osiemnasta kropla
Sobota przychodzi szybciej, niżbym chciał. Wszystkie szczegóły planu mam w głowie – opracowywał go sam Dumbledore, chociaż Fred i George mieli w nim swój niemały udział.
Zakon Feniksa podzielony jest na kilka drużyn, które ustawią się w charakterystycznych miejscach w Hogsmeade, by móc bronić mieszkańców maleńkiej wioski czarodziejów. Siłą wywalczyłem u Dumbledore'a, by niektórzy członkowie Gwardii również wzięli udział w walce. Oczywiście, wtajemniczeni zostali tylko ci godni zaufania, czyli Neville czy Hermiona, która przyciągnęła Eryka. Tudor okazał się być bardzo utalentowany w dziedzinie barier i tarcz, więc wraz z Moodym i Lupinem zabezpieczy domy zwykłych, niemieszających się do wojny ludzi.
Jestem w zaszczytnej, jak to ujął Fred, drużynie bliźniaków Weasley. Nasz cel jest prosty, ale niezwykle znaczący – oszołomić wroga, wprawić go w zamieszanie, by nie mógł zebrać myśli. Misja jak ulał dla Freda i George'a, ale dla mnie? Wolę walczyć otwarcie, pojedynkując się zaciekle na różdżki. Wtedy czuję się, jakbym był w swoim żywiole.
Przyglądam się pierwszemu uniformowi Zakonu Feniksa, jaki kiedykolwiek powstał. Rękawice, długie buty, luźne spodnie i skórzana kurtka. Nie zapominajmy o najnowszym wynalazku, czyli EPE – Efektywnym Pasie Eliminacji. Nazwa oddaje istotę tego przedmiotu. Pas jest obłożony dziesiątkami zaklęć obronnych (większość chroni jego nosiciela przed samym wynalazkiem), w dodatku każda z miliona kieszeń wypchana jest niebezpiecznymi substancjami, jak Peruwiański Proszek Natychmiastowej Ciemności czy Wybuchowy Proch. Nie zabrakło obowiązkowego miejsca na różdżkę – wystarczy, ze mruknie się ciche zaklęcie przywołujące, a różdżka zgrabnie znajdzie się w dłoni. Niesamowicie przydatne cholerstwo, jak skomentował to Moody.
Poprawiam skórzaną rękawicę bez palców (chroni przed obtarciami, a przy tym jest moda!) i zerkam na przejętych bliźniaków. George właśnie pomaga Fredowi założyć szkolną szatę Hogwartu na uniform zakonu.
Ich plan. Właśnie. Ci wyglądający w dalszym ciągu młodo mają przebrać się w szkolne mundurki, by nie wzbudzić podejrzeń szpiegów Voldemorta. Reszta członków miała czaić się w domach lub knajpach czy sklepach, udając zwyczajnych, niewzbudzających podejrzeń klientów.
– Nie cykaj się, nasz wspólniku zbrodni – szczerzy się Fred, zawiązując czerwony krawat.
– Nie cykam się – odpowiadam, zaprzeczając swoim uczuciom. Malfoy będzie w Hogsmeade. Stanie po stronie Voldemorta czy szkoły? Zabije swoich znajomych bez cienia wahania?
– Oczywiście, Harry. Kto śmiałby w to powątpiewać? – Wystawiam mu język, co wywołuje śmiech u George'a.
– Dziwnie jest znowu ubrać szkolne szaty. – George przegląda się w lustrze.
– Nostalgia, braciszku?
– W szkole byliśmy tacy niewinni. – George stylizuje swój głos na płaczliwy.
– Tylko żebyście się nie rozkleili – upominam ich. – Kto wysadzi śmierciożerców?
– Ty – odpowiadają chórem.
– Jesteś w końcu spadkobiercą naszej woli – wypomina mi Fred i czochra włosy, wprawiają je w jeszcze większy nieład. Krzywię się i uciekam od niepożądanego dotyku.
– Ale od włosów to się trzymaj z daleka – odpowiadam. – A jeśli zostaną tak na zawsze?
– Nikt nie zauważy różnicy, wierz mi. – George raczy mnie szerokim uśmiechem i chowa różdżkę pod szatę w specjalnej kieszonce obłożonej zaklęciami obronnymi, by przypadkowe iskry nie zrobiły dziury w nodze.
Już mam zamiar odciąć się jakąś ciętą ripostą, która zmieni ich światopogląd na zawsze, gdy rozlega się ciche, lecz stanowcze pukanie do drzwi.
Spoglądamy po sobie z zdziwieniem wymalowanym na twarzach. Kto mógłby dobijać się do naszego pokoju wynajętego we Świńskim Łbie? Przełykam ślinę, bojąc się, że to śmierciożercy, że ktoś nas zdradził. Samo to ohydne słowo sprawia, że jest mi zimno i mam ochotę mordować niewartych istnienia ludzi.
George powoli uchyla drzwi i spogląda na stojącą w korytarzu postać. Wysoka kobieta ma na sobie zieloną suknię w brązowe pasy na spódnicy, a oczy zakrywa szeroki kaptur czarnej peleryny.
– Potter – odzywa się dobrze znany mi głos i kobieta zdejmuje kaptur, ukazując twarz profesor Rawdon. – Cieszę się, że jednak dobrze zapamiętałam numer pokoju.
Uśmiecha się i odgarnia czarny kosmyk, który wymyka się z ciasno związanego kucyka na czubku głowy. Raźno wmaszerowuje do pokoju, omijając George, który po chwili spogląda wzrokiem domagającym się wyjaśnień. Zakłada, że wiem, kim ona jest i po co przyszła. Niestety znam odpowiedź tylko na pierwsze pytanie.
Gdy otwieram usta, profesorka od eliksirów wyręcza mnie, mówiąc:
– Jestem Sharleen Rawdon, uczę eliksirów w Hogwarcie. Dumbledore przysłał mnie jako wsparcie zaopatrzeniowe. – Wyciąga ręce przed siebie i rozciąga się, łącząc ze sobą palce.
– Nic nam o tym nie wiadomo – odzywa się Fred. Powietrze jest pełne elektrycznego napięcia, ale Rawdon wygląda, jakby nie zdawała sobie z tego sprawy lub jej to nie obchodziło specjalnie.
– Harry, znasz ją?
– Znam – odpowiadam pewnie, choć pewny być nie mogę, więc dodaję: – Dlaczego mój eliksir wybuchł na naszej pierwszej lekcji eliksirów odkąd wróciłem ze skrzydła szpitalnego?
– Banalnie proste, Potter. To był piękny wybuch spowodowany tym, że zapomniałeś zwiększyć ogień przed dodaniem sproszkowanego rogu buchorożca.
– To na sto procent Sharleen Rawdon – odpowiadam, na co bliźniacy widocznie się rozluźniają. – Dlaczego dyrektor przypisał panią do naszej drużyny?
Rawdon siada na łóżku i przygląda się paznokciom, na których błyszczy czarny lakier.
– Stwierdził, że przyda wam się wsparcie od zaplecza. Zdecydował o tym dosłownie przed chwilą. Zdążyłam tylko założyć jakąś niewyróżniającą się suknię i jestem. – Wykrzywia kącik ust i schyla się by zawiązać buta sięgającego do połowy łydki o kolorze lakieru do paznokci.
– Mógł przynajmniej uprzedzić – komentuje George.
– No nic! – Fred donośnie klaszcze w dłonie. – Przynajmniej szybciej uporamy się z zastawianiem pułapek.
– Mam coś specjalnego. – Rawdon podnosi się i z energią godną nastoletniej czarownicy wyjmuje różne fiolki z torby przewieszonej przez ramię. Skórzany dodatek musiał zostać potraktowany zaklęciem powiększającym środek, bo fiolek na stole przybywa i przybywa.
Znam profesorkę i wiem, że pewnie większość z nich wybucha, jeśli nie wszystkie. Współczułbym śmierciożercom, gdybym był idiotą troszczącym się o wszystkich. Zamiast tego z podekscytowaniem pytam:
– Jaki największy zasięg ma najsilniejszy eliksir?
– Zasięg czego? – pyta George.
– Wybuchu oczywiście – odpowiada Rawdon, nie przestając wyjmować błyszczących fiolek. – Myślę, Potter, że cała buteleczka tego – podnosi krwistoczerwony eliksir – spokojnie wysadziłaby tę gospodę.
Oczy Freda i George'a zapalają się jak świetliki.
– Ucz nas, mistrzu.
♦♦♦
Umieszczam torbę pełną świecącego, zielonego eliksiru zwanego Greckim Ogniem i przykrywam prezent dla śmierciożerców liśćmi.
– Muszę tylko trafić to byle jakim zaklęciem? – upewniam się. Rawdon kiwa głową, ale nie odwraca się do mnie. Jest zajęta przyczepianiem magicznych linii łączących pomniejsze fiolki eliksirów. Wystarczy zapalić jedną, by reszta poszła jej śladem.
– Gotowe. – Z zadowoleniem przyglądam się naszej pracy. W całym Hogsmeade zostały umieszczone właśnie taki bomby-pułapki, w dodatku Rawdon pracuje nad swoim łańcuchem. Fred i George oprószyli teren przed Wrzeszczącą Chatą Wybuchowym Proszkiem – teraz wystarczy tylko zwabić tam pokaźną grupę śmierciożerców.
– Nieźle, Potter – chwali mnie Rawdon. – To idziemy?
Kiwam głową i kierujemy się w stronę Miodowego Królestwa, gdzie mamy czekać na rozwój akcji.
Czuję się niekomfortowo będąc w jednej drużynie z nauczycielem, który ocenia mnie w głowie i prawdopodobnie porównuje inteligencję do tego, co pokazuję na lekcjach.
– Uwielbiałam Hogsmeade jako dzieciak – odzywa się nagle.
– Każdy dzieciak z Hogwartu wielbi tę wioskę – odpowiadam zgodnie z prawdą. Ta maleńka miejscowość jest magiczna i urokliwa. W dodatku wiąże się z nią wiele dobrych wspomnień.
– Ja nie jestem dzieciakiem z Hogwartu – odpowiada. – Jak zostałam nauczycielem, to pierwszy raz przekroczyłam próg tego zamku, zostałam oczarowana przez magię...
I zachwycona, jak wielki i silny wybuch musiałby być, by puścić zamek z dymem, śmieję się w głowie.
– Jeśli mogę spytać... Chodziła pani do innej szkoły magii? Jak Beauxbatons czy Durmstrang?
– Nic z tych rzeczy. – Śmieje się nerwowo i spogląda na zachmurzone niebo. Jej profil jest ostry i kanciasty, cała twarz sprawia wrażenie wyrzeźbionej w szlachetnym kamieniu. – Uczyłam się w domu.
– To tak można? – dziwię się. Nigdy nie spotkałem się z tym określeniem, Hermiona nic o tym nie wspominała, ani nikt inny.
– Jeśli rodzina poda rozsądny powód, na przykład, że dziecko jest zbyt chorowite, a rodzina jest w stanie zapewnić naukę w domu, to tak.
– Czyli to działa tylko w przypadku rodzin czarodziejów – mamroczę pod nosem. – Chorowała pani w młodości? – zadaję pytanie, zanim zdążę ugryźć się w język.
– Nic a nic. – Zawiesza się na chwilę, a potem kontynuuje:
– Chyba nic nie zaszkodzi, jak ci powiem, Potter. I tak nie mamy nic do zrobienia. Weasleyowie kończą swoją część, a nam pozostaje czekać na wroga. – Siadaj. – Wskazuje ręką na schodki prowadzące do sklepu z łakociami i sama sadowi się na drugim od dołu.
Nie wiem, co powiedzieć, więc po prostu słucham, przypatrując się przechodniom. Mija nas Malfoy z Parkinson uwieszoną jego ramienia. Krzywię się na ten widok. Fretka ukradkiem puszcza mi oczko, na co pokazuję mu środkowy palec. Oboje wchodzą do księgarni.
– Pochodzę z jednej z tych szanowanych, czystokrwistych rodzin. Od dziecka ojciec wmawiał mi, że jestem lepsza od innych, że o człowieku decyduje jego krew. Wstyd się przyznać, ale na początku w to wierzyłam. Byłam rozpieszczoną dziewczynką, która myślała, że świat winien kłaniać się do jej stóp.
Ten opis przywodzi mi na myśl Malfoya. Czy wszystkie dzieciaki są tak krzywdzone w takich rodzinach?
– Ojciec nie pozwolił mi pójść do Hogwartu, gdy dowiedział się, że uczy tam nauczycielka mugolskiego pochodzenia. Krzyczał i wrzeszczał, że to skandal i nie pozwoli, żeby jego dzieci uczyła szlama.
Krzywię się na to określenie, a moja krew wrze z wściekłości. Jak można być takim hipokrytą?
– Jak widać można – odpowiada Rawdon.
– Powiedziałem to na głos? – pytam skruszony.
– To nic złego Potter, naprawdę. – Rawdon poprawia frotkę podtrzymującą kucyk. – Wracając do mojego ojca... Zabronił mi i młodszemu bratu uczęszczać do jakiejkolwiek magicznej szkoły. Wychowywałam się sama, za przyjaciół mając drętwych nauczycieli.
Rawdon przerywa i przez chwilę przygląda się przechodniom. W Hogsmeade roi się od hogwarckich mundurków; uczniowie przechadzają się, z przejęciem dzieląc się wrażeniami.
– Z biegiem lat zaczęłam nienawidzić ideologii wpajanych mi przez rodzinę. W końcu to te głupie zasady odebrały mi możliwość na posiadanie przyjaciół. Jak tylko skończyłam siedemnaście lat, uciekłam z domu i zaczęłam studiować magię na własną rękę.
Uśmiecha się z widocznym smutkiem.
– To były najlepsze lata mojego życia, dopóki nie pojawił się Voldemort. Wraz z mężem wstąpiliśmy do Zakonu Feniksa. Ja po to, aby położyć kres tym zatruwającym życie ideologiom, on dlatego że jego ojciec był mugolakiem i chciał udowodnić, że krew nie ma najmniejszego znaczenia. I dlatego tutaj jestem. – Wstaje, otrzepując suknię z kurzu. marszczy brwi, widocznie niezadowolona z efektu i czyście materiał zaklęciem. Opiera się o barierkę przy schodach i przygląda ludziom.
Wzdycham cicho. Dociera do mnie, jak bardzo ideologia o czystości krwi potrafi zatruć komuś życie. I to nie tylko na przykładzie Rawdon, przecież Malfoy jest w podobnej sytuacji, z tą różnicą, że jego ojciec jest śmierciożercą, on sam jest cholernym śmierciożercą gotowym paść na kolana przed Voldemortem.
Zaciskam pięście i spoglądam na tłum. Z księgarni właśnie wychodzi Malfoy. Pansy taszczy kilka ciężkich tomów, a on spogląda na mnie z przerażeniem i przykłada dłoń na lewe przedramię.
Czyżby zaraz mieli zaatakować?
Podrywam się z przerażeniem, gdy słyszę huki aportacji.
– Wcześniej, niż planowaliśmy – przekrzykuje hałas Rawdon. Wydaje się być podekscytowana nadchodzącą walką.
Nie odpowiadam, tylko biegnę w tłum uciekających z przerażenia uczniów. Ogarnięci paniką starają się uciekać w stronę szkoły. Niestety najczęściej kończą trafieni zaklęciem w plecy. Na szczęście tarcze Lupina i Moody'ego działają, więc większość uroków odbija się, trafiając wrogów rykoszetem.
Całe szczęście, że śmierciożercy skąpią Avady Kedavry, myślę, sam zabijając dwójkę. Ironia jest piękna.
Robi się ogromne zamieszanie, gdy Rawdon wprawia w ruch swoją reakcję łańcuchową i wszystkie fiolki z eliksirami wybuchają jedna po drugiej, kalecząc, czasami nawet śmiertelnie, niespodziewających się tego śmierciożerców. Kolorowy dym wydobywa się z wielu miejsc, przy każdym leży ranny śmierciożerca. Na szczęście uczniowie zdążyli schronić się w domach zabezpieczonych przez Zakon, a czarodzieje walczący dla Zakonu zostali zaopatrzeni w stroje braci Weasley lub zwykłe bariery. Takim sposobem jedynymi rannymi są śmierciożercy.
Specjalna grupa, której zadaniem jest zabierania żywych wrogów, deportuje się właśnie z paroma jęczącymi z bólu.
– Drętwota! – myślę i zaklęcie uderza w plecy zdziwioną kobietę w czarnych szatach. Cóż, na wojnie wszystkie chwyty dozwolone.
Uchylam się przed czerwonym promieniem i biegnę w stronę Ginny otoczoną przez trójkę śmierciożerców. Po drodze obezwładniam jeszcze dwóch. Gdy docieram do siostry Rona, ta uśmiecha się z wdzięcznością i walczymy ramię w ramię.
Kątem oka zauważam Malfoya próbującego obezwładnić człowieka w masce. Ukradkiem posyłam w niego zaklęcie petryfikujace. Malfoy stoi przez chwilę, nie rozumiejąc, co się stało, a potem zaczyna uciekać, posyłając zaklęcia na prawo i lewo. Cały on.
Uśmiechnąłbym się z rozczuleniem, ale śmierciożercy sami się nie zabiją, więc powalam jednego, drugiego posyłam na ścianę. Trzecim zajmuje się Ginny, piękny oszałamiacz i mężczyzna leży bezwładny na ziemi.
Kłaniam się Ginny, na co przewraca oczami i szukam wzrokiem Malfoya, chcąc mu pomóc.
– Dzięki za pomoc! – krzyczy jeszcze Ginny, obezwładniając kolejnego przeciwnika.
– Nie ma za co!
Mijam walczących ramię w ramie Neville'a z Luną. Dziewczyna ma skupiony wyraz twarzy i rzuca zaklęciami z determinacją, by skrzywdzić jak największą ilość.
– Harry! – krzyczy Hermiona. Kierując się szóstym zmysłem, uchylam się przed zielonym promieniem. Serce łomocze w piersi. Gdyby nie Hermiona, byłbym martwy.
Chciałbym ją uściskać, ale nie ma czasu, śmierciożercy przybywają czarną masą i nie chcą ubywać. W walce wspomaga ją Eryk, który dzielnie eliminuje kolejnych przeciwników. Hermiona wygląda strasznie, ja pewnie też nie lepiej. Włosy przyklejają się do mokrej od potu skóry, a rękaw szaty jest rozerwany i mokry od krwi.
Walczę z nimi, chroniąc dziewczynę, ale to powoduje, że Eryk obrywa Cruciatusem. Nie rozumiem, dlaczego rzucają tak nieprzydatne w walce zaklęcie.
– Eryk! – Głos Hermiony drży z niepokoju, gdy ta podbiega do zwijającego się z bólu chłopaka.
– Mortem Fumus – myślę i zielony dym zabija śmierciożercę, który rzucił zaklęcie niewybaczalne w Tudora.
– Wstawaj. Musisz wstać i się schować – przekonuje Eryka Hermiona i próbuje go podnieść. Nogi uginają się pod ciężarem jego ciała, więc pomaga jej, podtrzymując go z drugiej strony. Przez moją nieuwagę Eryk znowu obrywa, tym razem rykoszetem Klątwy Tnącej odbitej od tarczy.
– Masz świstoklik?! – Hermiona szuka małego przedmiotu w pasie drżącymi z emocji dłońmi. Każdy dostał świstoklik, by móc przenieść niezdolnych do walki, ale żywych do Skrzydła Szpitalnego.
– Powodzenia. – Dotykam jeszcze na krótko jej ramienia i odwracam się, bo za mną stoi kolejny przeciwnik. Hermiona znika z Tudorem.
Ponownie wkręcam się w wir walk, aż nie przerywa mi Fred, który teleportuje się tuż przede mną.
– Coś się stało? – Niewerbalnie zabijam przeciwnika czającego się za plecami rudzielca.
– Musisz nam pomóc. Petrificus Totalus!
– W czym? – pytam, gdy jesteśmy w cichszym miejscu, a konkretnie na tylnym podwórzu księgarni. Walają się tu stare, niepotrzebne pudła, a przy ścianie ułożona jest sterta drewna na opał.
– Musisz odciągnąć śmierciożerców do Wrzeszczącej Chaty, George jest ranny w Skrzydle Szpitalnym, a sam nie dam rady – mówi na jednym wydechu.
– W porządku z nim?
– Wyliże się. To co? – Patrzy na mnie z nadzieję w oczach. Wiem, że to ich ukochany plan, który jest dla nich ważny. Naprawdę starali się, by było jak najefektywniej.
– Miałbym nie pomóc wspólnikowi? – Uśmiecham się krzywo, a Fred streszcza mi pokrótce plan.
Po dwóch minutach wychylam się, uważnie lustrując wzrokiem walczących i magicznie zwiększam siłę głosu. Cała sytuacja z lekka mnie bawi, w końcu Harry Potter zostaje zwierzyną.
– Hej! Hej! – Wszystkie głowy odwracają się w moją stronę, słysząc naprawdę głośne i donośne wołanie. – Kto chce złapać Harry'ego Pottera?
Walczący zamierają na chwilę, a potem z dziesięć zaklęć na raz leci w moją stronę. Uchylam się zręcznie, przygotowany na to, i uciekam jak najszybciej potrafię w stronę Wrzeszczącej Chaty. Ufam wynalazkowi bliźniaków, ale w obawie, że rzucą na mnie zaklęcie zabijające, biegnę zygzakiem*.
Gdy tylko mijam zakręt, za którym widać już najbardziej nawiedzony dom w Wielkiej Brytanii, nakładam na siebie niezawodną Pelerynę Niewidkę i chowam w pobliskich krzakach.
Grupa niemożliwie głupich czarodziei wbiega na polanę i rzuca się w stronę mojej iluzji umieszczonej tuż przy Wrzeszczącej Chacie. Zaczynają rzucać zaklęcia i nie dziwi ich to, że przelatują przez wielkiego Harry'ego Pottera, jakby był mgiełką (którą jest).
Po co Voldemortowi tacy idioci? Jaki ma z nich pożytek? – myślę, patrząc jak śmierciożercy giną w wielkim wybuchu, który wywołało zaklęcie Freda. Po chwili brat Rona pojawia się obok mnie z głośnym trzaskiem; zdejmuję pelerynę.
– To było genialne – mówi, patrząc jak jakaś kobieta ucieka z wrzaskiem, próbując ugasić ogień na ramieniu. Rzucam w nią Drętwotą i pada jak długa na ziemię, a ogień powoli ją pochłania.
– Zdecydowanie – przytakuje mi. Wstaje i podaje mi rękę. – Teleportuję nas na pole bitwy.
Zaraz jestem w samym centrum bitwy, na szczęście przeważają siły Zakonu i Ministerstwa; aurorzy z zaciętością pokonują kolejnych przeciwników.
Tańczę cudowny taniec śmierci z zamaskowanym śmierciożercą. Wymieniamy się zaklęciami i żaden nie może zdobyć przewagi. Kątem oka zauważam Malfoya przegrywającego z Dohołowem. Co on wyprawia? Nie miał uciekać?
Przez moje rozkojarzenie otrzymuję w prezencie od przeciwnika rozcięcie na nodze, za które dziękuję z nawiązką.
– Sectumsempra – myślę i całe ciało pokrywa się długimi szramami, a mężczyzna się wykrwawia. Zaklęcia Snape'a potrafią być przydatne.
Biegnę do Malfoya, lawirując pomiędzy ludźmi i unikając zaklęć. Noga piecze, więc zatrzymuję się by na szybkiego zasklepić ranę. To rozwiązanie tymczasowe, ale przynajmniej mogę skupić się na Malfoyu, który właśnie wykrwawia się na śmierć, niż na bolącej nodze.
Zabijam Dohołowa, trafiając Avadą Kedavrą w jego bark i padam na kolana przy Malfoyu. Sine usta drżą, jakby chciał mi coś powiedzieć.
– Cii – szepczę i przywołuję z pasa dyptam. Odklejam mokrą od krwi rękę Draco z otwartej rany na brzuchy i polewam ją eliksirem. Moje palce drżą, gdy zakorkowuję buteleczkę. Oddech Draco powoli wraca do normalności, jego policzki nabierają koloru.
– Potrzebny ci eliksir uzupełniający krew. – Podaję mu mój jedyny świstoklik. – To zabierze cię do Skrzydła Szpitalnego. – Zaciskam jego palce na monecie.
– Nagła sytuacja – szepczę hasło do świstoklika. Draco wygląda, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie zdąża, bo magia zabiera go do szpitala. Wzdycham z ulgi. Jest bezpieczny, bezpieczny.
Bitwa powoli się wycisza, nieliczni śmierciożercy zostali na polu walki; ci co mogli i chcieli, aportowali się, gdy spostrzegli, że przegrywają.
– Sharleen! – słyszę donośny, męski głos. Odwracam się w stronę, z której pochodzi, a moim oczom ukazuje się wysoki mężczyzna. Idzie spokojnym krokiem w stronę profesorki od eliksirów i zdejmuje maskę, ukazując przystojną twarz o arystokratycznych, ostrych rysach. Można zauważyć duże podobieństwo miedzy nim a profesor Rawdon.
– Michael – odzywa się Rawdon niebezpiecznie niskim głosem. – Mój kochany młodszy braciszek.
– Witaj, zdradziecka siostro.
Michael jest jednym z nielicznych śmierciożerców pozostałych w Hogsmeade, nawet teraz niektórzy uciekają. A on niezmiennie podąża w kierunku Rawdon, zaciskając palce na różdżce.
Profesor występuje z tłumu i staje twarzą twarz z bratem.
– Marzy ci się cholerny pojedynek?
– Marzy mi się twoja śmierć – wręcz wypluwa to zdanie Michael.
– Więc mamy ten sam cel. – Z godną pozazdroszczenia zręcznością rzuca w brata fiolką z wybuchowym eliksirem, który roztrzaskuje się na ścianie, robiąc w niej dziurę; parę cegieł spada na ziemię. Michael otrzepuje czarną szatę śmierciożercy z pyłu i z wściekłym grymasem rzuca serię zaklęć. Profesor broni się zaciekle, co rusz aktywując wszelakie tarcze. Nie ma czasu na atak, jej brat raz za razem wystrzeliwuje zaklęcie, najczęściej Drętwotę i Avadę Kedavrę.
Rawdon warczy ze wściekłości i, uchylając się przed zaklęciem, rzuca lewą, wolną od różdżki ręką kolejny eliksir. Michael zmuszony jest uskoczyć. Profesor korzysta z tego i role się zmieniają – teraz ona atakuje, a ja zastanawiam się, czy który popadnie eliksir, czy ma je jakoś posegregowane.
Prawie wszyscy zebrani obserwują ostatni pojedynek, ale nikt nie odważy się pomóc. To wygląda na prywatne porachunki.
– Sharleen! – Zerkam na zakrwawionego blondyna w uniformie Zakonu Feniksa, który zmartwiony przygląda się starciu. – Uważaj!
– Poradzę sobie! – odkrzykuje, nawet nie spoglądając w jego stronę, zajęta bratem. Mężczyzna dalej z przejęciem wpatruje się w walczących.
Michael rzuca dwa zaklęcia pod rząd, profesor się uchyla z zaciętą miną. Oba zaklęcia ją trafiają. Zaklęcie Tnące prosto w brzuch, w dodatku zostaje odrzucona i upada plecami na piach. Brat biegnie do niej i przyciska różdżkę do gardła. Blondyn biegnie na pomoc, Rawdon się uśmiecha, a potem wszystko wybucha.
♦♦♦
Chyba nie muszę mówić, jak bardzo kocham bliźniaków (dlatego tak często są!), ubóstwiam Rawdon, fascynuję się bitwami i jak świetnie pisało się ten rozdział?
Wiem, że wszystko jest chaotycznie, ale tam działo się tysiąc rzeczy, myśli na raz – nie potrafię opisywać bitew bez tego chaosu. To taka frajda!
Do następnego tygodnia!
*Harry jest mądry, w przeciwieństwie do niektórych Rickonów... i smoków.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top