siódma kropla cz. 2
— Czuję się dziwnie — mówię. — Boli mnie głowa... i brzuch, jak teraz o tym myślę.
— Nie ma co się dziwić — fuka pielęgniarka. — Mocno ci się oberwało, chłopcze, nie ma co. Trzy klątwy! I po co było się pchać na pole walki?
— Skąd miałem wiedzieć, że śmierciożercy mają zamiar zabawić się akurat w tej wiosce — mruczę i posłusznie siadam na szpitalnym łóżku, aby pani Pomfrey mogła mnie przebadać. Rzuca parę zaklęć skanujących mój organizm i ogląda bok, gdzie ugodziła mnie klątwa tnąca. Teraz widnieje tam tylko wielki siniak, ale boli tak kurewsko jak przedtem. - Co mnie trafiło?
— Z zeznań twoich przyjaciół wynika, że trafiły cię odbite promienie dwóch klątw, które zderzyły się ze sobą: zaklęcie zabijające i tarczy. Wywołało to krótką śpiączkę, ale na szczęście wybudziłeś się z niej. Trzecim zaklęciem był Cruciatus. Trafiając cię, osłabił twoje ciało i mocno nadwyrężył mięśnie.
Pani Pomfrey wychodzi, a po chwili wraca z tacą pełną eliksirów.
— Którego dzisiaj mamy? — pytam przed łyknięciem obrzydliwych mikstur.
— Trzydziesty pierwszy sierpnia, jutro zaczyna się rok szkolny. Nie ma co, Panie Potter, ale wyczucie czasu to ma pan doskonałe.
— Będę mógł pójść na ucztę?
Wzrok pielęgniarki mówi mi, że o tym to mogę sobie jedynie pomarzyć. Przeklinając swój los i pecha, przełykam smakujący smoczymi odchodami zielony eliksir, a potem jeszcze przeciwbólowy i Słodkiego Snu.
— Branoc — mówię i opadam na poduszkę, wtulając w nią policzek.
— Dobranoc, panie Potter.
Budzę się w puchatym świecie różu. Już tu byłem, ale rozglądam się na nowo, szukając zmian. Drzewa są spokojne, wata cukrowa wygląda na nich przepysznie, różowa rzeka płynie łagodnie.
Wiatr ma słodki zapach lukru, droga błyszczy się czekoladą.
Zwierzę. Jednorożec? Podchodzę bliżej.
Grzywa niby z mgły, świecąca się bielą, różowa sierść i srebrny róg. W głowie staje mi obraz, jak ten ostry róg rozpruwa mój brzuch. Odrażająca perspektywa.
Ostrożnie wycofuję się z pola widzenia jednorożca i spoglądam w górę, a potem góra staje się dołem. Na przeciwko mnie na samotnej chmurce i samotnej huśtawce, huśta się samotny chłopiec. Chude nogi unoszą się w powietrzu. Jego zraniony uśmiech chwyta moje serce - tam bardzo chcę mu pomóc!
Kiedy orientuję się, że tym chłopcem jest Draco i wiem, jak mu pomóc, zaczynam spadać. Spadam długo, a otacza mnie tylko róż.
Otwieram gwałtownie oczy i spazmatycznie łykam hausty powietrza. Budzi to panią Pomfrey, która sprawdza mój stan zdrowia, zmusza do wypicia eliksiru i każe wypoczywać.
W Skrzydle Szpitalnym jest jasno, słońce już dawno wzeszło. Podchodzę do okna i siadam na parapecie, obserwując Zakazany Las.
Zastanawiam się, czy Draco żyje. To moje pierwsze zmartwienie, chciałbym jeszcze raz go przytulić i poczuć, że jestem potrzebny, że nie ma potrzeby rozlewać więcej mojej krwi. Drugim zmartwieniem jest stan emocjonalny Draco, jeśli ten przeżył, a patrząc na szczęście tego drania, na pewno tak jest. Ile osób zabił? Ilu ma na sumieniu? Jak się z tym czuje? Dalej potrafi czuć, czy zmienił się w marionetkę z nieożywionych materiałów sterowaną przez ojca?
Zanim się orientuję zapada zmrok, a do Skrzydła Szpitalnego przychodzą moi przyjaciele. Hermiona rzuca mi się na szyję, jej loki łaskoczą moją twarz w irytujący sposób, ale to nic. Ważne, że tu jest.
Uśmiecham się do Rona, trzymając w ramionach Hermionę, która powtarza, jakim to idiotą jestem. Na policzku mojego najlepszego przyjaciela widnieje długa szrama - znak wojny.
— Nic ci nie jest? — pytam Hermiony, gdy mnie puszcza. Przeczy głową.
— Pani Pomfrey mnie poskładała, zresztą to były tylko skutki Cruciatusa — tłumaczy, a potem uśmiecha się smutno.
— Nie powinienem was tam ciągnąć.
— Nie mogliśmy tego przewidzieć...
— Właśnie, że mogliśmy. Trwa wojna, do cholery! Nie możemy być tacy lekkomyślni.
— Nie zamieniaj się w Hermionę, błagam - mówi Ron — jedna w zupełności wystarczy.
Za ten tekst zarabia uderzenie w głowę, a ja śmieję się na głos.
— Ała! Co ja takiego powiedziałem? — syczy Ron i pociera głowę, krzywiąc się z bólu.
Wstaję i garnę ich oboje do uścisku.
— Brakowało mi was — mamroczę we włosy Hermiony. Już nie irytują, są bezpieczną opoką, sygnałem, że wszystko jest tak, jak ma być.
— Nie rozczulaj się tak, stary. — Ron klepie mnie po plecach. Parskam pod nosem i puszczam ich. Siadamy na moim łóżku. Przynieśli Fasolki Wszystkich Smaków, więc zajadamy się nimi pośród śmiechów.
— Żałuj, że nie byłeś na uczcie powitalnej —mówi Ron i wsadza do ust pełną garść różnokolorowych fasolek.
— Fuj! Ron, jak możesz to jeść? Przecież tam jest kilkanaście najokropniejszych smaków! — oburza się Hermiona i marszczy nos z obrzydzenia.
— Jak zmieszam, nie czuję tego smaku. — Wzrusza ramionami i bierze kolejną garść smakołyków.
— To jaki sens to jeść — mamrocze pod nosem Hermiona. Ona sama zjada ich niewiele, od dziecka była uczona, by rozważnie jeść słodkości.
— Co zdarzyło się, po tym jak straciłem przytomność?
— Było wielkie zamieszanie — zaczyna Hermiona. — Voldemort wściekał się i już miał cię dobić...
— Ale wtedy pojawił się Dumbledore z Zakonem! Mówię ci, mieli wejście smoka!
— Rozpętała się walka — Hermiona podejmuje przerwaną opowieść i mrozi Rona wzrokiem, że ośmielił się jej przerwać. — Podbiegł do nas profesor Lupin i aportował ciebie do Hogwartu. My zostaliśmy walczyć, ale gdy tylko zabrakło ciebie, V-voldemort deportował się.
— Przestraszył się Dumbledore'a, ot co!
— A wraz z Vol... nim deportowali się wszyscy śmierciożercy. Potem zajęliśmy się rannymi... i martwymi mugolami.
Nastaje chwila ciszy, nikt nie wie, co ma powiedzieć. Martwi. To słowo huczy w mojej głowie. I za co zginęli? Bo nie mieli magii, bo irytowali Toma?
W końcu postanawiam przerwać ciszę:
— Kto będzie nas uczył Obrony w tym roku? — Próbuję zmienić temat na przyjemniejszy. Hermiona przystaje na to z ochotą i odpowiada szybko:
— Snape. Będzie nas uczył Snape.
— Żartujesz sobie! — No to mam przerąbane, po prostu pięknie. Koniec z dobrymi ocenami z Obrony przed Czarną Magią, Potter. Dobra passa się skończyła. — Myślicie, że nauczy nas czegoś?
— Od Umbrige gorszy być nie może — mówi Ron z pełnymi ustami.
— Ale to nie znaczy, że przestanie wyżywać się na Gryfonach — wzdycham ciężko.
— Jeśli przyłożymy się do nauki, na pewno sobie poradzimy.
Śmieję się w duchu. Hermiona i jej wiara w potęgę nauki jest zadziwiająca.
— Chciałbym reaktywować Gwardię Dumbledore'a — mówię.
— Po co? Przecież mamy nauczyciela Obrony. — Ron gapi się na mnie z pytaniem wymalowanym w oczach.
— Przeraża mnie wojna. I śmierć. — Obejmuję się ramionami. — Nie wiemy, kiedy Voldemort zaatakuje Hogwart, a musimy być na to przygotowani. Powinniśmy być zjednoczeni, jako szkoła i jej uczniowie. Wiem, że nie zniesiemy segregacji domowej, ale może dzięki dodatkowym zajęciom, gdzie będą wszyscy, nasze stosunki się poprawią.
— Zaraz... Chcesz uczyć Ślizgonów?! — oburza się Ron, a jego twarz przybiera czerwony kolor. No to się wkopałem.
— W sumie tak... — odpowiadam. Chcę pokazać, że Hogwart jest jednością, a jego uczniowie są ponad ideologią krwi i chronią siebie nawzajem, chociażby dlatego że są przyjaciółmi.
— Profesorze Dumbledore! — mówi sztywno Hermiona, wstając szybko i poprawiając szaty. Podnoszę głowę i zauważam dyrektora Hogwartu ubranego w dziwne, rażące kolory. Zapewne chce ze mną porozmawiać. Rozgarnięta Hermiona łapie Rona za łokieć i wychodzą razem ze Skrzydła Szpitalnego. Dziewczyna odwraca się i posyła mi uśmiech pełen otuchy.
— Dzień dobry — witam się grzecznie.
— Witaj, Harry. — Dumbledore poprawia zsuwające się ze złamanego nosa okulary-połówki i uśmiecha się smutno. — Jak się czujesz?
— Lekko otumaniony — przyznaję, a dyrektor w tym czasie sadowi się na krześle.
— To zrozumiałe po tym, co ci się przydarzyło.
Na chwilę zapada krępujące milczenie, a ja pocieram ręce, zdenerwowany. Są spocone i nie wiem, co z nimi zrobić, więc chowam je między kolana. Teraz, przed tym człowiekiem, który zawsze znajduje w sobie litość i dobroć, nawet pochłonięty gniewem, wstydzę się. Najzwyczajniej w świecie, straszliwie mi wstyd za to, co zrobiłem. Zabiłem kilku śmierciożerców bez cienia skruchy. I dalej nie żałuję, tego że zabiłem tę sukę Lestrange, po prostu Dumbledore budzi we mnie respekt. Przy nim czuję, że powinienem być jak najlepszy, sprawić się lepiej, żeby mógł mnie pochwalić.
Zaraz ganię się za tę głupią myśl i wyrzucam ją z głowy. Co on takiego dla mnie zrobił, że tak się przed nim korzę, tak zabiegam o jego uznanie? To dyrektor mojej szkoły, straszy czarodziej, jedyny, którego boi się Voldemort. Też powinienem się go bać?
— Eee... — nie za bardzo potrafię znaleźć właściwe słowa — co pana sprowadza?
— Och, chciałem sprawdzić jak się czujesz — odpowiada. — Może masz ochotę na cytrynowego dropsa?
— Yhm, podziękuję.
Dumbledore wzrusza ramionami i sam wyciąga jasnożółtego cukierka ze srebrnego, metalicznie błyszczącego rulonika.
Zwracam uwagę na jego palce, które świadczą o jego wieku jeszcze bardziej niż długa broda niczym z filmu o Świętym Mikołaju, czy liczne zmarszczki, którymi usiana jest twarz dyrektora.
— Mój drogi chłopcze, musimy porozmawiać o pewnej kwestii, o niesubordynacji twojej i twoich przyjaciół. Myślę, że Pan Weasley dostanie odpowiednią naganę od matki, jednak ty...
Przez następne trzy minuty wysłuchuję, że powinienem być ostrożniejszy i że brawurze Gryfona nie zawsze można ufać w rozsądnej ocenie sytuacji.
Choć jeszcze chwilę temu czułem się winny, teraz moja krew wrze, a ja sam zaciskam pięści ze złości. Mam być niby tym cholernym Chłopcem, Który Przeżył, tak? I siedzieć z założonymi rękami, gdy giną ludzie?!
— Chcę walczyć! — krzyczę. — Jak mam siedzieć na miejscu, objadając się w najlepsze słodyczami, gdy wiem, że Voldemort w tym czasie może atakować wioskę?! A zresztą byliśmy w tej wiosce przypadkiem...
— Nie powinniście w ogóle opuszczać Nory, Harry. Koniec dyskusji. — Dyrektor wzdycha ciężko i częstuje się kolejnym cukierkiem. — Wiem, że rozpiera cię młodzieńcza energia, ale...
— Żadna cholerna młodzieńcza energia! Chcę walczyć i pomścić tych biednych ludzi!
— Spokojnie, nie ma potrzeby, by używać tak ordynarnego słownictwa. — Gromi mnie wzrokiem, więc przytłoczony szybko mamroczę:
— Przepraszam, ale rozumie pan, panie profesorze... Ja chcę walczyć. Patrzenie na śmierć ludzi, na bestialstwo śmierciożerców... wzbudza we mnie silne emocje i nie mogę tylko się przyglądać czy uciekać z podkulonym ogonem. - Patrzę na dyrektora z nadzieją, że mnie rozumie. Spojrzenie niebieskich oczu wydaje mi się smutne i doświadczone tragediami, kiedy Dumbledore wypowiada te słowa, które tak bardzo chciałem usłyszeć.
— Rozumiem, naprawdę cię rozumiem Harry. Twoje uczucia są jak najbardziej uzasadnione — wzdycha ciężko — ale nie powinieneś działać tak pochopnie, dlatego, mówię to z ciężkim sercem, Harry, nie chciałem wciągać cię w wojnę. Dlatego weźmiesz udział w szkoleniu, specjalnym szkoleniu, byś mógł się bronić.
Jestem dość zszokowany, przyznaję. Na moich ustach powoli pojawia się uśmiech, a oczy rozszerzają się nieznacznie.
— Naprawdę? — Mój głos drga lekko od szczęścia. Nie, nie od szczęścia, raczej nadziei i podniecenia, ekscytacji. — Szkolenie? Czekaj — mówię — tylko ja, panie profesorze? A co z resztą? Ron i Hermiona?
— Nie chciałeś reaktywować swojego kółka do nauki Obrony Przed Czarną Magią? — odpowiada pytaniem na pytanie.
— No... tak, ale...
— Twoje szkolenie będzie obejmowało bardzo szeroki zakres. To nie będzie zabawa.
— GD to nie zabawa!
— Ależ oczywiście — odpowiada z uśmiechem dyrektor. — Nie śmiałbym kwestionować waszego zaangażowania. Z pewnością nauczysz te dzieciaki tego, co uznasz za adekwatne co do ich poziomu. Ufam ci pod tym względem. Twój trening będzie indywidualny, szczegóły przekażę ci, jak już całkowicie wyzdrowiejesz.
— Właśnie, profesorze! —Zrywam się z łóżka i zaraz tego żałuję, bo ciemnieje mi przed oczami na sekundę. Potrząsam głową i pytam:
— Kiedy będę mógł wyjść? Pani Pomfrey milczy jak grób.
— Twoje obrażenia były i są poważne, to że tego nie czujesz to zasługa eliksirów. Za tydzień powinieneś mógł uczęszczać na zajęcia. Wierzę, że panna Granger zadba o twoje zaległości.
— Nie da się szybciej? — mówię spanikowany. Chcę się zobaczyć z Draco, sprawdzić, czy nic mu nie jest.
— Skrzydło Szpitalne to jedno z nielicznych miejsc w Hogwarcie nad którym nie mam władzy, Harry. Tutaj reguły ustala pani Pomfrey.
— Rozumiem — dodaję cicho. — I, panie profesorze, dziękuję, że mnie pan uratował.
— A ja, Harry, cieszę się się, że zdążyłem na czas.
Dyrektor wychodzi, żegnając mnie smutnym uśmiechem, a ja padam zmęczony na łóżko.
Czuje się dorosły, mogę o sobie decydować i wreszcie robię to, co chcę. Będę walczyć z Voldemortem. Posiadanie celu w życiu to takie przyjemne uczucie... Zasypiam z poczuciem lekkości na duszy.
— Psst!
Otwieram oczy.
— Psst! Potter!
Siadam na łóżko i rozglądam się w ciemnościach.
— Malfoy? — pytam zdezorientowany i otumaniony snem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top