dziesiąta kropla

– Ron! Wyłaź z tej łazienki! Nie jesteś sam! – krzyczę, zawiązując krawat z barwami Gryffindoru.

– Właśnie! – Dean wali pięścią w drzwi. – Po kiego kota się tam zamykasz? To jest wspólna łazienka! Powtarzam: wspólna! Przeliterować ci to? W-s-p-ó-l-n-a!

– No już! – jęczy wkurzony Ron. Przekręca klucz w drzwiach i otwiera je mocno, aż uderzają w ścianę.

Uśmiecham się pod nosem, jak dobrze wrócić do normalnego, codziennego życia. Myjąc zęby rozmyślam o eseju na transmutację, nie wiem, czy dobrze oddałem sposób zmiany brwi na różowy. To chyba jednak najbardziej skomplikowany kolor, jeśli chodzi o ludzką transmutację.

Zaczyna się drugi tydzień szkoły, ale dla mnie ten poniedziałek to pierwszy dzień lekcji po przymusowej hospitalizacji. Pani Pomfery przywiązałaby mnie do tego łóżka, gdyby przepisy jej pozwalały.

Wypluwam pianę do zlewu i wychodzę, chwytając jeszcze torbę z książkami. Uginam się pod jej ciężarem. Czasami tęsknię za mugolskimi podręcznikami w miękkich oprawach.

W Pokoju Wspólnym nie ma już prawie nikogo, nie licząc Colina szperającego w stercie zdjęć na podłodze przed kominkiem.

– Hej, Colin! – mówię.

– Harry! – krzyczy gryfoński fotograf. – Jak się czujesz?

– Na tyle dobrze, by skopać tyłki Ślizgonom w najbliższym meczu.

Oczy blondyna skrzą się jak iskierki, a twarz rozświetla uśmiech. Nie słyszę jego odpowiedzi, bo przechodzę już przez portret.

Wielka Sala jak zwykle tętni życiem, gwar uczniów niesie się po korytarzach. Wchodząc do ogromnego pomieszczenia, uderza we mnie zapach wspaniałego jedzenia. Przy stole Gryffindoru odszukuję Hermionę i padam na ławkę obok niej.

Dziewczyna przeżuwa owsiankę, wpatrując się w artykuł w najnowszym Proroku Codziennym. Dzisiaj związała sobie włosy grubą, włochatą frotką, ale niesforne kosmyki i tak opadają na jej twarz.

– Hej – mówię jej i pozostałym Gryfonom. Ginny uśmiecha się w odpowiedzi, a Lavender i Parvati zgodnie odpowiadają:

– Cześć.

– Co piszą? – pytam, smarując tosta dżemem.

– Mhm – odpowiada Hermiona i podnosi łyżkę do ust. Przełyka słodką potrawę, odkłada sztuciec i w stu procentach skupia się na lekturze.

Wzdycham i przyglądam się uczniom Hogwartu. Colin wydoroślał; jego twarz nie jest już okrągła jak u dziecka, tylko zaczyna nabierać męskich kształtów. Lavender używa jeszcze więcej kosmetyków, a Neville'owi rośnie zarost. Automatycznie gładzę się po swojej gładkiej brodzie.

Na przeciwko Malfoy rozmawia przyciszonym głosem z Blaisem, wygląda na poirytowanego. Jakby wyczuwa, że się w niego wpatruję i odwzajemnia spojrzenie, uśmiechając się kpiąco, jakby mówił: O, Głupopotter wreszcie raczył zaszczycić nas swoją obecnością.

Oj, porozmawiamy sobie poważnie z Malfoyem... kiedyś.

Przy stole nauczycielskim McGonagall dyskutuje z Dumbledorem, Snape torturuje swoją zapiekankę morderczym spojrzeniem, a Hagrid macha mi, gdy zauważa, że mu się przyglądam. Wielki uśmiech półolbrzyma jest doskonale widoczny pomimo bujnej brody. Szczerzę się, widząc szczerość wymalowaną na jego twarzy i wracam do jedzenia.

– Harry, ty imbecylu! – Dostaję w głowę gazetą i opluwam się dyniowym sokiem. Spoglądam urażony na Hermionę.

– Za co?!

– Za to! – Podsuwa mi pod nos Proroka Codziennego i artykuł na stronie tytułowej. – Masz, czytaj.

– Harry Potter, czyli bohater broniący mugoli w Bristolu – czytam najgrubszy nagłówek w gazecie. – O, nie...

– Harry Potterze, możesz mi wyjaśnić, co ty tam robiłeś? – Wskazuje palcem na zdjęcie, na którym siedzę zakrwawiony na schodach i słucham George'a.

– Eee... Walczyłem, oczywiście.

– Walczył! – prycha Hermiona niczym rozjuszona kotka. – Nie dość ci ran?

– Nic poważnego mi się nie stało! – bronię się. Bo to przecież prawda. Moje obrażenie zniknęły w dwie sekundy, gdy zajęła się nimi pani Pomfrey.

– To skąd ta krew?

– Och... tylko mała część należy do mnie.

Mruży oczy, ale nie drąży tematu. Zamiast tego pochłania cztery łyżki owsianki i ponownie zagłębia się w lekturze.

Do Wielkiej Sali wpada zdyszany Ron. Siada na przeciwko mnie i zaczyna nakładać góry jedzenia na talerz.

– Zdążysz to zjeść? – pytam. – Za pięć minut trzeba się ruszyć na lekcje. Pierwsze wróżbiarstwo, więc zmarnujemy dużo czasu na dotarcie do wieży.

– Oczywiście, że zdążę – mówi tylko i zaczyna pożerać kiełbaski.

Wzdycham i podpieram się ręką. Mój wzrok mimowolnie wędruje do Malfoya, który teraz patrzy na mnie z wściekłością. Czyżby też przeczytał ten artykuł?

– Mugole uznali to za atak terrorystyczny – mówi Hermiona. – Najpierw nożownik w Queen Square, a potem bombowiec-samobójca w St Mary Redcliffe.

– Piszą, ilu zginęło?

– Jedenastu mugoli – czyta Hermiona po przekartkowaniu gazety – i... dwudziestu pięciu śmierciożerców. Wszyscy zostali zidentyfikowani, a ich rodziny zostaną przesłuchane.

– Jakieś znane nazwiska?

– Moment... Howel, Oxley, Lyndon, MacCloud... Chyba nie... Ale złapali rannego Notta! I mają niedługo przesłuchać pod veritaserum. – Hermiona wskazuje na zdjęcie Notta seniora.

Mimowolnie zerkam w stronę stołu Slytherinu, Teodor Nott siedzi ze spuszczoną głową, grzebiąc w posiłku. Jego współmieszkańcy ignorują go zupełnie.

– Ale się porobiło – mówię tylko i wracam do pożerania tosta.

– Idziemy? – pyta Hermiona, wstając i zakładając torbę na ramię.

– Już. – Wypijam duszkiem pozostały w szklance sok i wycieram usta rękawem. – Możemy już iść. Rusz się, Ron! Jak się spóźnimy Trewlony przepowie mi jeszcze głupszą śmierć niż zazwyczaj.

Ron wstaje opieszale i jęczy o tym, że będzie głodny aż do obiadu. Warczę, że mógł przyjść punktualnie. Przez minutę się do mnie nie odzywa.

– Hej, Hermiona.

Odwracam się i widzę wysokiego chłopaka z błękitnymi oczami i ciemnobrązowymi włosami. Jego brodę pokrywa lekki zarost. Jest Krukonem, dedukuję po niebieskim krawacie, i sprawia wrażenie mądrego (i nie chodzi tu o te prostokątne okulary).

– Eryk! – mówi, rumieniąc się.

– Masz teraz numerologię, prawda? Odprowadzę cię.

– Harry, Ron... Do zobaczenia na eliksirach! – Uśmiecha się do Eryka i zaczyna opowiadać o czymś z przejęciem.

– Dobrze widzieć ją taką radosną – mówię do Rona.

– Ten Eryk to bałwan. Po cholerę odprowadza ją pod klasę? Sama trafić by nie mogła?

– W sumie... – mówię, bo nie chcę się już z nim kłócić. Zbliża się wróżbiarstwo, muszę mieć z kim rozmawiać, by nie zwariować.

– Ej, a tak w ogóle to kto uczy nas eliksirów w tym roku, skoro Snape dorwał się do Obrony?

– Rawdon – odpowiada zaspany – Sharleen Rawdon.

– Jaka jest? – Przybliżam się do półleżącego na stoliku przyjaciela, żeby lepiej go słyszeć.

– Rawdon jest... specyficzna. Zresztą zobaczysz – mówi jedynie i zasypia. Jedynie rozbudził moją ciekawość. Zerkam na wariatkę w okularach, która z obłędem w powiększonych oczach opowiada o Koziorożcu.

Słowo specyficzna staje się dla mnie jasne, gdy tylko ta kobieta wkracza do klasy. Mugolski fartuch, dokładnie taki jaki noszą chemicy w laboratoriach. Kieszenie powypychane ma przeróżnymi długopisami, kałamarzami i ziołami (boję się zgadywać, co jeszcze może tam być). Do tego czarne włosy związane w luźny kok na czubku głowy, z którego wystają pojedyncze kosmyki.

Nagle jestem ciekawy lekcji i spojrzenia profesorki na temat eliksirów.

– Witajcie, klaso OWTM-owa! Witajcie, witajcie. Dzisiaj ciąg dalszy eliksirów wybuchowych.

Czy mi się tylko wydawało, czy naprawdę jak powiedziała „wybuchowych", to jej oczy zaświeciły się niepokojąco?

– Otwórzcie, proszę, na stronie dziesiątej. Znajdziecie tam listę składników. Pamiętajcie o tym, że żabi śluz jest bardzo delikatnym składnikiem i jeśli pod kociołkiem będzie zbyt wielki ogon, to straci wszystkie swoje właściwości. I obowiązkowo załóżcie okulary! Nie chcemy, żeby jakiś odłamek uszkodzonego kociołka pozbawił kogoś wzroku, prawda?

Widzę, że Malfoy ze wstrętem patrzy na plastikowe, mugolskie okulary, jakie dzieciaki noszą na lekcjach chemii. Zakłada je jednak szybko, jak tylko zauważa, że Rawdon zbliża się do jego stanowiska. Czyżby w ubiegłym tygodniu działo się coś ciekawego?

– To ja pójdę do składniki – mówię Ronowi, który w skupieniu studiuje przepis. Hermiona w pocie czoła kroi nietoperze skrzydła.

– Skruszony róg buchorożca, żabi śluz, nietoperze skrzydła i... co tam jeszcze było... A, marynowana mandragora!

Malfoy szturcha mnie, gdy się mijamy. Przez całe ciało przechodzi prąd.

– Debil – wołam przez ramię.

– Mówiłeś coś, Potter? – mówi, odwracając się.

– Tylko twoje imię. – Wystawiam mu język i szybko kieruję się do stanowiska mojego i Rona.

W spokoju próbujemy uwarzyć cokolwiek, co by eliksir przypominało.

– Zmniejsz ogień prze dodaniem żabiego śluzu! – woła Ron, gdy chcę już go wlać do bulgoczącej mazi, którą Snape zwykł zwać „sztuką".

– Och, racja.

Zmniejszam ogień i dopiero wtedy wlewam śluz. Eliksir posłusznie przyjmuje jadowicie zieloną barwę.

– To co teraz? – pytam.

– Hm... – Ron wodzi palcem po instrukcji. – Zamieszaj dwa razy w lewo... znaczy w prawo! W prawo!

– Okej, i co dalej?

– Ostrożnie dodaj szczyptę sproszkowanego rogu buchorożca i szybko zamieszają. Prawo, lewo, prawo, lewo, prawo, prawo, lewo, lewo.

Nawet nie zdążam zamieszać. Gdy tylko proszek styka się z eliksirem, wszystko wybucha.

– Pięknie, chłopcy, pięknie! – klaszcze Rawdon, podchodząc do naszego stanowiska. Spogląda na nasze usmolone twarze i uśmiecha się, odsłaniając drobne zęby. – Tylko to miało wybuchać po odpowiednim zaklęciu... Zobaczmy, co zrobiliście źle... – Miesza nasz eliksir, nabiera na chochlę, wącha, potem znowu miesza i bierze kapkę na palec, by spróbować.

– Nie zwiększyliście ognia przed dodaniem sproszkowanego rogu buchorożca, prawda?

– Przyznaję się do winy – mówię tylko i oczyszczam zaklęciem twarz zrezygnowany.

– Och, po co ten smutek! Przecież wstawię wam po Wybitnym za ten wspaniały wybuch!

Patrzymy po sobie z Ronem, a na naszych twarzach pojawiając się identyczne, głupkowate uśmiechy.

– Pierwszy wybitny z eliksirów! – mówi podekscytowany Ron na korytarzu.

– To było genialne – przytakuję mu.

– I niebezpieczne! A jeśli coś wam by się stało? Nieodpowiedzialna kobieta – sarka Hermiona.

– To było straszne, zmniejsz ogień, zwiększ ogień! I kto niby potrafi to zapamiętać? – narzeka Ron.

– Na pewno nie ty, Weasley – mówi Malfoy, który pojawia się znikąd w towarzystwie goryli. Czarną szatę ma przewieszoną przez ramię, a zielony krawat poluźniony.

Ron czerwienieje ze złości, ale odzywam się zanim zdąży zrobić coś głupiego.

– O! Malfoy, kupę lat! Aż tak się za mną stęskniłeś, że wymyślasz najgłupsze powody, by ze mną porozmawiać? Stać cię na więcej.

Hermiona patrzy na mnie oniemiała. Tak, wiem. Z reguły już byśmy się tłukli do nieprzytomności, turlając na kamiennej posadzce i wrzeszcząc, jaki ten drugi nie jest głupi.

– Jaka elokwencja, Potter. Brałeś lekcje? – Z twarz Malfoya nie znika zarozumiały uśmieszek. W co ty pogrywasz, palancie?

– Specjalnie po to, by cię zmiażdżyć.

– Myślałeś o mnie przez wakacje? Jak słodko... szkoda, że twoje uczucie jest nieodwzajemnione.

– Zabij się – warczę, mając dość tych dziecięcych przepychanek.

– Takie groźby przed obiadem? Potter...

– Pieprz się!

– Z tobą chętnie.

Moja pięść uderza podbródek Fretki, aż głowa przekręca się w prawo. Pocieram bolące kostki dłoni, ale nie żałuję. Zszokowany i pełny niedowierzania wyraz twarzy Malfoya jest tego wart.

– Sam tego chciałeś. – Malfoy chce uderzyć mnie w twarz, ale blokuję i trafia w przedramię. Au!

Ron krzyczy okrzyki zachęty, Hermiona mamrocze coś o niekompetencji nauczycieli, a ja wyprowadzam kolejny cios. Malfoy uchyla się i szybko uderza mnie w brzuch. Zginam się w pół, ale tylko na chwilkę, zaraz z całej siły walę go w nos. Co za palant!

Na białą koszulę z kołnierzem Malfoya zaczyna skapywać krew, co go tylko rozwściecza. Łapię go w pół, czuję bolesne uderzenia na plecach, i próbuję przewrócić na podłogę.

– Harry! – Hermiona wygląda poprzez ludzi skandujących imiona faworytów walki i marszczy ze zmartwienia brwi. –McGonagall tutaj idzie!

Puszczam Malfoya, poprawiam jego koszulę i układam grzywkę. Na koniec klepię go po zarumienionym z wysiłku policzku. Potrafi tylko stać oszołomiony. Popycham go, żeby zwiewał, więc odwraca się, macha na Crabba i Goyle'a, po czym odchodzi. Jeszcze zerka przez ramię, jakby chciał zapytać: Co my, do cholery, tutaj odwaliliśmy?

– Na co się tak gapisz? – pyta Ron, podchodząc i stając obok mnie.

– Na tyłek Malfoya – odpowiadam zamyślony.

– Co jak co, ale tyłek ma nieziemski – mówi Hermiona.

– Zdecydowanie. – Przybijamy sobie piątkę.

– Czy ja o czymś nie wiem? – pyta zdezorientowany Ron.

– Miałam zadać to samo pytanie, panie Weasley – stwierdza zimnym głosem McGonagall. Jak na komendę cała nasza trójka odwraca się. Oblicze profesor transmutacji jest nieprzejednane i straszne. Przełykam ślinę, nagle czując zdenerwowanie i obawę przed konsekwencjami.

– Dzień dobry, pani profesor – mówi sztywno Hermiona, rumieniąc się ze wstydu.

– Dlaczego pan Potter wygląda, jakby przed chwilą brał udział w bójce?

– Moje włosy zawsze tak wyglądają. Niech pani wini geny, nie mnie – próbuję się wyplątać w kłopotów. Wzrok profesorki mówi mi, że nie z nią takie numery.

– Zakładam, że gdzieś w pobliżu znajdę pana Malfoya. Szlaban, panie Potter. W przyszłą sobotę z panem Filchem.

Po tych słowach odchodzi, szeleszcząc długą szatą. Wzdycham z ulgi.

– Nie odjęła punktów! – szczerzę się do Rona.

– Ale masz szlaban – rzeczowo przypomina Hermiona.

– Nie pierwszy i nie ostatni. – Gromi mnie wzrokiem i odwraca głowę.

– Dzisiaj jem z Erykiem przy stole Krukonów – mówi i odchodzi.

– Właśnie! Jedzenie! Chodźmy, Harry! Umieram z głodu.

Ciągnięty przez Rona docieram do Wielkiej Sali. W połowie posiłku dosiada się do nas Katie Bell.

– Kiedy będzie pierwszy trening quidditcha, Harry?

– Skąd mam wiedzieć? – odpowiadam i odkładam sztućce na talerz. – Nie lepiej zapytać kapitana?

– Ale ty jesteś kapitanem – mówi Ginny. – Nie dostałeś odznaki? Powinna być w liście z Hogwartu...

– Nawet nie zerkałem do listu z Hogwartu. Twoi rodzice kupili mi wszystkie potrzebne rzeczy i wybrali pieniądze z Gringotta... Ej, ja nawet nie znam swoich ocen z SUM-ów!

– To całkowicie nieważne – mówi Katie. Ron coś mruczy o tym, że Hrermiona ma inne zdanie. – Musimy zrobić sprawdzian! Przecież cała drużyna nam się wykruszyła! Nie ma tych bliźniaczych debili, czyli potrzebujemy pałkarzy. W dodatku nie mamy Alicji i Angeliny – musimy znaleźć dwóch dobrych ścigających. I najważniejszy jest obrońca! W końcu Oliver już odszedł.

– Aż tak się skład wykruszył? – pytam zdziwiony.

– Tak to jest, jak grają sami z siódmego rocznika – wzdycha ciężko Katie.

– Pójdę z tym do McGonagall. Pokonanie Ślizgonów w tym roku to kwestia honoru i męskiej dumy. – Uderzam pięścią w stół dla potwierdzenia słów i uśmiecham się do Katie. – Wywieszę ogłoszenie, jak tylko się dowiem.

Po obiedzie z niemałą tremą i obawą udaję się do gabinetu opiekunki Gryfonów. Idąc długim korytarzem obmyślam strategię działania. Przeprosić, a może udać, że ta sytuacja przed obiadem nie miała miejsca?

Wreszcie staję przed wielkimi drzwiami i pukam trzy razy.

– Proszę.

Gabinet emanuje porządkiem. Książki na biurku ułożone są w równym stosie (nie zdziwiłbym się, gdyby McGonagall sprawdzała go linijką), kwiaty w wazonie ułożone parzyście, nawet drewno przy kominku jest dokładnie położone.

Profesor podnosi na mnie swój wzrok znad jakiegoś pisma i pyta:

– Nie masz lekcji Potter?

– Nie, pani profesor.

– Czekałam na ciebie. Przyszedłeś w sprawie quidditcha?

– Tak, pani profesor.

– Doskonale. – McGonagall odkłada pióro i wyrównuje je, by leżało równolegle do kartki. – Myślę, że najbliższa sobota w południe będzie najlepsza. Trzeba zacząć ćwiczyć. Ślizgoni mają już w całości skompletowaną drużynę, nie możemy być gorsi. Nie chcę stracić tego pucharu. Idealnie komponuje się w mój gabinet.

Zerkam na błyszczący i wypolerowany puchar. Nie ma na nim ani grama kurzu, o pajęczynach nie wspominając.

– Bez obaw, pani profesor. Zbierzemy najlepszą drużynę, jaką kiedykolwiek miał Gryffindor.

– Na to liczę. – Lekki uśmiech zdobi jej wąskie usta. – Możesz już iść, Potter.

Odwracam się i gdy trzymam rękę na klamce, słyszę:

– Mam nadzieję, że przeniesiesz swoją energię z jaką walczysz z panem Malfoyem na boisko, Potter.

– Tajest, pani profesor! – Salutuję z uśmiechem i idę do Pokoju Wspólnego Gryfonów.

– Harry! – woła mnie Hermiona z podłogi przy kominku. Siedzi tam z Ronem, Ginny i Nevillem. – Potrzebujemy cię.

Sadowię się obok nich na miękkim dywanie i opieram o sofę. Hermiona ślęczy nad papierem i kreśli na nim jakieś litery.

– Ogłoszenie w sprawie GD – wyjaśnia podekscytowana Ginny.

– Byłam z tym u profesora Dumbledore'a i udzielił nam oficjalnej zgody. O, właśnie, Harry. Masz się stawić jutro w jego gabinecie. – Hermiona zakłada lok za ucho i spogląda na mnie. Na jej policzku widnieje smuga atramentu.

– Przyjąłem.

– Co o tym myślisz? – Podaje mi pergamin.

– Niesamowite, prawda Harry? – Neville trzyma na kolanach ropuchę i gładzi jej głowę opuszką palca.

– Dodatkowe zajęcia z Obrony Przed Czarną Magią uzupełniające twoją wiedzę. Zapraszamy chętnych z każdego domu w każdej grupie wiekowej! Chęć uczestniczenia prosimy zgłaszać Hermionie Granger – czytam na głos. – Myślę, że jest naprawdę w porządku. Spisałaś się.

– Oczywiście, że się spisała. W końcu to Hermiona – mówi Ron i wszyscy zebrani wybuchają śmiechem, a wyżej wspomniana lekko się rumieni.

Później, gdy leżę w łóżku, dociera do mnie, jak to wszystko jest beznadziejne. Co z tego, że będziemy mieć jakieś głupie kółko, by porzucać Expeliarmusa na manekiny? Co nam to da, jak będziemy musieli zmierzyć się z Voldemortem?

Nic.

Pustka dźwięczy w mojej głowie. Chcę zwinąć się w kłębek i spać, ale nie pozwala mi palące uczucie, że muszę coś zrobić, muszę działać.

Jak w transie wyciągam scyzoryk, który dostałem na święta od Syriusza. przytulam go do piersi, z całych sił próbując nie płakać.

Tak bardzo chcę, aby Syriusz był teraz ze mną. Chcę czuć jego ramiona wokół moich i słyszeć słowa otuchy pomieszane z słabymi żartami o młodości. Tak bardzo chcę.

Ale teraz nie mam nic. Żadnej rodziny, nikogo. Oprócz przyjaciół, którzy rozejdą się w swoje strony po Hogwarcie, nie mam nikogo. Nikt przy mnie nie zostanie, by być ze mną w chwilach, gdy źle się czuję.

Zaciągam kotary przy łóżku i przykrywam się kołdrą aż po samą głowę, uprzednio rzucając zaklęcie wyciszające.

Nie potrafię tak egzystować, nie potrafię myśleć, ani cieszyć się życiem, więc pierwszy raz od ponad miesiąca nacinam pokryty bliznami nadgarstek. Robię długą, prostą i schludną ranę. Jest idealna. Przyciskam rękę do piersi i płaczę jak małe dziecko. Tak bardzo chciałbym usnąć na zawsze, ale poczucie obowiązku mi nie pozwala. Najpierw muszę zabić Voldemorta, potem odpocznę.

Z tą myślą i scyzorykiem zaciśniętym w zdrowej ręce błogo zasypiam.

♦♦♦

Muszę się Wam przyznać, że uwielbiam ten rozdział. Całym sercem. Może to dlatego, że pisało się go zadziwiająco szybko i sprawnie (w przeciwieństwie do osiemnastego, z którym teraz się męczę).

Co sądzicie o Rawdon? Jeśli ją polubiliście to dobrze, bo pojawi się jeszcze parę razy. Po bitwach, Harry'ego czeka trochę wytchnienia – szkoła, quidditch, spotkania z dyrektorem, treningi, GD... no i Malfoy.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top