Pączki, czeski snajper, kanapka z tuńczykiem i wesołe ziółka

Podążając za niespodziewanie napotkaną na swojej drodze niebieskowłosą osobliwością o ciekawym imieniu: Nagasaki, Helena znalazła się w hotelowej kuchni. Jak? Nie miała pojęcia, resztki jej orientacji w terenie wzięły i wyparowały. W zaistniałej sytuacji była zdana tylko na obeznaną w rozkładzie tego miejsca dziewczynę z różowym pistoletem i swoje zerowe umiejętności w posługiwaniu się gazem pieprzowym. Jednym słowem było beznadziejnie. No, może nie całkiem, bo bladym promykiem nadziei była możliwość, że jeśli szybko załatwią to, po co tu przyszły, to Nagasaki da jej spokój. Ale czas leciał nieubłaganie. Ciekawe, czy innym szło lepiej z poszukiwaniem Dariusza? I czy w ogóle wszyscy jeszcze żyją...

Czarne myśli Heleny zostały nagle spłoszone przez głośny, przeraźliwy dźwięk tłuczonego szkła i trzaskających o siebie garnków. Nagasaki bezceremonialnie zrzuciła na podłogę ogrom kuchennego sprzętu, który przed jej interwencją zalegał na wyspie pośrodku pomieszczenia.

- Matko, posprzątali by tu raz na ruski rok!- to mówiąc dziewczyna zaczęła chaotycznie grzebać we wszystkich szafkach i szufladach oraz wyciągać z nich rozmaite rzeczy typu mąka, jajka, cukier...

- Wygląda to trochę tak, jakby nikt tu nie pracował- zauważyła Helena. Brak kucharzy w miejscu, w którym na logikę powinni się oni znajdować, czyli w kuchni zastanawiał ją i dawał się jej mocno we znaki jako osobie, która w związku ze swoją pracą jest przyzwyczajona do zgiełku i hałasu w takich miejscach. Oprócz tego do tajemniczych intryg, niepokojących współpracowników i upiornych szefów...

- Bo nie pracuje. To znaczy teoretycznie tak, ale praktycznie, to cały ten hotel jest przykrywką dla typów, co pracują w magazynach. Oj, chyba nie powinnam ci tego mówić- tu Nagasaki zaśmiała się pod nosem.- Zwłaszcza, że raczej nie miałam zamiaru cię potem zabijać.

Helena zaśmiała się nerwowo. Z tą dziewczyną naprawdę było coś nie tak...

 - Ale no co ja poradzę, całą wieczność nie rozmawiałam z nikim w moim wieku!- po tym ciekawym wyznaniu Nagasaki władowała się na wyspę kuchenną i na niej usiadła.- No ile można, nie? 

- Serio?- zwierzenie dziewczyny dość mocno zaintrygowało Helenę.

- No bez kitu!- Nagasaki wzniosła oczy do nieba.- Życie z tą całą mafijną otoczką jest naprawdę super, szczególnie z taką osobą, jak Viggo, ale... ja się tu tak cholernie nudzę!

Tu myśli Heleny zatrzymały się na chwilę, a ona sama zaczęła powoli i dokładnie analizować to, co właśnie usłyszała. Upewniając się, że się nie przesłyszała jakieś pięćdziesiąt razy. Czy ta wariatka właśnie nazwała Viggo dobrą osobą?! 

Niemożliwe, żeby obie miały na myśli tę samą osobę. A jeśli tak... Helena czuła, że jeśli tak, to musi się dowiedzieć, jakim cudem. Kim Nagasaki właściwie była? Jaki miała związek z Viggo i co też było z nią nie tak, że widziała w tym potworze dobrego człowieka?! 

Ta przypadkowo spotkana, dość nietuzinkowo ubrana, niebieskowłosa ekscentryczka intrygowała ją coraz bardziej z każdą kolejną chwilą przebywania w jej towarzystwie.

 - Naprawdę się nudzisz?- w celu upragnionego bliższego poznania się z Nagasaki Helena zdecydowała znów wspiąć się na wyżyny swoich zdolności aktorskich i poudawać niezwykłe zainteresowanie jej sytuacją.-Ale... tak serio? Przecież z boku to wygląda tak niesamowicie, cała ta mafia narkotykowa, wielkie pieniądze, ważni ludzie, prestiż...

- Drogie ubrania, diamentowe naszyjniki, dizajnerskie pistolety... ta, jasne- wzdychając ciężko, Nagasaki położyła się na wyspie kuchennej niczym na kozetce u terapeuty i włożyła sobie worek z mąką pod głowę.- Wiem, jak zajebiście to brzmi. Ale prawda jest taka, że chwilami jest... po prostu do dupy. Muszę się pilnować, bo co drugi napotkany człowiek chciałby mnie albo porwać, albo zabić. Więc totalnie nie mam znajomych! Czasem co prawda ląduję na jakiejś ważnej imprezie, ale zawsze trafiam wtedy albo na dziedziców wielkich rodzin mafijnych, czytaj kompletnych buców, albo na starych dziadów. I każdy zamiast normalnie ze mną pogadać, to zarywa do mnie jak do jakiejś lafiryndy, ty wiesz, jakie to jest wkurzające?!

- O jeny, wiem aż za dobrze...

-Tak naprawdę na całym świecie mam tylko Viggo. I to by mi wystarczyło, gdyby nie ta cholerna Vittoria! Pewnie i tak nic z tego nie zrozumiesz, ale do jasnej, najwyższy czas to z siebie wreszcie wyrzucić. Zanim ten dupek Richi wziął i umarł, to wszystko było inaczej! Ja rozumiem załamać się po śmierci brata, ale Viggo totalnie mi ześwirował, ciągle jest zajęty, bez przerwy wydzwania do niego jakaś popieprzona baba i ewidentnie mają ze sobą jakąś spinę, bo te ich rozmowy nigdy się dobrze nie kończą. Ja nie wiem, co jest grane, ale muszę się dowiedzieć, bo muszę mu jakoś pomóc, chyba mnie szlag trafi, jak tego nie załatwię! Martwię się. A najgorsze jest to, że z całej sprawy robią jakąś wielką tajemnicę i nie mam nawet pojęcia, o co chodzi ani  kim do cholery ta Vittoria właściwie jest!

- Ja tym bardziej nie wiem. Nie wiedziałam nawet, że masz cokolwiek wspólnego z Viggo...- a raczej że ktoś taki jak Viggo mógłby mieć cokolwiek wspólnego z kimś takim, jak Nagasaki. Która pomimo pewnych niepokojących akcentów zaczęła wydawać się Helenie naprawdę fajną osobą...

- Jest dla mnie jak ojciec. W dobrym znaczeniu tego słowa, bo mój prawdziwy ojciec był dupkiem. 

- Mój nie żyje.

- Ojej...

- A po jego śmierci matce odwaliło, zostawiła mnie z bratem kiedy byliśmy jeszcze dziećmi i tyle ją widzieliśmy. Pomijając sporo ciekawych szczegółów, teraz mój brat jest gdzieś w waszych piwnicach, sam na sam z atakiem schizofrenii. I też się martwię. Niesamowicie. 

- Pomijając to, jakim cudem tu weszliście... no kurde, to trzeba go znaleźć! I tak nie umiem piec pączków. Lecimy!- to mówiąc ku ogromnemu zaskoczeniu Heleny Nagasaki poderwała się ze stołu, chwyciła ją za rękę, po czym pociągnęła do wyjścia z kuchni.- Pomogę ci.

...

- Helena! Helena! Gdzieś ty polazła?- Smark zdzierał gardło, wraz ze Śledziem idąc jednym z niezliczonych podziemnych korytarzy magazynu, który z chwili na chwilę wydawał się coraz bardziej ogromny i nieskończony.- Rybcia, weź mi proszę przypomnij, po jakiego grzyba ja się tutaj dla niej produkuję, co?

- Nie wiem, może dlatego, że nie chcemy, żeby coś jej się stało?- Śledź ironicznie odpowiedział mu pytaniem na pytanie.- Możesz przestać myśleć tylko o sobie?

- Nie myślę tylko o sobie! Przez całe zeszłe pół roku myślałem właśnie o Helenie i co mi z tego przyszło? Łażę z tobą po jakichś mafijnych katakumbach i w każdej chwili mogę zginąć! Mam prawo być wkurzony.

- Na nią?

- Bo chyba nie na siebie!

- Idioto, przecież to nie jej wina... Gdyby tylko miała takie możliwości, to już by nas tutaj nie było. Dobrze o tym wiesz, więc weź już sobie odpuść, okej? Im szybciej pogodzisz się z tym, że ona po prostu nie jest zainteresowana, tym lepiej dla ciebie. Rada z doświadczenia, także ten.

- Z doświadczenia?- Smark aż się zatrzymał.- Niby jakiego doświadczenia? W sensie... ja tu chyba jestem ten doświadczeniem, po tobie się go raczej nie spodziewam.

- Ta... wiesz, dzięki. Toś się zdziwił. Tak się składa, że nie ty jeden zakochałeś się kiedyś w kimś, kto nie odwzajemni tego nawet, jeśli świat zacznie się walić. Nieważne, pewnie cię to nie obchodzi.

- Że co?

Śledź nie dopowiedział nic więcej. Ruszyli więc znowu przed siebie w nieco nieznośnej ciszy, której żadne z nich nie potrafiło jednak przerwać jakimś interesującym tematem. Gdy skręcili w lewo Śledź podwinął rękaw bluzy, wyjął z kieszeni długopis i zapisał sobie na ręku w którą stronę powinni iść wracając do wyjścia, by się tu nie zgubić. Po chwili zauważyli, że sufit zrobił się jakby wyższy. Dostrzegli również, jak już zdążyli się przekonać, nieczęsty w tym miejscu widok. Drzwi. Nie, raczej bramę. Sporą bramę, jak do garażu. Ale takiego porządnego.

- Jak myślisz, co tu trzymają? Fury?- spytał Smark, jakby z nadzieją w głosie.

- Nie wiem, skąd mam wiedzieć?

- Dobra, cokolwiek tam jest, chyba mnie coś trafi, jeśli tam są fury, a ja ich nie zobaczę. Zwłaszcza, że takie typy jak Viggo na stówę jeżdżą zajebistymi wozami.

- Ty tak na serio? Człowieku, mamy Helenę i Dariusza do znalezienia, nie ma czasu na jaranie się tym, czym jeździ Viggo!

- Potem jak znam życie też nie będzie czasu, bo trzeba będzie spierniczać! Jeśli mam tu zginąć...

- Przecież nie zginiesz! Chyba.

- No właśnie. Więc jeśli mam się tu wymeldować, to najpierw chcę sobie trochę pokorzystać z tego, co mi jeszcze zostało. Chcę zobaczyć fury!

- Nawet nie wiesz, czy tam są!

- To chodźmy się dowiedzieć!- Smark ukucnął tuż przed bramą i sobie tylko wiadomymi sposobami, stękając jak kaczka w okresie godowym, usilnie próbował ją otworzyć.

- Jesteś głupi, czy głupi?

- Nie gadaj, tylko mi tu pomóż! Dobrze wiesz, że ja się stąd nie ruszę, dopóki tam nie wejdę. A sam daleko nie zajdziesz, może i jesteś gruby, ale nie myśl sobie, że kuloodporny!

- Ty wiesz może, co to body positivity? Odwal się ode mnie! To po pierwsze. A po drugie...- tu Śledź zawiesił się, uświadamiając sobie, że na potęgę debilizmu Smarka nie ma więcej argumentów. Więc nie ma również opcji, że uda się go odciągnąć od tej nieszczęsnej bramy. Sam nigdzie nie pójdzie, rozdzielanie się było najgłupszym pomysłem, jaki można by przedsięwziąć w tej sytuacji. Głupszym nawet od włażenia gdzie popadnie. Chociaż z drugiej strony... właśnie po to tu przyszli. Żeby zajrzeć wszędzie, narazić się na maksa, znaleźć Dariusza oraz niespodziewanie zbiegłą Helenę i wyjechać stąd jak najszybciej. Kto wie, może odkrycie, co takiego chowa się za bramą, zbliży ich choć o krok do realizacji ostatniego punktu tego zwariowanego planu? Może zamiast luksusowych limuzyn znajdą tam któreś z zagubionego w akcji rodzeństwa?

Wartałoby się przekonać. Nie żeby przy tym, jak uparty jest Smark, było jakieś inne wyjście...

Śledź westchnął ciężko, po czym ukucnął obok przyjaciela.

- No dobra. Niech ci będzie. Tylko teraz weź mi powiedz, jak ty niby zamierzasz to otworzyć.

Smark wzruszył ramionami, na co Śledź już doszczętnie załamany nerwowo strzelił tęgiego facepalma.

I dobrze się stało. Bo gdy wzdychając ostentacyjnie wznosił oczy do sufitu, gdzieś pomiędzy nim, a podłogą zauważył coś, co wyglądem przypominało domofon. Egzystowało sobie, przytwierdzone do ściany, zupełnie jak na zwyczajnej klatce schodowej. Wstał. Spojrzał uważnie na... to coś, przez co z perspektywy Smarka wyglądał trochę, jakby próbował użyć tego siłą umysłu. Był malutki ekran, były guziki...

Tylko jak użyć tego, by otworzyć bramę?

- Co to?- Smark zainteresował się sprawą i również wstał.

- Skąd mam wiedzieć?

- Nie wiem, skąd masz wiedzieć, ale masz wiedzieć, bo ty wszystko wiesz!

- Jeny, zaraz mnie coś trafi... Wydaje mi się, że żeby tam wejść, musimy z tego skorzystać.

- No to na co czekamy? Korzystajmy!

- Niby jak?

-Po prostu wpisz jakiś kod i otwórz nam bramę! I kto tu jest ten mądry? Co?

Słowa Smarka sprawiły, że śledziowe załamanie nerwowe osiągnęło apogeum. Czując, jak opuszczają go resztki wiary w ludzkość, Śledź rąbnął głową prosto w klawiaturę domofonu. 

Po czym stało się coś, czego ani jeden, ani drugi bynajmniej się nie spodziewał... 

Nagle coś szczęknęło, coś stuknęło o coś innego, wszystko zaczęło skrzypieć i ku niemałemu szokowi i niedowierzaniu Smarka i Śledzia, brama zaczęła powoli się rozwierać. Po krótkiej chwili była otwarta na oścież. 

Smark i Śledź stali jak wryci. Ukazało im się ogromne pomieszczenie istotnie przypominające parking podziemny, ale wypełnione czymś w rodzaju półek sklepowych, wysokich po sam sufit i ułożonych tak, że tworzyły całe mnóstwo korytarzy i alejek. Wszystkie były niemal przepełnione różnej wielkości paczkami, zupełnie takimi jak te, które idzie wyciągnąć z paczkomatu. 

- Co... Co tu się właściwie stało? Jak... ty... Co tu jest grane, do ciężkiej kurwy?!- wykrzyknął Smark, gdy tylko wróciła mu mowa, którą wydarzenie sprzed sekundy totalnie mu odebrało.

- Poważnie, Viggo?!- Śledź zaczął drzeć się do domofonu.- To musi zdarzać się raz na milion! To jest nielogiczne i niemożliwe! To... to na pewno pułapka.- stwierdził, gdy już nieco ochłonął.- Może... może on chce, żebyśmy tam weszli, żeby wykończyć nas w środku?

- Typie. Pieprznąłeś głową w domofon. Magicznym przypadkiem twoja głowa wpisała kod i otworzyłeś nam bramę. Brzmi jak totalnie normlany ciąg... no ten... pierogowo skwarkowy.

- Przyczynowo skutkowy. Głodny jesteś?

- Jeden pies, wiesz, o co mi chodzi- po tych słowach Smark prawie w podskokach wszedł do tajemniczo wyglądającej i pachnącej ciemnymi sprawkami mrocznej, podziemnej Biedronki, widocznie nie przejmując się ani możliwym niebezpieczeństwem, ani absurdem sytuacji.

- Ej, a ty gdzie? Wracaj!- zawołał za nim Śledź.

- A co, nie mieliśmy tam wejść?

- Nie!

- Przed chwilą mówiłeś co innego! Ale w sumie... i tak się ciebie nie słucham.

- I właśnie dlatego twoje życie jest ciężkie. Wracaj tu! Proszę...

Smark podszedł powoli do jednej z półek i wziął z niej niedużą paczkę, zawiniętą w papier. Spojrzał Śledziowi prosto w oczy, w sposób godny największej mendy społecznej w galaktyce i ostentacyjnie upuścił ją na podłogę.

- Ups.

- Co ty robisz, debilu?!- Śledź totalnie spanikował, w ułamek sekundy znalazł się tuż przy Smarku, podniósł paczkę z ziemi i już miał odłożyć ją na miejsce....

- Dawaj, sprawdźmy, co tam jest!- nagle Smark podskoczył i wyrwał Śledziowi paczkę z ręki. Prawie, bo ten drugi nie miał zamiaru dać mu dalej rozrabiać i wciąż uparcie ją trzymał. Smark zaczął więc ciągnąć. Śledź też zaczął ciągnąć. Z całej siły, jednocześnie szarpiąc się jak dwa koguty w poważnym stadium wścieklizny. 

Aż nagle usłyszeli dźwięk rwącego się papieru...

Oboje odskoczyli od siebie z przerażeniem. Mieli w rękach mniej więcej po pół rozdartej paczki, z której na podłogę wysypało się coś zielonego...

- O kurwa- Smark przeraził się nie na żarty.

- Co... co ty najlepszego zrobiłeś?!- Śledź z kolei mentalnie zbliżał się powoli do krawędzi. Miał ochotę wziąć to zielone coś z podłogi i cisnąć tym temu idiocie prosto w twarz. 

- To nie ja! Samo się zrobiło. Co to w ogóle za ziele?   

- Wiesz co... nie ważne, trzeba to pozbierać i odłożyć na miejsce. I zwiać. Szybko. Kurczę blade, z tego jeszcze będą problemy...

Smark ukucnął, wziął w dwa palce trochę tajemniczego zioła i przystawił je sobie do nosa, wąchając uważnie. Na jego twarz stopniowo wstępował szok, niedowierzanie, a potem jakaś dziwna, niepokojąca euforia. Spojrzał na Śledzia ze szczęką oklapłą niemal do ziemi.

- Ty... to jest marihuana. 

Na dźwięk fachowej nazwy zielonego znaleziska Śledzia jakby trafił piorun.  

- O nie... O nie, trzeba to pozbierać, szybko!- niemal rzucił się na kolana i zaczął zagarniać kief z powrotem do swojej połowy paczki. Po chwili zorientował się, że Smark zamiast mu pomagać usypuje kupkę maryśki na podartym papierze, po czym zawija go jak mały, ziołowy naleśnik.- Co ty najlepszego robisz?!

- Skręta- odparł spokojnie Smark.- Słuchaj, już dość długo jesteśmy w stresującej sytuacji i czas się trochę wyluzować.

- Jaja sobie robisz!

- Nie, czemu? Kiedy los zsyła ci cytryny, to robisz lemoniadę, a jak zsyła ci marychę, no to robisz skręta, logiczne.

Śledź zerwał się z ziemi, próbując wyrwać Smarkowi skręta, ale ten drugi niestety był szybszy. O tyle szybszy, że ekspresem stanął na równe nogi i wyjął z kieszeni spodni... zapałki. Trzymając jointa w zębach odpalił jedną i...

- Nie!- Śledź miał już serdecznie dosyć smarkowych odpałów. Ten idiota może i cały czas traktuje go jak osobę z niewiadomych przyczyn gorszą od niego, może wciąż dobitnie pokazuje mu, jak bardzo ma go gdzieś i  może nawet go nie szanuje, ale Śledź nie miał zamiaru pozwolić mu ćpać w środku akcji ratunkowej, co to, to nie! Rzucił się na niego z dzikim wrzaskiem, przewracając go na ziemię i wytrącając płonącą zapałkę z ręki. 

Pech chciał, że wylądowała centralnie na szczątkach paczuszki z marihuaną.

Zioło stanęło w ogniu. 

- Złaź ze mnie!- Smark nie od razu zorientował się w sytuacji. Zepchnął z siebie Śledzia, który leżał centralnie na nim i przerażony gapił się w płonącą kupkę kiefu.

- O matko jedyna!- Śledź podniósł się jak poparzony, zdjął plecak i zaczął w panice szukać w nim butelek z wodą.

Tymczasem Smark postanowił pobawić się w profesjonalną straż pożarną, biorąc z półki kolejną paczkę i z całej siły waląc nią w tę pierwszą, by zdusić płomienie. Druga paczka zajęła się niemal natychmiast. Smark zaczął wrzeszczeć.

- Debilu, odłóż to!- Śledź panikował jak nigdy. Nie mógł dobrać się do butelek z wodą, pogrzebanych gdzieś w przepastnym plecaku.

Smark, również przerażony natychmiast odłożył płonącą paczkę na półkę, tym samym sprawiając, że zajęły się od niej kolejna i kolejna, i następna...

Ani się obejrzeli, mieli przed sobą ścianę płonącej marihuany.

- Smark, musimy stąd uciekać!

Smark dziwnie przestał reagować na śledziowe wrzaski paniki. Zamiast tego stał i wdychał wszechobecny dym. 

- Ja nie mogę, po grzyba ty chcesz uciekać? To jest zajebiste! Ostatnio się tak czułem jak w podstawówce wąchaliśmy klej, kiedy dziewczyna mnie zostawiła! Nostalgia...- chyba już zdążył nawdychać się za mocno...

- No nie no, stary, nie rób mi tego, bądź trzeźwy!- Śledź, przerażony do granic możliwości złapał go za ramiona i zaczął trząść nim na lewo i prawo. Nie wiedzieć czemu, zaczynał dziwnie się czuć...

- Rybcia... mówił ci ktoś kiedyś, jaki ty jesteś piękny?

- Co?!

- Masz takie piękne oczy! Jak te gwiazdy na niebie, co niby tak blisko, a wciąż tak daleko od siebie! Rybciu, jesteś okrągły jak ten księżyc w pełni! A księżyc to waniliowych lodów kulka...

- Ale co ty opowiadasz, przecież... przecież Ziemia jest płaska...

...

Wszystko płonęło. Ogień trawił niezliczone ilości paczek z marihuaną, stojących sobie na równie niezliczonych półkach w ogromnym magazynie, po którym biegali na wskroś zjarani Smark i Śledź. Ten pierwszy siedział drugiemu na barana. Latali w tę i we w tę szybciej niż Sonic, przewracając i tratując półki, podpalając wszystko na swojej drodze i śmiejąc się jak dwójka psychopatów. 

- Nie martw się Nemo, płyniemy ci na ratunek! - Smark wrzeszczał bez opamiętania.- Rybka lubi pływać, dopóki jest żywa! Po prostu lubi pływać!

- Odpuść tę rybkę, bowiem od teraz zwę się Thor Łamikość Pierwszy! I ruszam na podbój galaktyki, by ujrzała wreszcie swego bohatera!- Śledź darł się głosem wziętym z epickiej opowieści fantasy, jednocześnie wywracając kolejną płonącą półkę. Podskoczył triumfalnie, sprawiając, że Smark zleciał mu z pleców. 

- Rybko moja!- leżąc na ziemi, Smark z niewiadomych przyczyn zaczął płakać ze wzruszenia.

Śledź natychmiast rzucił się na kolana przy nim.

- Jestem przy tobie, błagam, nie idź w stronę światła!- to mówiąc dramatycznie złapał go za rękę.

- Rybko...- Smark rozpłakał się tak, że aż załamywał mu się głos.-Zwiesz się Łamikość, a łamiesz mi serce! Zanim umrę... proszę... wyjdź za mnie! Słyszysz, kocham cię!

- Ja...- do oczu Śledzia również napłynęły łzy.- Ja ciebie też!

Przez chwilę patrzyli na siebie nawzajem ze wzruszeniem i niedowierzaniem. Wszystko wokół płonęło żywym ogniem, powietrze przesycał narkotykowy dym...

W tych pięknych okolicznościach...

Pocałowali się. Scenę postanowił uświetnić najwidoczniej posiadający niesamowite wyczucie czasu alarm przeciwpożarowy, który akurat w tym idealnym momencie rozdzwonił się jak tysiąc wściekłych skowronków... 

...

Tymczasem Czkawka i Astrid, tak jak i reszta ekipy podążając obranym przez siebie korytarzem, szli sobie do przodu w kompletnej nieświadomości tego, co takiego wyprawiają ich przyjaciele. Do pewnego momentu szli również w kompletnej ciszy, która jednak w końcu została przerwana przez Astrid, nagłym

- O cholera.

- Co?

- Bo zostawiliśmy bliźniaki same. Już po nich...

- Niby czemu?

Tu Astrid obdarzyła Czkawkę wyjątkowo wymownym spojrzeniem, przypominając mu tym, kim są bliźniaki i z czego są znane. 

- A jak Smark zapomni zabezpieczyć pistolet i się zabije? Albo kogoś postrzeli? Albo jeśli poszukiwania zajmą nam parę dni, oprócz tego wszyscy się pogubimy i skończy nam się jedzenie? Cholera jasna...

- Od kiedy tak się tym wszystkim martwisz?- z doświadczenia Czkawki Astrid snująca czarne wizje i tragiczne scenariusze nie była częstym zjawiskiem. Jednak znał ją nie od dziś i wiedział, że jeśli już to robiła, to niepokój jest wskazany.

- Od kiedy to wszystko moja wina!- wypaliła nagle.

- Ale... o co ci chodzi? Możesz to jakoś rozwinąć?

Astrid westchnęła ciężko.

- No bo ja wiem, że to głupie, że to wszystko tylko przypadek i powinnam tego nie roztrząsać i wziąć się w garść. Ale kurde... to ja wyjechałam z inicjatywą całych tych ferii, to ja namówiłam was do wyjazdu i ja wybrałam ten cholerny hotel chociaż dobrze wiedziałam, że coś jest z nim nie tak. W gazetach rozpisywali się o tej niby klątwie jak o jakimś ósmym cudzie świata, a ja głupia to olałam! Normalnie jak typowa postać w horrorze! Co to jest, jakiś sequel do Lśnienia?! Mało tego, teraz Viggo chce cię zabić i wszystko przez to, że ja cię tu ściągnęłam! Kurde no, zawaliłam i tyle.

Tego Czkawka nie do końca się spodziewał, ale zdążył się już przyzwyczaić, że po Astrid warto spodziewać się niespodziewanego. 

- Tak, i jeszcze powiedz mi, że to ty założyłaś tę mafię- to mówiąc objął ją ramieniem.- Wiem, że sytuacja jest beznadziejna, ale ty jesteś naprawdę ostatnią osobą, która mogłaby się o nią obwiniać. Chciałaś dobrze, gdyby nie Viggo i ta akcja z Dariuszem, z którymi przecież ciula mogłaś zrobić, to mielibyśmy teraz najzarąbistsze ferie na świecie.

- Wiem. Ale po prostu nie mogę przestać myśleć, że jesteśmy tu przeze mnie. No nic... chyba jedyne, co mogę teraz zrobić, to dać z siebie wszystko podczas poszukiwań. 

- I nie dać się zabić. I myśleć pozytywnie. Właśnie przypomniałem sobie, że lawina przysypała auto twoich starych i jak już stąd wyjdziemy, cali, zdrowi i bez żadnych brakujących kończyn, to będziesz miała u nich totalnie przerąbane.

- Szlag by to twoje pozytywne myślenie- Astrid zaśmiała się pod nosem.

- No weź, staram się!

Przemiła rozmowa została przerwana przez Szczerbatka, który zaczął z niewiadomych przyczyn ocierać się o nogi, a właściwie jedną nogę Czkawki.

- Chyba jest głodny- stwierdziła Astrid.

Czkawka ukucnął, wyciągnął z kieszeni bluzy jedną z kanapek, które dał im Śledź, po czym rozpakował ją, rozłożył na części pierwsze, dobrał się do tuńczyka i podsunął kotu pod nos. Ten zaczął jeść mu z ręki, zupełnie jakby Czkawka był jego długoletnim właścicielem.

- Viggo chyba nie karmił go za dobrze - stwierdziła Astrid. 

- A wygląda ci on na kociarza? Bo mi na pewno nie. 

- Nigdy nic nie wiadomo. Ale bez kitu, Szczerbatek łazi za tobą dosłownie wszędzie, to jest aż dziwne... 

- Czyli chyba faktycznie karmię go lepiej niż Viggo. Inaczej byś się tutaj z nami nie narażał na śmierć, co nie? - tu Czkawka zwrócił się do kota, drapiąc go pieszczotliwie za uchem. 

- Kot Kamikadze normalnie. 

Oboje parsknęli śmiechem. 

Chwila radości nie trwała jednak zbyt długo, bo nagle ich uszy zostały prawie doprowadzone do krwawienia wewnętrznego przez okropnie głośny i kompletnie niespodziewany dźwięk... syreny. Wyło tak, że musieli zatkać uszy. Wszystkie światła zaczęły migać, z sekundy na sekundę robiło się na przemian jasno i kompletnie ciemno. Szczerbatek cały się zjeżył. 

- Co jest, do cholery?! - Astrid prawie zdarła sobie gardło, próbując przekrzyczeć wyjącą syrenę.

- Nie mam pojęcia! - Czkawka faktycznie za Chiny nie wiedząc co się dzieje odpalił swoją latarkę, chwycił dziewczynę za rękę i ruszył szybkim krokiem przed siebie z zamiarem jak najszybszego opuszczenia tej strefy chaosu. Astrid dała mu się prowadzić, a Szczerbatek pognał za nimi.

Pędzili, choć nie do końca na oślep, to potykając się o własne nogi, zastanawiając się, co tu się odstawia i czy bliźniaki mają z tym coś wspólnego.

Próbując uciec w miejsce, w którym jakkolwiek słyszeliby własne myśli, nie zauważyli, że korytarz, którym biegną schodzi jakby coraz bardziej w dół...

Zorientowali się w sytuacji dopiero, gdy dźwięk syreny stał się nieco odleglejszy i trafili w miejsce, w którym lampy nie migały jak opętane. Było ciemno, jedynym źródłem światła była latarka Czkawki. Wzdłuż ścian ciągnęły się tu sporych rozmiarów metalowe rury, zmontowane w przedziwny system wraz z jakimiś baniakami, kranami i innymi cudami hydrauliki. Całość była dość mocno zardzewiała i pokryta pajęczynami. 

Patrzyli na nie przez chwilę, zastanawiając się, co to tu robi i do czego służy.

- Chyba jesteśmy pod basenem- stwierdził Czkawka.

- Chyba mamy przerąbane.

Niepokojące słowa Astrid skłoniły chłopaka do oderwania wzroku od rur na ścianie... Poczuł się jak porażony piorunem gdy zobaczył przed sobą trzech facetów, wychodzących zza rogu korytarza. Jeden z nich miał karabin.

Całe szczęście Astrid spostrzegła ich, zanim oni zdążyli to zrobić. Jednak nie byli ślepi i w końcu zauważyli nieproszonych gości.

- Kdo jsi?! Jak jsi se sem dostal?!- typ z karabinem zaczął się do nich wydzierać.

Czkawka był przerażony. Naprawdę przerażony. I w pełni świadomy powagi sytuacji. Ale jednocześnie... ze wszystkich sił starał się powstrzymać od parsknięcia śmiechem.

Ten typ gadał po czesku.

- Eee... umie pan po polsku?- spytała niepewnie Astrid.

Sytuacja była beznadziejna. Czkawka rozglądał się ukradkiem za sposobem wybrnięcia z niej, ale nie widział żadnych możliwości. Nie było gdzie się schować, gdyby ten typ zaczął strzelać. Niby były rury, ale raczej nie dało się z nich jakoś skorzystać... Jedyną bronią, jaką dysponował, był raczej bezużyteczny w tej chwili kot, kanapka z tuńczykiem już pozbawiona tuńczyka i jego latarka...

- Pokračuj v mluvení, malí parchanti!- typ z karabinem wydzierał się dalej.

- I'm sorry, I don't understand czeski!- Astrid, również ostro przerażona próbowała dogadać się z nim na wszelkie znane sobie sposoby.-Can you speak Polish? Or... English, maybe?

Typ chyba stracił cierpliwość.

Przeładował karabin...

Przez głowę Czkawki przejechało całe metro panicznych myśli. Co robić?! Miał jakieś dwie sekundy na działanie, czyli za mało, żeby wyciągać z kieszeni kanapkę z tuńczykiem, więc została mu latarka... jedyne źródło światła w pomieszczeniu! Jeśli ją wyłączy, to będzie kompletnie ciemno i czeski snajper nie będzie widział, gdzie strzelać!

Jednym kliknięciem sprawił, że wokół nastała całkowita czerń.

Udało mu się zdezorientować tym nieco czeskiego snajpera i jego kolegów, ale ten zaczął w końcu strzelać na oślep. Czkawka spontanicznie ułożył sobie plan na taki rozwój wydarzeń, miał zamiar jak najszybciej zabrać stamtąd Astrid, zasłonić ją jakoś i liczyć na szczęście, ale gdy ruszył się z miejsca, żeby to zrobić, okazało się, że dziewczyny nie ma tam, gdzie stała przed chwilą...

Przerażony do granic możliwości włączył latarkę. W idealnym momencie, żeby dojrzeć jak Astrid... tuż przed nosem czeskiego snajpera wygina lufę jego karabinu. Pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. Gołymi rękami.

Patrzył z opadniętą szczęką jak dziewczyna wyrywa wygięty karabin z rąk jego właściciela i z całej siły wali go nim w głowę aż przewrócił się na ziemię. Rąbnęła go jeszcze parę razy, do nieprzytomości. Jego koledzy z początku stali w kompletnym osłupieniu, z wrażenia chyba nie mogąc się ruszyć. Jakby nie było, właśnie przed chwilą na ich oczach siedemnastoletnia dziewczyna powaliła człowieka z karabinem. Ale w końcu się otrząsnęli. Ruszyli na nią we dwóch, jakby się jej obawiali po tej akcji z karabinem... Słusznie, bo jeden z miejsca dostał z pięści w szczękę, raz, drugi, po czym gdy próbował zablokować trzeci cios, Astrid odbijając się od ściany wskoczyła mu na barana i ścisnęła go nogami za szyję aż zsiniały mu usta. Próbował ją z siebie zrzucić, a ten drugi typ usiłował ją z niego ściągnąć, jednak ten pierwszy sam mu to uniemożliwiał, miotając się jak opętany. Astrid utrzymywała się na nim cudem, wygięty karabin zaginął w akcji gdzieś pod ścianą, wyglądało to jak porąbane ludzkie rodeo. W końcu pierwszemu zabrakło powietrza i razem z Astrid runął na podłogę. Dziewczyna przetoczyła się po ziemi, ze zmęczenia na chwilę tracąc świadomość tego, co się właściwie dzieje, którą jednak szybko odzyskała, gdy zobaczyła nad sobą tego drugiego typa. Zerwała się i robiąc perfekcyjne przejście w tył rąbnęła go butem prosto w twarz. Jej ciężkie, żołnierskie oficerki sprawiły się świetnie, z nosa delikwenta trysnęła krew. Ale on nie pozostał jej dłużny. Zaczęli okładać się pięściami i w końcu odpłacił jej się, również uderzając w nos i wywabiając z niego strugi krwi. 

Tego Czkawka nie mógł przebaczyć. 

Wyrwany z transu, w który wprawiła go ogólna niesamowitość i nieprawdopodobność tego, co tu się odstawiało (Astrid prała się z trzema gorylami i wygięła karabin!), opamiętał się i szybko rozejrzał się za sposobem, w jaki mógłby jej jakoś pomóc. Dosyć stania bezczynnie i patrzenia z zachwytem jak jego niesamowita dziewczyna leje wszystkich wokół, musiał pomścić ten jej nos! Bić się niestety nie umiał za Chiny. Ale miał przy sobie broń. Broń w postaci latarki i kanapki z tuńczykiem. Już bez tuńczyka. Bez głębszej refleksji wyjął z kieszeni to drugie i... 

Rzucił. 

Nie bardzo wiedział po co. Ale nie wiedzieć czemu miał przeczucie, że to dobry pomysł. Po prostu rzucił. Gdzieś w przestrzeń. Latająca kanapka skutecznie odwróciła uwagę jej  ofiary, która patrzyła z mindfuckiem na twarzy jak kawałek chleba w folii spożywczej przelatuje jej tuż przed nosem. 

Astrid wykorzystała sytuację i rąbnęła go z główki tak, że ten się przewrócił, wyjęła z kieszeni swój nóż, usiadła okrakiem na leżącym na ziemi mężczyźnie i przystawiła mu ostrze do gardła. 

- English motherfucker! This is America! - wrzasnęła mu prosto w twarz. 

- Jak... Jak do cholery tyś to zrobiła?! Jak?!- Czkawce wróciła mowa, którą dosłownie mu odebrało przez to, co się przed nim właśnie rozegrało. Przepełniał go szok i niedowierzanie. Astrid sama jedna powaliła trzech dorosłych mężczyzn. Gołymi rękami! - Jak to jest w ogóle możliwe?! 

- Daj spokój, przecież wiesz, że trenuję od trzeciego roku życia. 

- Ale... Jak?! 

- Normalnie. Ale kurde... - tu Astrid otarła sobie krew spod nosa wierzchem dłoni. - Tego mi było trzeba. Wracając- spojrzała temu typowi prosto w oczy lodowym, wręcz mrożącym krew w żyłach spojrzeniem. - Speak motherfucking English! 

- A... Ale ja z Polski!- typ niespodziewanie wykrzyczał z przestrachem parę słów w znanym im języku. Było po nim widać, że po tym, co tu zaszło jest w naprawdę ciężkim szoku. 

- Kurwa, trzeba było tak od razu! Gdzie Dariusz?! 

- Kto? 

- No nie zgrywaj debila! 

- Kim wy w ogóle jesteście?! 

- Nieważne, ważne jest to, że masz mi powiedzieć gdzie do cholery trzymacie Dariusza albo pana kurwa wyfiletuję!- to mówiąc Astrid przycisnęła mu lekko nóż do gardła, jakby chciała je poderżnąć. 

Bynajmniej nie chciała naprawdę go podżynać, ale zdążyła już sobie obiecać, że da z siebie wszystko, żeby jak najszybciej wyciągnąć stąd wszystkich, którzy tu wylądowali, nawet jeśli nie była temu winna.  

- Psychiczna babo, ja nie mam pojęcia, o kogo ci chodzi, przysięgam! 

- Astrid weź przyhamuj...- Czkawka zdecydował się interweniować, bo sytuacja zrobiła się już zbyt poważna. Nie żeby od początku nie była. Choć domyślał się, że Astrid przecież nie zabije tego faceta, to naprawdę nie chciał, żeby dziewczyna choć przez przypadek zaczęła dzielić z nim ból, jaki znosił ze świadomością, że ma kogoś na sumieniu... 

I wtedy właśnie wdepnął w kałużę. 

Zaraz... Co? 

Spojrzał w dół, nieźle zdziwiony. Faktycznie. Stał w kałuży wody. Jego jeden jedyny trampek powoli nasiąkał wodą. 

Ale skąd ta woda się tam wzięła? 

Odpowiedź na to pytanie odnalazł, kierując światło latarki na ścianę, do której były przytwierdzone tajemnicze rury. Z jednej z nich przez niewielką dziurkę lała się strużka wody. Sama rura była wgnieciona, a reszta żelastwa jakby popękana... Nie. Nafaszerowana pociskami z karabinu, który skończył wygięty pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. Z miejsc, w które się wbiły, kropla po kropli kapała woda... 

Aż nagle wszystkie wyleciały, wystrzelone nie przez karabin, a przez ciśnienie wody, która zaczęła lecieć z nich jak opętana, rozbryzgując się na suficie, przeciwległej ścianie i podłodze. Potem coś zaczęło skrzypieć. Jakiś kran zaczął z tajemniczych powodów kręcić się niczym poruszany przez jakieś szalone duchy, nawiedzające to miejsce. Śrubki, łączące konstrukcję zaczęły jedna po drugiej wypadać. Wszystko zaczęło się walić. 

Woda lała się zewsząd całymi potokami. A Czkawka, Astrid, Szczerbatek i jedyny przytomny spośród trzech typów od karabinu patrzyli z przerażeniem na pęknięcia, które pojawiły się na ścianie i powiększały się z sekundy na sekundę... 

- Astrid, uważaj! 

Tyle Czkawka zdążył powiedzieć, zanim ściana zawaliła się prosto na nich, a woda z basenu, który jak się okazało znajdował się tuż za nią, chlusnęła niczym tsunami, zalewając cały korytarz.



***

Dżeeeeeeemdobry i witam serdecznie po zdecydowanie za długiej przerwie. Wiem, umarłam na prawie trzy miesiące bo jak się okazało, w wakacje wcale nie mam aż tak dużo wolnego czasu (wolnego, czyli takiego, w którym akurat nie mam kompletnie nic do roboty), jak się spodziewałam... No nic, człowiek musi przecież próbować nowych rzeczy, nie samym pisaniem żyje, choć czasem bardzo by chciał ;DD Uwierzcie mi, wiele bym dała za chociaż godzinę dziennie, którą mogłabym poświęcić KZP. Niemniej jednak łapię się ostatnio różnych innych ciekawych rzeczy, choćby cosplayu (zrobiłam tu nawet album ze zdjęciami w tematyce Creepypasty), piractwa ( wie, o co chodzi ;DD) i tak dalej. Ale żeby nie było, piszę kiedy tylko mogę! I robię to z czystą przyjemnością <333

Sayonara, do następnego :DD

Ja

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top