Nowy cel
Mimo prób i starań, nie udało mi się wyciągnąć kuli z barku po potyczce. Boli, jak by ktoś mi dziurę nożem wiercił. Straciłem trochę bandaży, ale mam jeszcze jedną apteczkę. Słyszałem o pomocy medycznej ze strony doświadczonych stalkerów. Lepsze to pewnie, niż pomoc żołnierzy w postaci skrócenia cierpienia. Moja strzelna również potrzebuje powrotu do pierwotnego stanu. Coś się oberwało w mechanizmie spustowym. Trzeba poszukać jakiegoś punktu naprawy, o ile taki istnieje. Patrząc na mapę domyślam się, gdzie może znajdować taki punkt, na nakraju Zony. Ruszam wzdłuż drogi o świcie. Nocowałem na strychu opuszczonej chatki. Zjadłem i wyszedłem. Idę równym krokiem omijając podejrzne wiry powietrza na drodze. Widzę coś w odległości kilkuset metrów. Stado czarnobylców wielkości jeszcze nie dorosłych owczarków niemieckich. Przykucam, z plecaka wyjmuję lornetkę. Zdejmuję zaślepkę, przykładam do oczu. Kręcę ostrością. Sześć dzikich zwierząt wyczuło już moją obecność. Cholera nie pomyślałem o tym, że stoję plecami do wiatru. Podmuch niesie mój zapach wprost do nozdrzy zmutowanych psów. Odstawiam lornetkę od oczu. Do ręki biorę broń. Chowam niepotrzebny przedmiot do plecaka. Mutanty wpatrują się we mnie najeżone. Zdejmuję plecak rzucam go na ziemię. Stado zbliża się do mnie powoli. Później przyśpiesza, aż w końcu zaczyna biec. Rzucam się do ucieczki zaglondając przez lewy bark do tyłu. Skręcam z drogi i wbiegam w wysoką trawę i krzaki. Kilkadziesiąt metrów dalej słyszę warczenie i ujadanie. Coraz bliżej. Zatrzymuję się, nasłuchuję i padam na brzuch. Nade mną przelatuje kilkudziesięciokilogramowe cielsko. Wpada w krzaki. Chcę oddać strzał na ślepo. Pociągam palcem wskazującym za spust, brzdęk iglicy rozbrzmiał w uszach. Na śmierć zapomniałem. Zepsuta. Upuszczam strzelbę na ziemię, wyciągam moje zbawienie z kabury. Zdążyłem załadować i obrucić się na plecy, gdy kolejny pseudo pies skacze w moją stronę. Oddaję dwa strzały. Bezwładne upada na mnie. Przykładam pistolet do krótkiego pyska skomlącego psa, zza krzaków wyskakuje kolejny, jeszcze większy. Zmieniam kulochwyt. Strzelam do groźniejszego przeciwnika. Pies odskoczył i upadł na prawy bok. Skomle i ujada. Zrzucam jeszcze wpół żywego stwora z siebie, wstaję i robię dwa kroki w tył. Czuję obecność kolejnego z mojej drugiej. Nie mogę zapomnieć o mojej dziewiątej na której może znajdować się przeciwnik, czekający na mój błąd. Z zarośli wychodzi kolejny, warczy i powoli podchodzi do mnie. Szkoda amunicji na dosyć wolnego. Sprzedaję mu kopa na pysk i dogniatam prawą nogą do ziemi, wyjmuję nuż z pokrowca przy bucie i wbijam mu go w szyję. Widziałem ich szóstkę. Jednego teraz dorwałem i jeszcze dwa wcześniej. Jeszcze wydają z się w jakieś dźwięki, ale szkoda na nie czasu. Jeszcze trzy... Zrywam się z miejsca i wybiegam pod skosem na drogę. Z gęstwiny wybiega kolejny. Kieruję pistolet w jego stronę, celuję idealnie w jego pysk, wstrzymuję powietrze. Powoli pociągam za spust, huk, odrzut, pocisk opuszcza lufę, dymiąca łuska wyskakuje z Glocka. Wszystko dzieje się potwornie wolno, agresywne zwierzę obrywa między oczy. Dźwięk miażdżącej się czaszki. Łuska upada na popękany asfalt, odbija się dwa razy i podjeżdża pod moją nogę. Po chwili wychodzą dwa kolejne. Muszkę utrzymuję między nimi, by w razie ataku jednego z nich mieć taką samą odległość między nimi dwoma. Podchodzą do trupa. Patrzą na mnie, zamiast najerzyć się to skólają i zarządzają odwrót. Wzdycham ciężko, opuszczam broń. Idę po moją strzelbę. Dwa psy powoli się wykrwawiają, dobijam je nożem. Niech im Zona lekką będzie. Wracam na drogę, przy okazji zgarniam plecak. Po drodze mijam różne, pojedyńcze zrójnowane budynki. Został mi jeszcze dobry dzień drogi... Rana postrzałowa daje o sobie znać od czasu do czasu. Znajduję nie najgorszy punkt noclegowy dla mnie. Załatwiam co trzeba i wczołguję się do środka. Rozkładam w klaustofobicznym zapadniętym się domu śpiwór. Otwieram konserwy i wojskowy chlebek. Zasypiam równo z dniem.
świcie obudziła mnie jakaś wrona. Zrywam się do pozycji siedzącej, ale zapomniałem o zarwanym dachu i zarypałem głową w złamaną belkę. Wyciągam z kieszeni płaszcza pudełko amunicji. Wysypuję kilka szczęściarzy i dokładam parę sztuk do magazynka. Wyczołguję się ze schronienia i ruszam w dalszą drogę. Natrafiam na tory, pokryte rdzą. Nie są używane od przeszło 28 lat. Idę po nasypie wzdłuż żelastwa i natrafiam na pociąg. Troszkę już pokrył się zielenią od deszczu. Szyby są brudne od zacieków, trzeba zbliżyć się mocno żeby coś dostrzec. Omijam maszynę. Któryś kilometr dalej na nasypie leżą na brzuchu zwłoki. Mają już z kilka miesięcy. Głową leży na torach patrząc w lewo. Omijam go szerokim łukiem na wszelki wypadek. Mam wrażenie, że gapi mi się na plecy. Przechodzi mnie dreszcz, przyśpieszam kroku. Nadchodzi wieczór świerszcze hałasują w trawie. Dostrzegam jakiś kompleks budynków. Muzyka, śmiechy, brzdęk butelek. Znalazłem co szukałem. Wchodzę do środka. Przy stoliku siedzą trzy osoby,przy barze kolejna. Wszyscy wgapiają się we mnie i patrzą jak na ducha, w końcu jestem tu nowy. Podchodzę do lady.
- Macie tu lekarza?- pytam. Barman patrzy na mnie jak na debila. Widocznie nie rozumie po polsku. Eh...
- Pytam czy macie tu lekarza.- Tym razem po rosyjsku.
- Ta, jest taki jeden doktor. Na dole w piwniczce siedzi. A tyś to kto?- Pyta.
- Nie twoja sprawa. Odchodzę.
- Broń, to ty zostaw tutaj.
- Bo co? Patrzę podejrzliwym wzrokiem. - barman wyciąga spod lady obrzyna i celuje w moją stronę. Trzech kolesi przy stole, biorą do ręki broń na krótki dystans.
- Dlatego. - Odpowiada poddenerwowany barman.
Wyciągam pistolet z kabury, wypinam magazynek i rzucam na ladę.
- A strzelba? Dawaj no ją tu. - ładuję celuję w podłogę i pociągam za spust. Nic się nie dzieje.
- Zepsuta. - Odchodzę i idę do drzwi prowadzących do piwnicy. Schodzę po jednym stopniu. Między drzwiami a podłogą połyskuje niebieskie światło. Pukam lekko trzy razy pięścią.
- Wejść. - Odpowiada dosyć głośnym głosem mężczyzna. Naciskam klamkę i popycham drzwi. Siedzi przy biurku, spawa broń. Ku mojemu zdziwieniu za źródło prądu robi mu Elektra.
- Czego tu szuka?- podnosi głowę i przestaje spawać.
- Słyszałem o pomocy medycznej ze strony stalkerów, więc przyszedłem. Dostałem kulkę już kilka dni temu.
- Pomogę, ale nie za darmo. Co masz do zaoferowania? - Obracałem się po kieszeniach.
Zdjołem plecak i chwilę w nim poszperałem. Wyciągnąłem amunicję do Scara, noże, filtry i wiele innych.
- Nie masz żadnych artefaktów?
- Czego?
- To jak ty nie wiesz co to jest to znaczy, że długo tu nie jesteś. Wskazał palcem na Elektrę, która nierówno emitowała niebieskie światło
- To jest artefakt. Niektóre anomalie nie mają na celu tylko zabicie pechowca, który w nią wdepnie. Siadaj opowiem ci trochę. - Długo gadaliśmy o anomaliach, czarnobylcach, wojsku i tak dalej. Dowiedziałem się jakie są rodzaje anomalii i gdzie można niektóre znaleźć. Są na przykład Żarniki- ziejące ogniem, Trampoliny- wystrzeliwywujące wszystko, co w nią wpadnie z olbrzymią prędkością, Windy- unoszące przedmioty z dwa metry nad nimi, Tresety, przecinające jak brzytwa na pół, czego sam byłem świadkiem, Perły- leczą rany i wiele, wiele innych. Mówił mi o stworach posiadających moc telepatii, mięsakach, zombi, psach. Opowiedział też legendę o Czarnym Stalkerze, który według chumoru zarządza Zoną. Po którejś godzinie pogawędek przypomniało mi się coś.
- Ty tu broń naprawisz?
- Jestem złotą rączką na tych terenach. Sam widzisz co wymyśliłem. - Kiwnął głową na spawarkę zasilaną Elektrą.
- Moją strzelba szwankuje, zerkniesz?
- Nie dzisiaj bo już zmęczony jestem. Pokaż mi jeszcze ten bark.- Odsłaniam ranę, mocno się już zapaprała, nie najlepiej to wygląda.
- Znieczulenia nie mam, więc zaboli. Poszedł po zestaw. Wraca z małymi kombinerkami, spirytusem, bandażami, igłą, nicią i małym pudełkiem. Polewa ranę i próbuje wyciągnąć kulę. Syczę z bólu, ale nic nie poradzę. Po chwili DR wyciąga kulę. Ulga. Polewa ponownie spirytusem, dziurę zszywa nicią chirurgiczną. Wyjmuje z pudełka artefakt- lecznicze Perły. Przykładam do szwów i obwiązuje bandażem.
- Za takie usługi to ty powinieneś mi skrzynię artefaktów przynieść, ale to nie ucieknie. Jak spróbujesz uciec, to ukaże cię Czarny Stalker zamiast mnie. -Uśmiecha się i odchodzi odnieść rzeczy na miejsce. Wyciągam z plecaka podpitą flaszkę, stawiam na blacie.
- Na razie tak jestem w stanie ci się odwdzięczyć. Dziękuję za pomoc.- zarzucam plecak oraz ramię i idę w stronę drzwi, Wchodzę po dwa schodki.
- Jest tu gdzie się za darmo przespać? - pytam barmana. Mężczyzna popatrzył się na mnie, przechylił głowę na bok i podniósł prawą brew.
- Za darmo to ty możesz po mordzie oberwać. - sięga po mój pistolet i rzuca do mnie.
- Masz tu swoje manatki i spadaj. - posłusznie zabieram to co moje i wychodzę i tak nie mam nic do roboty. Niebo rozświetlają już tysiące gwiazd, księżyc już na południowym-wschodzie. Zimno, na minusie, przymarzły małe kałuże, z ust wydobywa się para i leci ku górze znikając po przebyciu oświetlonej drogi. Nieopodal znajduję szopę, bardzo starą szopę. Odginam przyblokowane drzwi i wślizguję się do środka. Rozglądam się z latarką, przygniłe siano, skruszałe deski i... Samochód?
Zabytek już. Niebieski Opel, ale nie znam się i nie powiem jaki to model i.t.d. para drzwi, rdzą pokryły się zderzaki, błotniki i ozdobny pasek na boku. Felgi osiadły na ziemi. Jest na tyle zimno, że postanawiam przespać się w pojeździe. Szarpnąłem za klamkę, otwarty, ale klamkę wyrwałem. Trudno, wyjdę drugimi. Wchodzę i zatrzaskuje drzwi. Pachnie starością i kurzem, kładę plecak na siedzeniu kierowcy, wyjmuję konserwy i chlebek. Wsuwane kolację, opuszczam siedzenie i przykrywam się śpiworem. Kolejna doba w Zonie właśnie się kończy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top