spokojnie, nikt się nigdy nie dowie, w jak idiotyczny sposób przyszło ci umrzeć.
Po tym, jak te słowa padły, zza drzwi do szafy rozległ się odgłos oddalających się kroków po potłuczonym szkle.
Johannson sobie poszedł.
Plamy światła i czerni zniknęły Czkawce sprzed oczu, teraz widział tylko ciemność. Ze wszystkich swoich sił, a raczej ich resztek starał się pozostać przytomny, zemdleć trzeci raz tego samego dnia było już lekką przesadą. Ale ciężko było się powstrzymać, zwłaszcza przez ten okropny ból... wszędzie. Naprawdę zastanawiał się, jakim cudem niczego nie złamał, jednocześnie czując się tak, jakby wszystkie jego kości zostały zmielone na mąkę. Z nosa leciały mu strugi już powoli krzepniejącej krwi. Miał w sumie szczęście w nieszczęściu, że nie było to dla niego nic nowego. Miał ochotę dosłownie rzucić się Smarkowi na szyję i serdecznie podziękować za te wszystkie razy, kiedy w gimnazjum razem z resztą lokalnych dresów w dość brutalny sposób zamykali go w szafkach. Dzięki starym przyzwyczajeniom szło jakoś wytrzymać...
Dochodził do siebie przez dłuższą chwilę. Wiedział, że nie ma wiele czasu i że Astrid już pewnie zdemolowała połowę hotelu zachodząc w głowę, gdzie on może być. I przeświadczona o tym, że kopnął w kalendarz.
Jedno go zastanawiało. Jakim cudem Johannson dał radę nie dać się postrzelić, przetoczyć się pod tym biurkiem, w ogóle jaki błąd w matrixie zrobił z niego zawodowego asasyna? Zwykły hotelarz z obsesją na punkcie dekoracji w indyjskim stylu okazał się mieć wiele za tymi jego odstającymi uszami. Normalka. Chyba...
W tej kompletnej ciemnicy Czkawka dał radę wyciągnąć zza bluzy całkowicie pokruszone po wcześniejszym brutalnym incydencie ciastka. Mimo swojego stanu chyba wciąż były jadalne... o ile ten przeklęty Johannson nie dodał do nich czegoś ciekawego, wyżerającego wnętrzności. Choć w sumie kiedy tak leżały na biurku w zupełnie nietkniętym opakowaniu nie wyglądały na niebezpieczne. Teraz patrząc na nie miało się wrażenie, że przetrwały apokalipsę.
Jednego Czkawka był pewien. Cukru lepiej nie ruszać. Nie miał pojęcia, co to za dziadostwo. Otworzył ciastka i zaczął jeść te biedne ciastka, a przynajmniej próbował to robić, bo w obecnym ich stanie o wiele łatwiej byłoby wciągnąć je nosem jak kokainę.
O wiele prościej było się zastanawiać nad tym, jak się wydostać z tej szafy na pełny, dobra, bez przesady, nie całkiem pusty żołądek. Skomplikowana sprawa.
Ale... nie dla kogoś z porządnie zrobioną protezą nogi.
Szafa nie wydawała się jakoś bardzo pancerna, było czuć, że deski są dość cienkie, a całość prawdopodobnie jest kawałkiem sklejki z Ikei. Więc rozwalenie tego mogłoby okazać się dość łatwe... Warto było spróbować, w końcu wypadałoby tak na przykład wydostać się i przeżyć.
Bijatyka z hotelowym asasynem pozostawiła po sobie okropny ból, ale Czkawka jakimś cudem dał radę przekręcić się tak, żeby dać radę kopnąć w drzwi. Opakowanie do połowy jeszcze pełne zmaltretowanych herbatników spadło mu z kolan i zniknęło gdzieś w ciemności. Trudno, co dało się z nich wydobyć, już zostało wydobyte, opakowanie raczej nie było jadalne. Dobra... W tej sytuacji pozostało chyba walić w drewno do skutku.
I za to też Czkawka się wziął. Z jakiegoś powodu poczuł się jakoś dziwnie, właśnie dlatego, że ta sytuacja praktycznie w ogóle nie była dla niego dziwna. Ot, kolejny człowiek, który chce go zabić. Nic nowego. To było dość niepokojące, ale jednocześnie nie wywoływało żadnego niepokoju. Czyżby Dariusz zdążył przyprawić go o taki zawał, że te wszystkie okropieństwa wokół po prostu skurczyły się w oczach? A może po prostu był już zbyt zmęczony na strach?
Nie wiedział. Wiedział jedno. Trzeba odnaleźć się z Astrid, zebrać resztę ekipy i stąd spadać. Ale przede wszystkim wydostać się z tego przeklętego mebla.
Walił nogą w drzwi mocniej, niż komornicy. Sklejka z Ikei okazała się być trudniejsza do rozwalenia, niż to sobie wyobrażał. Ale nie niemożliwa. Już zaczęła się wyginać, już było słychać, jak się łamie, aż w końcu...
- Ja pierdolę! - wraz z odgłosem roztrzaskującego się drewna rozległ się bardzo, bardzo znajomy, zszokowany, damski krzyk.
Do Czkawki dopiero po chwili dotarły okoliczności sytuacji. Jego proteza przebiła się przez drzwi i zrobiła w nich wielką dziurę. I wystawała z szafy do połowy. W dodatku prawdopodobnie wyskoczyła z tej szafy tuż przed nosem... Astrid. Która jakimś cudem nagle się tutaj zmaterializowała.
- Czkawka?! - szok najwidoczniej jej nie opuszczał. - Co ty tu robisz, do ciężkiej cholery?!
Chłopak zdobywając się na szczyt swoich zdolności akrobatycznych wystawił głowę przez dziurę w szafie. Światło w pokoju oślepiło go na moment. Ale po chwili widział już wyraźnie po pierwsze pobojowisko pozostałe po tym, jak Johannsonowi odpalił się asasyn, a po drugie Astrid, stojącą nad nim z czystym przerażeniem w oczach.
Jak dobrze było ją widzieć...
- Ja nic, chociaż Johannson pewnie by chciał, żebym zaczął umierać w męczarniach gdzieś w jakiejś Narnii czy coś- to powiedziawszy zaczął wyczołgiwać się z szafy przez dziurę swojej produkcji. Trochę ciężko mu szło, bo bolało go dosłownie wszystko, nawet to, o czym nie miał pojęcia, że istnieje i może boleć. Ale z małą pomocą Astrid w końcu się udało.
Leżał na podłodze pośród odłamków szkła, patrząc na nią jak na ósmy cud świata. Jakim cudem ona go znalazła? Nie wiedział. Nic już nie ogarniał, nagle po prostu zaczął się śmiać.
- I z czego ty rżysz, jesteś cały we krwi! - dziewczyna wyciągnęła do niego rękę, żeby pomóc mu wstać. - Wstawaj, bo się pokaleczysz. Co tu się do pierońskiej kurwy stało?!
- Johhansona porąbało. Wszystko porąbało- Czkawka wstał, wciąż nie mogąc przestać się śmiać. Z jakiegoś powodu ta cała sytuacja zaczęła mu się wydawać komiczna. Pewnie ciekawie byłoby zobaczyć to wyłażenie z szafy z perspektywy kogoś innego. Ale przede wszystkim po prostu... - Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że tu jesteś...
- A ty nawet nie wiesz, jak cholernie się martwiłam. I jak cholernie się cieszę, że żyjesz.
Padli sobie w objęcia. Astrid też nagle wybuchła serdecznym śmiechem. Na ułamek sekundy oboje oderwali się od okropnej rzeczywistości wokół i wszystko znowu było piękne. Każdemu z nich tak bardzo tego brakowało...
- Ale pamiętaj, jak nie przestaniesz ciągle umierać, to zamknę cię w bunkrze i będę strzelać do każdego, kto podejdzie - jakby na potwierdzenie swoich słów Astrid ścisnęła Czkawkę w żebra, na chwilę odcinając mu powietrze.
- Uroczo, proszę cię, nie duś, mam ciasteczka...
Astrid spojrzała na niego z oczami wielkości spodków.
- Gdzie?!
- W szafie.
Gdy tylko to usłyszała niemal rzuciła się na dziurę w drzwiach, a po chwili wygrzebała z wnętrza rozwalonego mebla to, co zostało po herbatnikach po incydencie z Johhansonem. Połowa opakowania opustoszała zupełnie w ułamek sekundy, dosłownie wsadziła sobie do ust wszystko na raz, a potem jeszcze przechyliła paczkę i wsypała sobie do nich okruszki.
- Japierdziu, od kiedy my nie jedliśmy?- spytała, kiedy już wszystko przełknęła, ewidentnie przeszczęśliwa, jakby właśnie wchłonęła najlepsze ciastka w jej życiu.
- Od... Za długo. A jak mnie tu znalazłaś?
- No wiesz, poleciałam tam, gdzie ty poleciałeś, a przynajmniej tam, gdzie Helena mi powiedziała, że poleciałeś, po drodze natknęłam się na jakiegoś wykrwawiającego się typa i uprzejmie poprosiłam żeby mi powiedział, gdzieś ty polazł.
- Uprzejmie poprosiłaś?
- Delikatnie mówiąc, nie wchodźmy w szczegóły...- Astrid przewróciła oczami ze śmiechem. - Winda wywiozła mnie na ostatnie piętro, po drodze był Johannson, rzucił się na mnie z pięściami, tak jakoś wyszło, że teraz nie ma kawałka ucha... Niechcący. No i po kolejnej bardzo kulturalnej rozmowie dowiedziałam się, że siedzisz tutaj. I jestem.
- Wow... Kawałek ucha?- powtórzył Czkawka z niedowierzaniem.
- Tak jakoś wyszło. A tak poza tym, to udało się zebrać z powrotem ekipę i wszyscy mają czekać na nas przed wyjściem.
- Cudownie! - tu Czkawka niemal podskoczył z radości, niepowstrzymany nawet nieludzkim wyczerpaniem, które chyba wszystkim towarzyszyło już od o wiele za długiego czasu. - A jak my się przebijemy przez śnieg?
- Helena znalazła kogoś, kto nam to załatwi.
- Za tą to wszyscy w ogień skaczą. No nic... Lecimy.
- A będziesz żyć? Bo wyglądasz jak po runmagedonie przez pole minowe- brzmiało jak żart, ale Astrid wydawała się tylko czekać na pierwszą okazję do wezwania karetki. Albo dwóch. Albo pięćdziesięciu.
- To miała być metafora? Spadamy stąd.
Po tych słowach Czkawka wziął dziewczynę za rękę i puścili się biegiem do wyjścia, po raz pierwszy od tylu dziesiątek godzin śmiejąc się szczerze i całym sercem z radości, jakby właśnie stał się cud.
...
Biegli, jakby goniła ich całą wataha wilków ze wścieklizną. Pomimo zmęczenia, bólu, głodu i pragnienia. Astrid cały czas ściskała Czkawkę za rękę, jakby bała się, że znowu coś ich rozdzieli. Nie mogło, po prostu nie mogło, to byłby już znak, że chyba są przeklęci. A z każdym krokiem przez hotelowe korytarze byli coraz bardziej pewni, że nie, że wszystko będzie dobrze, że już niedługo koszmar się skończy. bo z każdym krokiem byli coraz bliżej wyjścia, które w końcu zaczęło być dla nich realnie widoczne. Więc biegli, poświęcając temu każdy ostatek swoich sił.
Trafili na piętro niżej, centralnie na środku była odsłownie dziura w podłodze, otoczona barierką, a pod nią dziewięć pięter drzwi. Z sufitu zwisał kolejny ogromny, kilkumetrowy, kryształowy żyrandol na długim łańcuchu. Myśl, że już nigdy więcej nie będą musieli oglądać tych na siłę bogatych wnętrz wypełniała ich serca czystą radością.
Dobiegli do windy, wciśniętej gdzieś pomiędzy jedne, a drugie drzwi do hotelowego pokoju. Już raz z niej korzystali. A to miał być ostatni raz. Astrid już miała zacząć dosłownie wgniatać przycisk obok drzwi w ścianę, kiedy nagle na korytarzu pojawił się...
- Szczerbatek!- Czkawka zawołał kota, uradowany jego widokiem jak ósmym cudem świata. Zwierzak jeszcze żył! Chłopak wewnętrznie przygotowywał się już na możliwość, że go capnęło... A jednak! Ostał się jakoś pośród tych wszystkich okropności dookoła.- Szczerbatek, chodź tu! Kici kici!- zawołał jeszcze raz, w nadziei, że jednak będzie mu dane zabrać ze sobą kota do domu. Domu, który był już na horyzoncie... Ani myślał zostawiać go z Viggo.
Jednak radość nie trwała długo. Prysła jak porcelana po upadku na kamienną podłogę, spłoszona odgłosami wystrzałów.
Na chwilę zmroziły krew w żyłach wszystkim obecnym. Astrid zaczęła raz po raz wciskać przycisk do windy jeszcze mocniej. Przyjechała. Dziewczyna wbiegła do niej, chcąc wciągnąć za sobą Czkawkę, ale kiedy była już w środku, zorientowała się, że...
Chłopak poleciał po kota.
- Czkawka!- wrzasnęła spanikowana dziewczyna, przez ułamek sekundy widząc jak on olewając windę zgarnia Szczerbatka ze środka korytarza i bierze go na ręce. Nie zdążyła przytrzymać drzwi, za późno się zorientowała, zamknęły się i winda zabrała ją na dół.
Chłopak nawet się nie zorientował. Nie, nie zamierzał poświęcić Szczerbatka. Ani nikogo innego. I już zbyt dużo tutaj przeżył, żeby teraz mógł trafić go szlag. Nie życzył tego nikomu innemu, nawet temu kotu.
- Już idę!- Czkawka zebrał się z podłogi ze Szczerbatkiem na rękach i już miał popędzić z powrotem do windy...
Ale gdy tylko podniósł spojrzenie, spotkało się ono z drugim.
Przeszywającym do szpiku kości, powodującym, że w płucach zamarzał oddech, a serce na moment przestawało bić.
Jedno oko pozbawione źrenicy.
Skóra spalona jak u demona z samego dna piekła.
I krew. Dużo krwi. Rażącej w oczy swoją czerwienią na białej, rozprutej, poharatanej koszuli.
Na ten makabryczny widok Czkawka aż odskoczył do tyłu dosłownie czując, jak jego dusza z przerażenia próbuje opuścić ciało. Miał przed sobą Viggo. Wyrósł jak spod ziemi. W ręku trzymał pistolet. I cały ociekał krwią, wyglądał, jakby zaraz miał się przewrócić i umrzeć. Jakby przyszedł tu prosto z kostnicy. Przez jego przeszywające chłodem spojrzenie nie przebijało się jednak ani trochę bólu, od którego każdy normalny człowiek dawno zwijałby się na ziemi, gdyby tak, jak on miał dosłownie porozcinaną klatkę piersiową, z której chyba hektolitrami leciały rubinowe strugi krwi.
- Nie no, super, teraz ja mam schizofrenię, czy co?!- Czkawka już sam nie wiedział, czy to, co powiedział przypadkiem nie było prawdą. Wszystkie krwawe i traumatyczne wydarzenia przecież musiały mieć swoje granice... prawda? Szczerze miał nadzieję, że to, co miał przed oczami nie stało tam naprawdę. Już wszystko się wydarzyło, i goryle z karabinami, i powódź, i psychopatyczni mordercy, czy Viggo naprawdę postanowił na ostatniej prostej uznać, że tyle nie wystarczy?!
- Śmiem wątpić, że to tylko zwidy- głos Viggo był zdecydowanie realny, co odebrało chłopakowi resztkę nadziei na to, że może jednak jakimś cudem ma halucynacje. Bo gdy tylko się odezwał, wszystko wokół jakby zamarzło ze strachu. - Czyż to nie zabawne? Wystarczy tylko spróbować skrzywdzić niewinne stworzenie i nagle... piorunem, w blasku chwały pojawiasz się ty. Jak jakiś duch. Bo aniołkami to wy nie jesteście. Sto ton towaru, jedna ściana, czterech doświadczonych ludzi, nawet Johannson nie dał rady. Muszę przyznać, że wzbudzacie u mnie swego rodzaju podziw- tu Viggo klasycznie uniósł lekko jeden kącik ust, z którego natychmiast pociekła kolejna strużka krwi, jakby było jej za mało, jakby powietrze już nią nie śmierdziało i jakby Czkawce już nie robiło się od niej wystarczająco niedobrze.
- Dopisz do listy kota- wypalił chłopak.- Bo go zabieram. Tak jak i siebie, żywego. I całą resztę.
- Mógłbym nawet dać ci go na pamiątkę tych jakże emocjonujących ferii. Jak tylko wysłuchasz tego, co mam ci do powiedzenia.
- A masz coś? Może jakieś przepraszam, byłoby miło. A zresztą, mam to tam, gdzie światło kurwa nie dochodzi!- nie zdążył ugryźć się w język, ale nie żałował. Ta sytuacja i w ogóle wszystkie poprzednie wydawały się powoli przestawać być realne, jakby to wszystko był tylko okropny sen. Każde kolejne koszmarne wydarzenie stawało się tylko dalszym ciągiem makabrycznej, kompletnie odrealnionej całości. Pomimo ilości tych wydarzeń, a może właśnie przez nią Czkawka powoli jakby przestawał wierzyć, że to wszystko może dziać się naprawdę.
Chyba powoli odchodził od zmysłów.
- Wiem, że ostatnie parędziesiąt godzin w ekstremalnych warunkach mogły odebrać ci resztki rozsądku, ale proszę, użyj go teraz i mnie wysłuchaj.
- Ani mi się śni! Nie chcę na ciebie patrzeć, a co dopiero ciebie słuchać! Mam dosyć i ciebie, i twoich zbirów, i tego zasranego hotelu, i wiesz co? Wychodzę! Teraz.
- Ach tak? Co prawda niekiedy udaje ci się zdziałać cuda, ale raczej nie dasz rady strzelić do mnie z kota- tu Viggo znów demonicznie się uśmiechnął, wyciskając tym z kącika swoich ust kolejną strużkę krwi.- Cóż za ulga, nie skończę, jak mój braciszek.
- Zamknij się, nie obchodzi mnie twój braciszek! Nie wmówisz mi że jestem mordercą- tu Czkawka zaczął powoli cofać się w stronę barierki oddzielającej go od dość dużego prawdopodobieństwa, że spadnie z dziesiątego piętra. Szczerbatek w jego ramionach wczepił się pazurami w jego bluzę, jakby domyślił się, co się szykuje. A szykowała się naprawdę ostra jazda. - Nie wmówisz mi już nic.
- Jeśli jesteś choć trochę trzeźwy na umyśle, to proszę, wysłuchaj mnie.
Czkawka nawet nie zwrócił uwagi na to, jak dziwnie było słuchać Viggo, który go o coś prosi. Doszedł do wniosku, że gdyby ten chciał go zabić, to już dawno by to zrobił, więc można było go bezpiecznie olać. Nie docierało już do niego, co on mówił. Nie docierało do niego już nic. Część jego świadomości odpowiedzialna za rozsądne decyzje chyba padła trupem, w którymś momencie utopiona, postrzelona, zalana kwasem, rozwalona krzesłem, czy coś. Jego jedyną myślą była ucieczka z tego przeklętego miejsca. Jakkolwiek.
Przelazł przez barierkę i znalazł się po drugiej stronie. Jeden nieostrożny ruch i jak zestrzelony ptak zleciałby dziesięć pięter w dół. Ten plan był jeszcze bardziej, nazwijmy to po imieniu, popieprzony niż wszystkie sytuacje, w których jak dotąd się znalazł od chwili, z którą przekroczył próg tego hotelu.
- Nie... to ty posłuchaj mnie. Gratulacje, załamałeś mnie nerwowo. I wiesz co teraz? Teraz możesz wsadzić sobie ten pistolet w dupę! Bo wychodzę. Nie, nie zostaję na herbatkę z kwasem ani żadne inne gówno, a już na pewno nie po to, żeby słuchać, co ty mi masz do powiedzenia- po tych słowach Czkawka odwrócił się ostrożnie i stanął na wprost przepaści, od której dzieliło go tylko puszczenie się barierki przez choćby ułamek sekundy. Spojrzał w dół. Dlaczego to robił? Co właściwie robił? Nie wiedział, całą jego świadomość pochłonęło tylko to, żeby to skończyć.
- Zdążyłem się już przekonać, że nie jesteś jednym z tych, którzy więcej mówią, niż robią, więc cokolwiek teraz robisz, dobrze ci radzę, przestań- przez ułamek sekundy Viggo zdawał się brzmieć, jakby mu na tym zależało... albo po prostu prawdziwe halucynacje zaczęły się dopiero teraz.
- Nie mów mi co mam robić!
Stał na krawędzi, Szczerbatek wlazł mu pod bluzę, widocznie już przeczuwając, co Czkawka zamierza zrobić. On sam nie wiedział. Nie wiedział co robi. Czuł, że jest źle. Jest z nim bardzo źle. Chyba od tego wszystkiego zdążył już kompletnie oszaleć. A teraz było już za późno, żeby się wycofać. Prędzej serio by skoczył, niż dał Viggo znowu mieszać mu w głowie, w której i tak miał już istny huragan, rozwalający wszystko na swojej drodze.
- Czkawka, opanuj się, nie skacz...
Tak okropnie dziwnie było usłyszeć to od Viggo. Chłopak słyszał te słowa o wiele za dużo razy w swoim życiu. Nie sądził, że jeszcze kiedykolwiek je usłyszy. Nie sądził, że jeszcze kiedykolwiek ktokolwiek będzie musiał je wypowiadać. A już na pewno nie spodziewał się, że w momencie kompletnego zatracenia się w szaleństwie, które zwaliło mu się na głowę w tym hotelu wypowie je właśnie Viggo. Nie miał pojęcia, jaki miał w tym interes. Ale dobrze wiedział, że jakiś miał. I nie zamierzał mu w tych interesach pomagać. Ani słuchać o nich ani sekundy dłużej.
Ostatni raz spojrzał za siebie na tę demoniczną, znienawidzoną przez siebie twarz Viggo, którą miał nadzieję po tym wszystkim widzieć już tylko w najgorszych koszmarach. Patrząc mu prosto w oczy, ze wszystkich sił próbując nie zlecieć wystawił mu środkowy palec. A potem...
Runął w dół.
Viggo niemal rzucił się na barierkę, co było do niego kompletnie niepodobne, jakby niedowierzając, że chłopak to zrobił. Otóż zrobił, jednak nie po to, żeby tak po prostu roztrzaskać się o ziemię. Pomimo okoliczności miał jakiś plan, w locie chwycił się łańcucha od tego ogromnego żyrandola, zwisającego nad przepaścią z sufitu, przez co ta masa szkła, kryształu i żarówek zaczęła bujać się w tę i we w tę (zdecydowanie za dużo metrów nad ziemią), aż w końcu zaczęła roztrzaskiwać się o barierki na piętrach poniżej, kręcąc się i bujając niczym wielka, opętana huśtawka i karuzela w jednym. Po chwili rozbujała się już na tyle, że w konkretnym momencie dało się z niej skoczyć na ósme piętro i nie spaść na sam dół. I to właśnie był plan. Bardzo ryzykowny. Bardzo szalony. Bardzo nierozsądny plan. Pośród zatrzęsienia wirujących kryształów Czkawka dał radę ogarnąć co gdzie jest, w jakim położeniu znajduje się obecnie żyrandol i kiedy trzeba skakać, żeby to nie był ostatni skok. Czy się bał? Wybitnie. Ale wszystko działo się zbyt szybko, żeby strach zdążył przemówić mu do rozsądku.
Trzy.
Dwa.
Jeden.
Z dzikim krzykiem rzucił się z żyrandola na najbliższy kawałek stałej, nieruchomej i niekręcącej się jak gówno w przerębli podłogi. Całe życie przeleciało mu przed oczami włącznie z miliardem odłamków szkła i kryształów, które roztrzaskały się z okropnym hałasem o barierkę na ósmym piętrze, przy okazji zmiatając ją z powierzchni egzystencji. Dźwięk temu towarzyszący brzmiał jakby w jednym momencie wybuchły wszystkie składy porcelany tego świata.
Leżał na ziemi. Znowu pośród resztek żyrandola, które wyglądały jak pozostałości po istnym gradobiciu. Wszystko, cały świat wciąż wirował mu przed oczami.
Udało mu się to przeżyć.
A Szczerbatek?
Wylazł mu spod bluzy i zaczął ocierać się futrzastą mordką o jego twarz, pomagając mu nieco z powrotem umiejscowić świadomość we właściwym miejscu i czasie. Był cały i nie wyglądało na to, że jakoś źle zniósł ten lot. Co takiego on musiał przeżyć wcześniej, że to nie zrobiło na nim większego wrażenia? Viggo i Richi skakali z nim ze spadochronów? A może aż tak strasznie posmakował mu tuńczyk z kanapki Czkawki, że teraz postanowił nie opuszczać go aż do śmierci? Nieważne.
Co.
Się.
Stało?
Akcja rodem z filmu akcji. Nie bardzo chciało dojść do niego, czego właściwie dokonał, bo była to chyba najbardziej nieprawdopodobna rzecz, jakiej dopuścił się podczas całej tej hotelowo-mafijnej farsy.
Kubeł zimnej wody wylał mu na głowę okropnie głośny huk, który rozległ się na parterze. Żyrandol z tego wszystkiego, być może nawet z wrażenia urwał się z sufitu i z całą masą gruzu i cegieł zleciał w dół, roztrzaskując się na amen w drobny mak o podłogę. Szczerbatek aż się zjeżył.
Czkawka z całego serca dziękował wszystkiemu, co władało jego losem, że on też tak nie skończył.
Już naprawdę prościej było mu zapomnieć o tym, że ta sytuacja kiedykolwiek miała miejsce i że czegoś takiego dokonał, niż uwierzyć w to, że to zrobił. Że jakimś cudem mu się udało. Że jeszcze żyje. Nie spodziewał się...
Usiadł i jak gdyby nigdy nic zaczął drapać Szczerbatka za uchem. Próbował się otrząsnąć z akcji sprzed chwili, ale czuł się, jakby to był tylko sen, z którego właśnie się obudził. Jakby nie stało się nic nadzwyczajnego. Coś było nie tak, od tego wszystkiego chyba serio zaczynał wariować...
Z rozmyślań wyrwał go dźwięk otwieranej, potem zamykanej, a potem znowu otwieranej windy i bardzo mu znajome przekleństwa, mówione półgłosem.
- Co za gówno... Otwórz się, do cholery!
Sekundę później zza rozsuwanych drzwi windy wyłoniła się Astrid, zupełnie, jakby owa winda wystraszyła się jej gróźb. Dziewczyna była blada i najprawdopodobniej przerażona, a pobladła jeszcze bardziej, gdy zobaczyła Czkawkę siedzącego sobie z kotem na samym środku iście dantejskiej sceny destrukcji żyrandola. Podbiegła do niego po potłuczonym szkle i padła przy nim na podłogę. Nie zdążył przekalkulować, jak bardzo ma przerąbane, ona już wzięła się za sprawdzanie, czy nie ma wstrząsu mózgu.
- A teraz spójrz mi prosto w oczy i powiedz- brzmiała jakby właśnie została świadkiem wielkiego zlotu wszelkich zjawisk paranormalnych. Ciężko było jej się dziwić.- Gdzie jest pieprzony żyrandol?
- Eee... no nie ma go- Czkawka nie miał bladego pojęcia jak wytłumaczyć jej się z tej sytuacji. Serio poczuł się trochę winny, bo dziewczyna trzęsła się o niego bardziej, niż o wszystkie swoje pistolety razem wzięte i starał się nie dawać jej ku temu powodów, ale ich losy uwielbiały sprawiać, żeby mu to nie wychodziło.
- Dlaczego go nie ma?!
- No bo się rozwalił.
Dziewczyna wzniosła oczy do nieba.
- Jak tylko wrócimy na Podkarpacie, a uwierz mi, dopilnuję, żeby tak się właśnie stało zaczynam budować schron przeciwpancerny- oświadczyła, tonem brzmiącym trochę jak groźby.- Już nigdy nie ujrzysz światła dziennego, bo jesteś kurwa nieobliczalny.
- Weź, z tym światłem to wszyscy mi to ostatnio mówią...
- Miałeś przestać ciągle umierać! Uważaj na siebie, błagam cię...
- Ale ja nie umieram, właśnie na odwrót, próbuję tego nie zrobić, ale co, kota byś poświęciła?- tu nastąpiła chwila nieco napiętej ciszy. Astrid wbiła w niego spojrzenie wyglądające jak podszyte ironią pytanie, czy on tak na serio. Aż zrobiło mu się głupio.- Odwaliło mi, prawda?
- Na to wygląda...-dziewczyna westchnęła, jakby straciła resztkę wiary w ludzkość.- Ale z dobrych wieści, już niedługo będziemy na zewnątrz, o ile po drodze nie skoczysz ratować kuchennego szczura od ratatuja przed nadlatującą asteroidą.
- Postaram się. I przepraszam.
- Jak jesteś cały, to nie masz za co. Weź, po prostu się o ciebie martwię!
- No i ja o ciebie też, i o ludzi, i o koty...
- Ale o siebie chyba w ogóle.
- A powinienem?
Usłyszawszy to Astrid nie wytrzymała i trzepnęła go w głowę. Lekko, żeby nie doprawić go po tym wszystkim, co już mu na tę głowę spadło.
- Okej, zrozumiałem, nie bij!- chłopak zaśmiał się pod nosem.
- To nie dawaj mi powodów, żebym musiała wbijać ci do łba, że masz o siebie dbać. Długo tu bez ciebie nie wytrzymam- to powiedziawszy Astrid złapała go za rękę i pomogła mu wstać z podłogi usłanej szkłem.- Chodźmy. A spróbuj mi tylko znowu gdzieś uciec...
- Spokojnie, nie odważę się, nie chcę spędzić reszty życia w bunkrze.
- Kocham cię.
- Ja ciebie też.
Po tych słowach ruszyli do windy, a krok w krok za nimi Szczerbatek. Czkawkę w sumie zaczęło zastanawiać, dlaczego po wszystkich tych cudem przeżytych akcjach ten kot jeszcze za nim lezie. I jeszcze jedno.
Co właściwie Viggo miał mu do powiedzenia, że aż przestało być mu obojętne, czy ktoś umrze, czy nie?
Może i było to coś ważnego... ale Czkawka nie chciał wiedzieć. Pewnie jakaś jego kolejna beznadziejna gra w spisywanie na straty przypadkowych żyć równie przypadkowych ludzi. Jak zwykle. Nieważne.
...
W końcu. Wybiegli z windy jak poparzeni, w końcu na właściwym piętrze (na parterze), w końcu na prostej drodze do końca koszmaru, który tu przeżyli. Pędzili niesieni najczystszą euforią, a krok w krok za nimi Szczerbatek, jakby on też chciał uciec razem z nimi. Aż dobiegli do holu. Tak dobrze znanego im miejsca z początku tego przeklętego wyjazdu. Lecz tym razem rzygając już wszechobecnym przepychem, kryształami i podróbkami obrazów. Nie chcąc patrzeć na to wszystko ani chwili dłużej.
Jedynym, co chcieli ujrzeć, było światło dzienne. I przyjaciele.
Stali już pod drzwiami. Wszyscy cali, zdrowi, zjarani, zmęczeni, brudni, zbryzgani krwią, tudzież sosem pomidorowym i makaronem. Ledwo żywi. I szczęśliwi jak nigdy. Wyjście było już blisko.
Czkawka i Astrid dosłownie rzucili się na nich i wszyscy padli sobie w objęcia. Jedni się śmiali, inni płakali wzruszeni, Dariusz wciąż nie pamiętał, co tu robi...
- Dobra, mega się za wami stęskniłem, ale mam jedno zasadnicze pytanie- odezwał się po chwili Śledź, jeszcze z nikłym śladem zjarania w głosie.- Wszystko super, życie jest piękne, mój tresowany jednorożec odleciał do galaktyki Andromedy na zjazd rodzinny, ale jak my zamierzamy stąd wyjść?
- Jesteś hejterem, ja mam marzenia!- to mówiąc Smark, którego również jeszcze trzymała maryśka rozpłakał się jak fontanna, a Śledź musiał go uspokajać.
I w tym właśnie momencie pośród jego lamentów wszystkich dobiegło ciche, acz dość pretensjonalne chrząknięcie. Była to Nagasaki.
- Lubię was, to wam pokażę to wyjście, ale ani słowa Viggo, dobra?- dziewczyna poczekała tylko, aż wszyscy pokiwają głowami na tak, po czym jak zwykle z energią wziętą nie wiadomo skąd , w podskokach wzięła z ziemi wycieraczkę i rzuciła nią w bliżej nieokreślony kąt, po czym dopadła obraz na ścianie, jeden z dwóch wiszących po obu stronach zasypanych śniegiem drzwi. Zaczęła uważnie przypatrywać się ramie, jakby czegoś tam szukała. Aż w końcu... znalazła. Złapała jedno ze zdobień w ramie i przekręciła je jak gałkę do drzwi.
Sekundę później Sandra zorientowała się, że podłoga pod nią się rusza.
- Co jest, trzęsienie ziemi?- to mówiąc spojrzała pod nogi i ujrzała jak kafelki się pod nią rozjeżdżają. Skoczyła stamtąd na bardziej stały element podłogi, a w miejscu, w którym wcześniej stała, zrobiła się spora dziura w podłodze.
A w środku były schody.
- No nie!- wrzasnęła Astrid.- No po prostu kurwa no nie! I to tu było cały czas?! Mogliśmy sobie tak po prostu wyjść, zamiast próbować zjechać z okna na pierdolonej patelni?!
- Spokojnie, lepiej późno, niż wcale- powiedziała Helena, bardzo widocznie szczęśliwa tak, że zaraz mogłaby z miejsca odlecieć. Promieniała, nawet pomimo dramatycznej ilości rozmazanego pod oczami makijażu sprzed dwóch dni.
-Powie mi ktoś w końcu, co się stało?- spytał Dariusz, którego ostatnia komórka mózgowa właśnie eksplodowała.
Helena jak gdyby nigdy nic przytuliła go z całej siły.
- Powiem ci w domu- szepnęła, prawie płacząc ze szczęścia.- Wracamy do domu.
-Chyba wiele mnie ominęło...
- Dobra ludzie, oficjalnie i uroczyście... spadamy stąd- Czkawka aż sam się zdziwił, jak radośnie wybrzmiały te słowa. Choć w sumie nie było czemu się dziwić.- I już nigdy nie pójdziemy na escape roomy.
Wszyscy wybuchli śmiechem. Donośnym, szczerym śmiechem. Tym cudowniejszym, że nie żadne z nich nie pamiętało ostatniej sytuacji, w której tak po prostu się razem śmiali. Wydawać by się mogło, że to było całe wieki temu...
- Cholera...- westchnęła Nagasaki. Wszyscy znów spojrzeli na nią z zaskoczeniem, wydawała się jakby smutna.
- Ej... wszystko gra?- spytała Helena.
- No... no tak, ale po prostu...- dziewczyna spuściła wzrok, jakby było jej trochę głupio.- Ja wiem, że pewnie dużo się tu wydarzyło i bardzo chcecie już uciekać, bo bardzo nie chcecie umierać, ale... jesteście strasznie fajni. I będę cholernie za wami tęsknić, wali mnie to, że poznaliśmy się wszyscy z pół godziny temu. I strasznie bym chciała jeszcze kiedyś was spotkać, i wiem, że to pewnie nie wyjdzie, ale... super było was poznać.
Ledwo skończyła mówić... Helena dosłownie rzuciła się jej na szyję.
Stały tak przez chwilę, Nagasaki w kompletnym osłupieniu, a Helena próbując nie rozpłakać się ze wzruszenia. Po tym wszystkim, co Nagasaki dla niej zrobiła, po tym wszystkim, co razem przeszły...
Tak po prostu musiały się rozstać. Prawdopodobnie na zawsze. Żadna z nich nie chciała tego robić.
- Dzięki za... no, za wszystko- Czkawka z przyczyn koniecznych przerwał tę wzruszającą chwilę.- Nie masz pojęcia ile dla nas znaczy to, co zrobiłaś.
- Dobra, bo nigdy stąd nie wyjdziemy- odezwała się Astrid.- Trzeba lecieć.
- Kto ostatni ten tortilla z sufitu!- wykrzyknął Mietek, po czym zgarnął siostrę, chwycił kurę pod pachę i ruszył z kopyta rzucając się jak zwierzę na schody spod podłogi.
- Nie mówimy o tortilli z sufitu!- zawołał za nim Smark, po czym razem z całą resztą również puścił się biegiem do wyjścia.
Prawie całą resztą.
Bo zostawili za sobą Helenę.
Wciąż wpatrzoną w Nagasaki jak w ósmy cud świata. Bo pojawiając się przy niej w tym miejscu i w tym czasie dziewczyna dosłownie stała się cudem w jej oczach.
Nie mogła znieść myśli, że kiedy ona będzie szczęśliwie wracać do domu, to Nagasaki zostanie tutaj, w dodatku z Viggo, choćby nie wiedziała jak jej z nim dobrze. Mało tego, odchodziła praktycznie bez szans, że jeszcze kiedykolwiek się spotkają.
Tak bardzo nie chciała jej zostawiać...
Wzrok niebieskowłosej dziewczyny wynurzył się na chwilę z przepełnionych tęsknotą oczu Heleny i spoczął się gdzieś obok, na ziemi. Ta druga też spojrzała w tamtą stronę. jak się okazało, na podłodze samotnie leżał długopis Śledzia, który widocznie został przez niego upuszczony w biegu.
Nagasaki podniosła go z ziemi, potrząsnęła nim, żeby pisał i chwyciła Helenę za rękę. Zaczęła pisać coś na jej otwartej dłoni. Bez łez, bez słów pożegnania, które żadnej z nich nie przechodziły przez gardło. Gdy Nagasaki skończyła, Helena miała na ręce jakieś przypadkowe dziewięć cyfr... numer telefonu.
Spojrzała pytająco na Nagasaki.
- Zadzwoń kiedyś. Albo napisz. Albo... cokolwiek- dziewczyna wyjaśniła się z promiennym uśmiechem na twarzy. Bo jakże mogłaby płakać patrząc na Helenę być może po raz ostatni? Przecież jedyne, co ona jej tu ze sobą przyniosła, to szczęście. Czyste szczęście. Jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyła.
Helena nie bardzo wiedziała, co ze sobą zrobić, więc po prostu rzuciła się jej na szyję. Miała ochotę jednocześnie się rozpłakać i śmiać się na całe gardło prosto z serca przepełnionego najczystszą radością, które z niewyjaśnionych powodów zaczęło bić jak opętane, jakby chciało wyrwać się z jej piersi i odlecieć daleko stąd.
Nie wszystko było stracone.
W tym właśnie momencie obie dziewczyny w głębi swoich dusz obiecały sobie nawzajem, że choćby świat miał się zawalić, one jeszcze kiedyś się spotkają.
- Muszę już iść...- szepnęła Helena, tak bardzo nie chcąc doprowadzać tego pożegnania do końca.
- To do zobaczenia- Nagasaki puściła ją, by następnie ze łzami kręcącymi się w jej ciemnych oczach oraz szerokim, najszczerszym uśmiechem na twarzy i płonącą w jej sercu nadzieją na kolejne spotkanie patrzeć, jak Helena odchodzi.
- Do zobaczenia!- zawołała Helena, po czym puściła się biegiem za swoimi przyjaciółmi, pozostawiając tę ledwo poznaną niebieskowłosą wariatkę, którą zdążyła tak bardzo uwielbić samą sobie.
Dariusz czekał na nią na dole schodów, szybko dogonili resztę. Pomimo tego, że każdy był na skraju skrajów swojej wytrzymałości od jakichś parunastu godzin, to wszyscy dosłownie lecieli jak z procy niczym w biegu o życie, co swoją drogą nie brzmiało wcale jak metafora. Najszybciej i z największym zapałem, pomimo całego bólu i zmęczenia, a może właśnie z jego przyczyny leciał Czkawka. Ze Szczerbatkiem gdzieś obok (ten szalony kot jak widać nie stwierdził jeszcze, że Czkawka jest niezrównoważony psychicznie i trzeba uciekać, wręcz przeciwnie, nie odstępował go na krok, jakby też miał już serdecznie dosyć tego miejsca), krwią zakrzepłą pod nosem i trzema słowami skleconymi w jego jedyną myśl na tę chwilę.
Wyjście. Szybko. Błagam.
Leciał na skrzydłach nadziei. Nadziei na to, że to już koniec. Że nareszcie wszyscy uciekną z tego przeklętego hotelu i na zawsze zostawią za sobą i jego, i Viggo, i Johannsona i wszystko, co choć w małym stopniu dotyczy bezustannego ratowania swojego życia przed mafią. Złapią pierwszego lepszego stopa i pojadą prosto na wytęsknione Podkarpacie, i nigdy, przenigdy już tu nie wrócą. I w końcu wszystko będzie dobrze. Nagle zorientował się, że wokół zrobiło się jakby chłodniej. W coraz mniejszej z każdym krokiem odległości od niego nagle pojawiła się biała plama zewnętrznego świata przysypanego śniegiem. Pewnie znowu rozsunęło się coś, co nie powinno. Nie zastanawiał się nad tym. Nie zastanawiał się nad niczym. Pędził jak wiatr, wyczerpując ostatnie resztki, ostatnie resztki resztek swoich sił. Nie zatrzymywał się ani na chwilę, choć miał ochotę, bo wszystko, co się wydarzyło, wydawało mu się wręcz nierealne i aż chciałoby się zatrzymać z wrażenia, że w ogóle się jeszcze żyje. Ledwo.
Czuł, że jego serce i płuca zaraz eksplodują. Ale było za blisko, żeby się zatrzymać. Bał się, że jeśli to zrobi, to znowu coś postanowi się stać, choćby sufit się zawali i już nigdy stąd nie wyjdą.
Jeszcze tylko trochę, dziesięć metrów, pięć, dwa... wyleciał na zewnątrz jak wystrzelony z armaty, potknął się i wyrżnął twarzą centralnie w śnieg. Chłód przeszył go na wskroś, jego ręce skostniały mu z zimna w ułamku sekundy, czuł jak oddech zamarza mu w krtani... zapalenie płuc murowane. Ale była to ostatnia rzecz, o której zamierzał myśleć. Leżał w śniegu gdzieś pośród masy drzew i kamieni obsypanych białym puchem. Wyniosło go w środek lasu.
Udało się.
Naprawdę się udało.
Nie mógł podnieść się z ziemi, ciężko było powiedzieć, czy bardziej z wyczerpania, czy z szoku. Udało mu się. Wyszedł. Przeżył. Żył.
Łzy szczęścia wylały mu się potokami z oczu, by po chwili zamarznąć na jego policzkach. Jednocześnie płakał, śmiał się i trząsł z zimna, próbując wstać albo chociaż złapać oddech. Z boku pewnie wyglądał jakby miał jakiś atak. Był blisko. Bardzo, bardzo blisko.
Naprawdę się udało.
Nie wiedział, jak bardzo już z nim źle, ale poczuł, jakby coś unosiło go do góry...
A potem nagle próbowało roztrzaskać mu kręgosłup o drzewo.
Otrząsnął się, jakby trzasnął go piorun. Niewiele zajęło mu zorientowanie się w sytuacji, która okazała się być kolejną z nieprzerwanego cyklu pod tytułem ,,dlaczego to się dzieje".
Było ciekawie. Albo i wręcz przeciwnie. Z jakiegoś powodu wisiał z trzydzieści centymetrów nad ziemią, przyszpilony za fraki do drzewa. A tym powodem był ktoś, kogo widok mroził krew w żyłach jeszcze bardziej, niż przeszywające zimno wokół.
Bo ten ktoś, przynajmniej z tego, co wiedział Czkawka, był martwy od kilku miesięcy.
Nawet mróz nie dawał nadziei, że to tylko halucynacje.
Miał przed sobą Richiego.
***
HEJO, ŻYJĘ!!!!!!!!!
STRASZNIE WAS PRZEPRASZAM po pierwsze za Polsat, ale strasznie chciałam jak najszybciej wrzucić rozdział, a poza tym po tak długiej martwocie tego profilu zasługujecie na coś ciekawego ;D a po drugie właśnie za tę nieobecność. Skandal, ponad pół roku mnie tu nie było, ale okazało się, że plastyk to nieco więcej roboty, niż się spodziewałam... ale mam nadzieję, że warto było czekać? Dostaliście ode mnie ponad dziewięć tysięcy słów. DZIEWIĘĆ. TYSIĘCY. SŁÓW. Gratulacje, jeśli daliście radę tu dotrzeć :D OBIECUJĘ POSTARAĆ SIĘ ZE WSZYSTKICH SIŁ ŻEBY BRAĆ SIĘ ZA PISANIE CZĘŚCIEJ <333 NA PEWNO przysiądę do tego w wakacje, do backstory Viggo też :DDD
Mam nadzieję, że wybaczycie mi tę nieobecność, ja sobie raczej nieprędko, bo tęskniłam jak cholera <333
Do następnego i miłych wakacji, na pewno się jeszcze podczas nich zobaczymy <333
Adios
~Ja
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top